piątek, 19 sierpnia 2011

Mroczny Rycerz


Klaun ucieleśnieniem zła
Po kasowym sukcesie „Batman – Początek” wytwórnia Warner Bros. postanowiła po raz kolejny zaufać Christopherowi Nolanowi. Tym razem reżyser otrzymał od pracodawców pełną wolność twórczą i, inaczej niż w przypadku „Początku”, mógł zmyślić fabułę filmu, jaką tylko sobie zażyczył.
„Mroczny Rycerz” jest bezpośrednią kontynuacją „Batman - Początek”. Bruce Wayne (Christian Bale) pod przykryciem nocy, przebierając się w strój człowieka-nietoperza, pod pseudonimem Batman rozbija głowy przestępcom miasta Gotham. Wraz z najuczciwszym policjantem w mieście – Jimem Gordonem (Gary Oldman) – doprowadza lokalną mafię na skraj upadku. Ostatecznym ciosem wycelowanym w policzki bandytów ma się okazać „biały rycerz” miasta, energiczny, przystojny, oddany idealista, nowy prokurator Harvey Dent (Aaron Eckhart). Gdy wszystko wydaje się iść w dobrym kierunku, pojawia się Joker (Heath Ledger).
W „Batman – Początek” Christopher Nolan zbudował postać Bruce’a Wayne’a. Cały film poświęcił jego fobiom i nieokiełznanej tęsknocie po utracie rodziców, a zwłaszcza ojca. Pokazał nam ewolucję bohatera w Batmana i jego drogę do dojrzałości. W „Mrocznym Rycerzu” znajduje dla niego odpowiedniego przeciwnika. Jest nim Joker. To nie jest zwykły człowiek. Pojawia się znikąd, nikt nie zna jego przeszłości, nie interesują go pieniądze, ani sława. Zna każdy kolejny krok przeciwnika. Wyraża sobą zło w czystej postaci. Jest śmieszny i zarazem przerażający. Pozornie słaby – zgarbiony, mizerny, mówi „skrzeczącym głosem”. Jego blizny to metaforyczne ujęcie cynizmu świata. Kolejne wersje ich historii, odkrywane przez Jokera, wyrażają panujące na świecie zło, podsuwając widzom przykłady indywidualnych ludzkich tragedii. Joker jest klaunem, który łączy w sobie szaleństwo z nienawiścią i sadyzmem. To Książe Zła. Szatan. Pierwiastek Zła.
Za pomocą konfrontacji tych dwu postaci Christopher Nolan snuje filozoficzną opowieść o dychotomicznej naturze świata i jego dążeniu do równowagi między dobrem a złem. Po ogromnych sukcesach dobra, wielkim zmianom miasta Gotham, które były owocem pojawienia się Batmana, przychodzi czas na epokę triumfu zła. Joker kontroluje sytuację. Każdy krok zwiastujący zwycięstwo dobra zamienia w sukces zła. Pozorne triumfy, poświęcenia, tak naprawdę ostatecznie sycą głód Jokera. Bo wszystko co robi Joker budzi ukryte w ludzkiej naturze pokłady zła. Batman nieświadomie wyzwala swoje wewnętrzne zło. By pokonać Jokera decyduje się złamać zasady. Batman dopuszcza się inwigilacji, czyli złamania nietykalności osobistej mieszkańców Gotham, by pokonać Jokera. Szczególnie dla amerykańskiego widza to czyn karygodny, wyraz zła.
Dlatego jego ostateczny triumf, jako przedstawiciela dobra, jest tylko pozorny. Stoi za nim kłamstwo, mistyfikacja, nieuczciwość. Nie potrafi zrozumieć, że fizyczne pokonanie Jokera nie jest w tym pojedynku istotne. Najważniejsze są jego czyny. Stosując środki przysługujące sługom zła, przegrywa i obnaża swoją słabość i wewnętrzne zło. Klęska Batmana pokazuje, że żaden człowiek nie jest w stanie wyjść zwycięsko z indywidualnej potyczki ze złem. Nawet superbohater. Jednak pomimo osobistej klęski Batmana zło nie odnosi pełnego zwycięstwa. Jedynie ludzie, którzy myśleli, że są na tyle potężni, by pokonać siły zła, ostatecznie przegrali. Ci słabsi, zjednoczeni w wielkiej grupie przeciwko zamysłom Jokera, wybierają dobro, dając nadzieję na lepsze jutro, przepełnione dobrem.
 „Mroczny Rycerz” pozostawiał w niektórych niedosyt spowodowany brakiem ostatecznego rozwiązania kwestii Jokera. Takie a nie inne rozwiązanie kwestii Jokera wpływa jednak na odbiór przesłania filmu. Christopher Nolan działa bardzo umiejętnie. Brak wymaganego przez widza zakończenia wątku – śmierci Jokera - sprawia, że w połączeniu ze zdecydowanym obniżeniem tempa akcji widz zaczyna się pod koniec zastanawiać nad sensem snutej mu przez dwie i pół godziny opowieści. Dzięki temu potrafi dostrzec, co twórca miał na myśli.
Film nie miałby tak mocnego wyrazu, gdyby zabrakło w nim niesamowitego Heatha Ledgera. Zagrał Jokera fenomenalnie, bez cienia fałszu. Dla roli zmienił się fizycznie, posturą i stylem chodzenia. Z przystojniaka przeobraził się w obleśnego pokrakę. Dokonał transformacji nawet własnego głosu. Styl mówienia podkreśla demoniczny charakter jego postaci. Barwa głosu, połączona z charyzmą aktora sprawia, że każda linijka jego tekstu zapada w pamięć. Nawet bez pośmiertnego Oscara jego Joker na stałe zapisałby się w historii kina.
Wszyscy aktorzy trzymają wysoki poziom. Aaron Eckart porusza jako Dent, a Christian Bale w roli Batmana pozwala nam się ze sobą utożsamić. Strzałem w dziesiątkę okazała się zmiana odtwórczyni roli Rachel Dawes, ukochanej Bruce’a Wayne’a, z Katie Holmes na Maggie Gyllenhall. Gyllenhall zapada na długo w pamięć i pomimo dość specyficznej urody jest zdecydowanie bardziej atrakcyjna niż Holmes. Niezawodny Gary Oldman stwarza postać wiarygodną, podobnie jak weterani w drugim planie – Morgan Freeman jako Lucius Fox i Michael Caine jako Alfred.
Klimat budują mroczne, dynamiczne i oparte o piękne barwy zdjęcia Wally’ego Pfistera, wsparte równie mroczną, momentami demoniczną muzyką Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda. Genialny montaż łączy miejscami skomplikowany ciąg dynamicznych scen. Efekty specjalne wciskają widza w fotel podczas kolejnych sekwencji akcji (ba! scena pościgu furgonetki przewożącej Denta jest moim zdaniem najlepszą sceną pościgu w historii kina), jednak pod koniec filmu, ilustrując technologię opartą na sonarze, drażnią oczy i pozostawiają pewien niedosyt.
„Mrocznego Rycerza” ogląda się z zapartym tchem od początku do końca. Christopher Nolan pod płaszczykiem wysokobudżetowej rozrywki zmusza widzów do przemyśleń. Porażając wizualnie wzrusza mentalnie. I tak powinno się robić filmy.
 - Alek Kowalski
 

Incepcja


Bogactwo wyobraźni i dziesięć nagród OBF
Nagrody OBF 2011:
film, reżyseria,
scenariusz, muzyka,
zdjęcia, plakat,
utwór muzyki
filmowej, efekty
specjalne, montaż,
zwiastun
 

Sala wypełniona po brzegi. Widownia milczy, momentami tylko ciszę przerywają zduszone łzy i nieśmiały śmiech. Gdy na ekranie pojawia się napis „Inception” kończący trzygodzinny seans przez chwilę panuje cisza. Milczenie. Mija kilka sekund i powoli rozlegają się spontaniczne brawa. Po chwili brawo bije cała sala. Także ja biję brawo, pełen podziwu, zaczarowany przez „Incepcję”.
Dom Cobb (Leonardo DiCaprio) to nietypowy złodziej. Potrafi zanurzyć się we śnie i wykraść z niego sekrety śniącego. Niestety eksperymentowanie ze snami doprowadziło go do sytuacji, w której oskarżony o morderstwo nie może wrócić do USA, gdzie oczekują go dzieci. Nie waha się więc, gdy otrzymuje propozycję od japońskiego biznesmena – Saito (Ken Watanabe) – by wykonać incepcję na Robercie Fischerze (Cillian Murphy). Polega ona na zaszczepieniu w umyśle śpiącego myśli, a nie tylko jej wydobywaniu. Jest to niemalże niemożliwe, bowiem żeby to zrobić, należy zapuścić się niebezpiecznie głęboko w świat snów. Wykonanie zadania ma Cobbowi ułatwić odpowiednia ekipa – Ariadne (Ellen Page), Arthur (Joseph Gordon-Levitt), Eames (Tom Hardy) i Yusef (Dileep Rao). Jeżeli wszystko się uda, Cobb i spółka dokonają największego skoku wszechczasów. Niestety powodzeniu zagraża poczucie winy Cobba za śmierć jego żony – Mal (Marion Cotillard) – która obnaża jego słabości w snach.
W erze technologii 3D, którą filmowcy próbują ratować swoje toporne produkcje, „Incepcja” błyska prawdziwym potokiem imaginacji i wymiarów. Christopher Nolan, prawdziwy ojciec filmu, jego reżyser i scenarzysta, podobnie jak w „Prestiżu”, snuje fabułę, którą można interpretować na wiele sposobów. Niektórzy odbiorą „Incepcję” jako historię niemożliwego skoku, osadzoną w niezwykłym świecie snów. Oni rzeczywiście będą porównywać go do „Matrixa” (swoją drogą dziecinnie prostego i niedojrzałego przy fantazji Nolana) i filmów szpiegowskich. Ten wymiar „Incepcji” wciąga widza. Poraża bogactwem wyobraźni, ale ostatecznie nie wydaje się niczym ponad inteligentną rozrywką.
Jeżeli jednak ktoś spojrzy głębiej, to odkryje prawdziwą twarz filmu, zmyślnie uknutą przez Nolana. Wszystko zyskuje metaforyczną głębię, przenośne znaczenie. Sen zmienia się w film. Grupa Cobba staje się ekipą filmową – Dom reżyserem i scenarzystą, Ariadne scenografem, Eames aktorem, Yusef specem od spraw technicznych, Arthur asystentem reżysera, a Saito producentem. Robert Fischer, który poddany zostaje tytułowej incepcji, okazuje się widzem utworzonego filmu. Wspomniana incepcja zaś połączeniem widza z reżyserem, czymś co łączy twórcę z odbiorcą i decyduje o ponadczasowej wartości obrazu, czymś co decyduje, że film staje się arcydziełem.
Cobb to filmowa metafora samego Christophera Nolana. Wprowadza do filmu swoje osobiste odczucia i myśli, tak jak w filmie Cobb wprowadza do snu swoją imaginację związaną z wyrzutami sumienia po śmierci Mal. Pozwala widzowi dowiedzieć się czegoś o sobie (Fischer i jego przeżycia na ostatnim poziomie jego snu), dzięki czemu widz przeżywa swoiste katharsis. Reżyser analizuje w filmie swoje własne przeżycia i konfrontuje się z nimi (tak jak Cobb z Mal), więc także przeżywa katharsis. Przez to widz i reżyser stają się sobie bliżsi, podobni. Nolan uważa ten układ za szczyt marzeń filmowca i cel jego misji.
Dzięki tej głębi Nolan sam osiągnął ów cel. „Incepcja” to absolutne arcydzieło. Reżyser poddaje osobistej interpretacji widzów, kiedy na ekranie panuje obraz jawy, a kiedy snu. Umożliwia liczne inne interpretacje i rozważania. Perfekcyjna strona techniczna ułatwia odbiór, ale także, co bardzo ważne w przypadku megaprodukcji, nie przeszkadza w nim. Bezbłędne, porażające i inspirujące efekty specjalne nie są efekciarskim zabiegiem, lecz jedynie hołdem złożonym przebogatej wyobraźni i bogactwu umysłu. Kapitalne, wytworne, będące połączeniem bezkresnej wyobraźni zdjęcia Wally’ego Pfistera wprowadzają film do grona najpiękniej sfilmowanych produkcji w dziejach kina i w dużej mierze decydują o niepowtarzalnym charakterze filmu. Muzyka Hansa Zimmera perfekcyjnie z nimi współgra, nadając „Incepcji” charakter psychodeliczny. Nie jest to, co prawda, w pełni świeża kompozycja Niemca – słychać w niej pobrzmienia znane z innych jego kompozycji, „Pearl Harbor”, „Cienka czerwona linia”, czy „Helikopter w ogniu”. Pomimo lekkiego braku oryginalności muzyka funkcjonuje w filmie świetnie, niektóre motywy ze ścieżki dźwiękowej, takie jak „Time”, czy „Dream is collapsing” wręcz fenomenalnie. Wszystko łączy niesamowity montaż Lee Smitha. Momentami otrzymujemy już nie tylko dwie, czy trzy jednocześnie mające miejsce sceny, lecz aż cztery! A wszystko to bez cienia chaosu.
Co prawda „Incepcja” nie wnosi do kina żadnej nowej wybitnej kreacji aktorskiej, ale cała gwiazdorska obsada trzyma bardzo wysoki poziom. Najlepiej spisał się duet Joseph Gordon-Levitt – Tom Hardy. Pachnie on świeżością i humorem. Głęboką postać Doma Cobba bardzo dobrze przedstawił Leonardo DiCaprio, tworząc postać wielowymiarową i doświadczoną życiem. Marion Cotillard to piękna femme fatale, która w świecie snów momentami zyskuje demoniczny charakter. Ken Watanabe tworzy niejasną, niejednoznaczną postać, dzięki czemu widz nie wie, czego może się po nim spodziewać. Natomiast Cillian Murphy jako osłabiony, wrażliwy i niekochany syn celnie bije w naszą wrażliwość. Ellen Page wypada bodajże najsłabiej z całego grona, ale w roli ambitnej i zdolnej studentki przekonuje. Miło także zobaczyć Michaela Caine’a w tle.
Film łączy w sobie wiele różnych, czasami skrajnych emocji. To w pełni przemyślany, dojrzały obraz wyobraźni Christophera Nolana, który przekazuje widzom, że ze snu, którym dla niego jest tworzenie filmów, nie zamierza się budzić. Bo sen jest prawdziwy. Jest nim „Incepcja”. Chwila ciszy, która zapanowała po seansie była momentem przebudzenia widowni z tego snu. Podobnie jak ja, moi kinowi sąsiedzi nie chcieli się budzić. Nikt nie chciał. Nolan zahipnotyzował nas i przez 148 minut pozwalał nam dzielić swój sen. Jednak każdy sen się kończy. Pozostaje nam czekać na kolejny.

- Alek Kowalski