czwartek, 26 stycznia 2012

Rzeź

Cywilizowani ludzie
Uwielbiam takie klimaty. Czworo aktorów zamkniętych w czterech ścianach. Ograniczenie filmu do dialogów, kłótni, prostych, bądź bardziej skomplikowanych wymian zdań niesie za sobą wielkie możliwości, ale również i zagrożenia. Taka forma wymaga wcześniej przemyślanej idei, która pociągnie cały film i nada skromnym środkom epickiego wyrazu. „Rzeź” Romana Polańskiego właśnie takimi barwami się maluje.
Skromne mieszkanie w Nowym Jorku. Po jednej stronie – państwo Michael (John C. Reilly) i Penelope (Jodie Foster) Longstreet. Po drugiej – Alan (Christoph Waltz) i Nancy (Kate Winslet) Cowan. Oba małżeństwa spotykają się nie bez powodu. Młody syn państwa Cowan uderzył kijem syna państwa Longstreet. Spotkanie nieznanych sobie par ma przynieść rozwiązanie sprzeczki obu chłopców.
Mieszkanie staje się areną wylewów szczerości. Najpierw oba małżeństwa trzymają się zasad kultury, potem, gdy zaczynają im puszczać nerwy, wdają się w mniejsze utarczki słowne, aż w końcu zaczynają regularną, nieprzewidywalną wojnę.
Trzeba przyznać, że Polańskiemu udaje się przyciągnąć i do końca utrzymać uwagę widza. Przy okazji dość konsekwentnie trzyma się na początku obranej drogi. Ośmiesza tzw. „zasady dobrego wychowania”. Wszystkie sztywne formy, przyjęte za grzeczne brzmią na tyle śmiesznie i cynicznie w ustach bohaterów, że nie sposób się nie śmiać. Od razu odkrywamy, że w gruncie rzeczy, śmiejemy się z nas samych. Wszyscy na co dzień jesteśmy więźniami różnych form grzecznościowych, ukrywających naszą prawdziwą naturę. Polański zdaje się mówić, podążając za Gombrowiczem, że człowieka więzi forma, przyjęte przez społeczeństwo normy, a swój prawdziwy charakter tracimy przez wychowanie.
Konwencja komedii przez cały czas wydaje się idealna dla wyrażania tej myśli. Kolejne utarczki słowne, małe bitwy małżeńskie, sojusze męsko-męskie, męsko-damskie i damsko-damskie stanowią prawdziwą gratkę dla spragnionego ostatecznej „rzezi” widza. Jednak mięso nie zostaje rzucone na ekran. Zakończenie okazuje się zaskakująco pozbawione wyrazu. Ogranicza się do prostego żartu – śmiesznego, ale dość wymuszonego przez sytuację. Brakuje pointy, czy dość wyrazistego podkreślenia wygłoszonych przez Polańskiego idei.
Roman Polański zasługuje na brawa, jeżeli chodzi o dobór i pracę z obsadą. „Rzeź” aktorami stoi. Wszyscy po kolei są zachwycający. Christoph Waltz, nagrodzony za „Bękarty wojny” nagrodą OBF, pod prawniczym garniturem ukrywa naturę cynicznego, pewnego siebie, dumnego samca alfa. Elegancka Kate Winslet, nagrodzona za rolę w „Lektorze” nagrodą OBF, pojawia się jako niby-spokojna, fałszywa, niesamowicie dumna kobieta. Jodie Foster, karykaturalnie obrazuje feministkę, kobietę „na poziomie”, dbającą o dzieci w Afryce i pokój na świecie. Natomiast John C. Reilly przekonuje jako gburowaty, „miśkowaty” mężczyzna pozbawiony ambicji.
Pomimo niepodważalnych walorów filmu Polańskiego, wychodziłem z kina, czując niedosyt. Owszem, bawiłem się świetnie. Jednak, gdy pojawiły się napisy końcowe, odkryłem największą wadę filmu – bardzo krótki czas seansu. Ledwie siedemdziesiąt kilka minut przypomina raczej krótkometrażową etiudę inteligentnego studenta, niż przemyślane dzieło mistrza (bądź co bądź, pod względem trwania, „Rzezi” bliżej do zwiastuna „Dziewczyny z tatuażem Finchera niż do samego filmu). Prawdą jest, że sam nigdy Polańskiego za takowego nie uważałem. Ale na naszym podwórku takowych nie brakuje.

- Alek Kowalski

wtorek, 24 stycznia 2012

Złap mnie, jeśli potrafisz

Zagubiony chłopak odnajduje ojca

„Złap mnie, jeśli potrafisz” Stevena Spielberga ucieka od gatunkowego zaszufladkowania. Sceny komediowe przeplatają się z dramatycznymi, widz bez problemu doszukać się może elementów kryminału, czy kina akcji. Dość uniwersalna etykieta filmu obyczajowego wydaje się nieodpowiednia, a metka z napisem „film biograficzny” niewystarczająca. Jednak w czasie seansu czuje się, że wszystko jest na swoim miejscu. Różne elementy tworzą wspaniałą układankę, która w każdym momencie uderza w odpowiedni ton.
Poznajemy Franka Abagnale’a (w tej roli Leonardo DiCaprio) w chwili, gdy rozpada się jego dom rodzinny. Finansowe kłopoty rodziców doprowadzają do rozpadu ich małżeństwa. Postawiony przed wyborem prawnego opiekuna, szesnastoletni Frank ucieka z domu. Inteligencja, urok osobisty, umiejętność obserwacji i paradoksalnie dziecięca niewinność umożliwiają mu przetrwanie. W mundurze pilota amerykańskich linii lotniczych, w kitlu lekarza albo w garniturze prawnika, łatwo oszukuje system bankowy, spieniężając fałszywe czeki. Zupełnym przeciwieństwem fałszerza jest pozbawiony poczucia humoru i dystansu do siebie Carl Hanratty (Tom Hanks), agent FBI, który podąża śladem Abagnale’a. Praca jest jego życiem, a ujęcie Franka celem numer jeden.
Spielberg przedstawia nam Franka jako dziecko, przedwcześnie skonfrontowane z rzeczywistością świata dorosłych. Rozwód rodziców i ucieczka z domu położyły kres jego bezpiecznemu światu. Nastolatek ciągle marzy o powrocie do uporządkowanego domu rodzinnego – zamożnego i szczęśliwego. Nie znajduje oparcia w rodzicach. Nieudolny, dręczony przez urząd skarbowy ojciec, szczerze kochający syna, przypomina raczej dobrego wujaszka, niż prawdziwego ojca - w odpowiednim momencie dojrzewania nie potrafi wskazać synowi właściwej drogi. Tej luki nie wypełnia ignorantka, egocentryczna matka. Carl, widząc zagubienie nastolatka, stara się mu pomóc. Nie pomaga fałszerzowi uciec od odpowiedzialności, ale próbuje sprowadzić go na dobrą drogę. Frank odnajduje w Carlu osobę, która potrafi mu zastąpić rodzica. Porzucając jednego ojca, odnajduje drugiego. Konstrukcja filmu zdaje się to odzwierciedlać. Stopniowo coraz więcej uwagi przenosi się z ojca Franka na Carla. Podkreślają to listy, które pisał Frank do ojca po ucieczce z domu. Początkowo są one wiodącym elementem narracji, z czasem ustępują. Rozdział ojca Franka zostaje zamknięty i zastąpiony motywem relacji młodocianego przestępcy z agentem.
Ze świetnie napisanego scenariusza aktorzy wyciskają dosłownie wszystko. Leonardo DiCaprio znakomicie odnajduje się w roli uroczego nastolatka-przestępcy. Tworzy postać zagubioną, poszukującą szczęścia i rodzinnego ciepła. Wykorzystuje cały potencjał dramatyczny scen i udanie oddaje emocje bohatera. Franka w jego wykonaniu nie tylko nie da się nie lubić, ale także nie sposób mu nie współczuć. Równie dobry jest Tom Hanks, chociaż w przeciwieństwie do ekranowego partnera, stawia na aktorski minimalizm. Łączy swoje umiejętności dramatyczne z komediowymi. Niezgodnie ze stereotypem agenta FBI buduje obraz człowieka nieco archaicznego, raczej typu księgowego niż heroicznego agenta. Jego zderzenie z rzeczywistością często budzi śmiech, ale sama postać Carla nie jest ani karykaturalna, ani głupkowata.
Jak zwykle u Stevena Spielberga, za stronę techniczną filmu odpowiadają najwyższej klasy specjaliści. Seans umilają pomysłowe, delikatnie filtrowane zdjęcia Janusza Kamińskiego, któremu ponadto udało się, dzięki odpowiedniemu oświetleniu, pozornie odmłodzić Leonardo DiCaprio (w chwili kręcenia filmu aktor miał 27 lat, więc był o dziesięć lat starszy niż grany przez niego bohater). Klimat lat 60’ podsyca lekko jazzowa muzyka Johna Williamsa i popularne wówczas piosenki (np. Come fly with me Franka Sinatry).
„Złap mnie, jeśli potrafisz” to film optymistyczny, który przedstawia świat, gdzie popełnione błędy można naprawić i nie brakuje ludzi gotowych w tym pomóc. Steven Spielberg stworzył jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny, bezbłędny film.

- Alek Kowalski

niedziela, 15 stycznia 2012

Musimy porozmawiać o Kevinie

Dzieci z piekła rodem

Nominacja OBF2012:
najlepsza aktorka
W kinie dzieci już dawno przestały być symbolem niewinności i wcielonego dobra. Powoli znika etos sympatycznego urwisa, jakim był Kevin (ten, co zostawał sam w domu) i Denis Rozrabiaka. Reżyserzy i producenci serwują nam częściej małe demonki żądne krwi! Mylę się? Pozwólcie, że przytoczę parę konkretnych tytułów: „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Dzieci kukurydzy” Fritza Kierscha, „Czy zabiłbyś dziecko” Narciso Ibaneza Serradora, „Plaga” Stephena Hopkinsa czy najoczywistszy strzał „Omen” i jego wszystkie części.
Eva i Franklin (Tilda Swinton i John C. Reilly) tworzą luzackie małżeństwo, spełniające się zawodowo, po godzinach wspólnie spędzają czas nie troszcząc się o nic ani o nikogo. Do czasu, aż Eva zachodzi w ciążę. Wszystko musi się zmienić. Wyprowadzają się z ukochanego Nowego Jorku, Eva rzuca swą znakomita pracę, podróżniczki, i przyjmuje najważniejszą rolę w życiu kobiety. Rolę matki. Przeuroczy bobas nie okazuje się jednak cudownym darem niebios. W czasach niemowlęcych bezustannie płacze, a właściwie ryczy (świetna scena ze Swinton podczas spaceru), gdy trochę podrasta w przedziwny sposób zaczyna nawet szantażować matkę, by już jako nastolatek stać się rasowym socjopatą. Matka cały czas przekonuje męża o tym, że ich syn jest niebezpieczny, ale Kevin okazuje się dużo  mocniejszym graczem. Ustawia swą rodzinę jak pionki w okrutnej grze, którą prowadzi do krwawego finału.
Główną bohaterką filmu jest jednak matka. Postać Evy i jej wewnętrzne dramaty mają chyba dać ostateczną odpowiedź na pytanie o granicę matczynej miłości. W literaturze i sztuce to właśnie o matce mówi się jako o tej najważniejszej dla dziecka, od samego początku, od Marii Matki Bożej, która jest archetypem matczynej miłości. Ojciec jest tylko (albo aż) nauczycielem. Matki biorą na siebie odpowiedzialność za czyny dzieci. Zwłaszcza jeżeli chodzi o synów. Poniekąd pokazał to nawet Hitchcock w „Psychozie”.
Eva bierze na siebie całą winę za okrutne postępowanie Kevina. Z pokorą przyjmuje ostracyzm i nienawiść, jaką okazują jej mieszkańcy miasta i rodzina. Bez narzekania czyści ściany i szyby samochodu zalane czerwoną farbą w akcie wandalizmu. Wszystko idealnie podsumowuje scena, w której nachodzą ja świadkowie Jehowy z tradycyjnym pytaniem: „Czy wiesz, co stanie się z tobą po śmierci?”. Eva bez mrugnięcia okiem odpowiada „Pójdę prosto do piekła.”. Ostatecznie pada także odpowiedź na pytanie o granice miłości matki do dziecka w finałowej scenie, kiedy kobieta odwiedza Kevina w więzieniu. Matczyna miłość nie ma granic. Nawet dla zabójcy.  
Lynne Ramsay zrobiła film mroczny i przytłaczający.  Ciemne kolory przeplatają się z krwistoczerwonym, a sceny w słonecznym domu przepełniają jakimś strachem i nienaturalnością. Zwłaszcza dzięki postaci Kevina, w którego znakomicie wcielili się Jasper Newell i Ezra Miller. O ile po osiemnastoletnim Millerze mogliśmy się spodziewać dojrzałej gry, którą otrzymaliśmy, o tyle absolutną niespodzianką okazał się debiutujący dziesięcioletni Newell,. Chłopiec wyczuwa subtelności każdej sceny i znakomicie odtwarza osobowość manipulanta - Kevina. Może okazać się odkryciem na miarę Natalie Portman z „Leona zawodowca”.
Wielką klasę pokazała znowu Tilda Swinton, która za kreację Evy już zdobyła nominację do Złotego Globa i powinna oczekiwać nominacji do zbliżających się Oscarów. Wypadła znakomicie w niezwykle skomplikowanej roli. Z tyłu mamy jeszcze nieco przyćmionego Reillyego w roli dobrotliwego ojca. Ale to dobrze, bo nie o niego tu chodziło.
I depresja gotowa! Dlaczego ten Kevin był taki pełen nienawiści? Co nim kierowało? Kto nim kierował? Jego zło wzięło się właściwie znikąd. Urodziło się z nim. Urodziło się w nim? Wydaje się być jedynie karą dla jego umęczonej matki. Mimo wszystko doceniam „Musimy porozmawiać o Kevinie”, bo wywarł na mnie ogromne wrażenie, fakt, wzbudził niepokój i pewien lęk, ale przede wszystkim mną poruszył. A to nie często się ostatnio zdarza. Po seansie aż pobiegłem do mojej mamy, by upewnić się, że nie jestem zły. Mamo, kocham cię!

- Łukasz Kowalski

sobota, 14 stycznia 2012

Dziewczyna z tatuażem

 
 Psychopatyczna dziewczyna w psychopatycznym świecie

Nagrody OBF2012:
reżyseria, aktorka,
zwiastun, piosenka
filmowa,
Nominacje OBF2012:
muzyka, zdjęcia,
montaż
Niewielu czytelników pewnie pamięta, że dwa lata temu przyszło mi recenzować szwedzką adaptację książki Stiega Larssena „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Film Nielsa Ardena Opleva okazał się wciągającym, ponurym kryminałem z pełnokrwistymi postaciami. Film, podobnie jak książka, szybko podbił zachód i – jak to często w Hollywood bywa – doczekał się swojej amerykańskiej wersji, zatytułowanej „Dziewczyna z tatuażem”. Nie jest ona byle jaka. Bowiem za ekranizację szwedzkiej powieści zabrał się sam David Fincher, nominowany do nagrody OBF za „The Social Network”.
Mikael Blomkvist (Daniel Craig) jest dziennikarzem gazety „Millenium” i właśnie przegrał sprawę o pomówienie bogatego biznesmena. Gdy chce usunąć się w cień, otrzymuje propozycję współpracy od Henryka Vangera (Christopher Plummer), zamożnego starca z północy Szwecji. Vanger oferuje publicyście pomoc w prywatnej wojnie z biznesmenem w zamian za dziennikarskie śledztwo w sprawie morderstwa sprzed 40 lat. Blomkvist przyjmuje ofertę. Do pomocy będzie potrzebował ekstrawagancką hakerkę – Lisbeth Salander (Rooney Mara).
David Fincher, jak przystało na autora „Siedem”, czy „Zodiaka”, świetnie odnajduje się w mrocznej konwencji kryminału. Zgrabnie prowadzi akcję, cały czas trzymając widza w napięciu, prowadząc go przez spokojne linijki świetnie napisanego scenariusza. Gdzieniegdzie zmienia fabularne rozwiązania względem książkowego pierwowzoru, nie pozwalając widzowi ani przez chwilę poczuć się pewnie. Jednak to nie wątek kryminalny jest tu najważniejszy. Głównym bohaterem zdaje się szwedzkie społeczeństwo, a głównym problemem – jego wynaturzenie. Fincher pokazuje społeczeństwo niby pozbawione problemów, niby dobrze poukładane, niby socjalnie wyważone. Odkrywa mroczne sekrety Szwedów, ukryte pod stołami z Ikei, zamknięte w domowych czterech ścianach. Podkreśla ich brak poglądów, wyzbycie się tradycji, poddanie się często fetyszystycznym, seksualnym potrzebom. Pośród tak chorych i nieszczerych ludzi, w społeczeństwie pełnym wynaturzeń, psychopatyczna Lisbeth wydaje się jedyną szczerą osobą, z całą swoją ekstrawagancją i ze wszystkimi swoimi dziwactwami.
To właśnie Lisbeth staje się motorem napędowym filmu. W wykonaniu Rooney Mary, aktorki znanej do tej pory głównie z kilkuminutowego, nieszczególnego występu w „the Social Network”, postać Lisbeth hipnotyzuje. Na każde jej pojawienie się na ekranie czeka się z zapartym tchem, a gdy już pojawia się w kadrze, nie można oderwać od niej oderwać wzroku – czy jest na motorze, czy podrywa kobietę na dyskotece, czy namiętnie uprawia seks. Z buntem i złością w oczach, w skórzanej kurtce, z laptopem w plecaku i z multum kolczyków w całym ciele – niezmiennie intryguje pewnością siebie, momentami bezczelnością, zaradnością i sprytem. Widz próbuje ją zrozumieć, lubi ją. Obok niej statyczny Mikael wydaje się nieinteresujący. Craig wprowadza w swoją postać nutkę oryginalności, bawiąc się małymi gestami – nietypowym noszeniem okularów, niezdarnością. Najważniejsze jednak, że duet Mara – Craig wypada świetnie.
Nie zgadzam się z jednoznacznie negatywnymi ocenami muzyki, którą na potrzeby filmu napisali Trent Reznor i Atticus Ross, nagrodzeni w ubiegłym roku Oscarem za „the Social Network”. Niekiedy zbyt wymyślna elektronika, oparta na prostych melodiach, często pojedynczych dźwiękach, rzeczywiście przez większość czasu ciężko słucha się na płycie, tracąc momentami nawet swój niesamowity walor unikalności (plagiat „Mombasy” Zimmera?), jednak w filmie muzyka spisuje się znakomicie, a prostota kompozycji okazuje się strzałem w dziesiątkę w przypadku utworów dramatycznych (warto wspomnieć o utworze „what if we could?”).  Ponadto warto zwrócić uwagę na piosenkę z czołówki filmu, „Imigrant song” w wykonaniu Karen-O. Odświeżona wersja hitu Led Zeppelin na dług po wyjściu z kina nie pozwala o sobie zapomnieć. Dużą wartością „Dziewczyny z tatuażem” są również bardzo klimatyczne, surowe, mroczne zdjęcia Jeffa Cronenwetha, połączone w bezbłędnym, fachowym montażu.
„Dziewczyna z tatuażem” Davida Finchera to świetny thriller, który przez ponad dwie i pół godziny nie pozwala się nudzić, a wręcz porywa i uwodzi. Pozycja nie do przegapienia!



- Alek Kowalski

wtorek, 3 stycznia 2012

Bliżej


Czworo różnych ludzi o seksie w dramacie szekspirowskim
„To nie jest film o żadnym wyzysku, ale o seksie. Nie dla dzieci.” Tak podsumowała kiedyś „Bliżej” grająca w nim Natalie Portman. Jak dla mnie użyła sporego uogólnienia, ale główna myśl jest jak najbardziej trafna. Bo „Bliżej” o seksie jest. O seksie w różnej postaci. O tym jakie podejście do niego mają różni ludzie, jakie mają mężczyźni a jakie kobiety. Po przeanalizowaniu całego filmu na pewno wielu z was przeżuci się na abstynencje bo obraz cielesnego zbliżenia jest tu przedstawiony wyjątkowo obrzydliwie. Czy tak jest rzeczywiście?
Niestety myślę, że często tak. Film pokazuje jak niedaleko jest dziś od aktu miłosnego między dwojgiem kochających się ludzi do najbardziej wyuzdanej pornografii i erotyzmu w najgorszym wydaniu. Mike Nichols udowadnia nam to na przykładzie czterech zupełnie różnych postaci. Jedna z bohaterek traktuje to jako sposób zarabiania pieniędzy (ale cały czas podkreśla, że wolno „tylko” patrzeć), a jeszcze inny bohater szuka upustu swemu dzikiemu pożądaniu nawet w Internecie, na czatach z nieznajomymi ludźmi (jedna z najbardziej obrzydliwych ale i zabawnych scen). Gdzieś w tym wszystkim zagubiły się normy moralne i etyczne.
Film „Bliżej” przede wszystkim opiera się na aktorstwie. Nie ma tu scen pościgów, dramatów, tańca. „Bliżej” to po prostu sprzeczki lub rozmowy między głównymi bohaterami. A bohaterów mamy czworo:
Dan (Jude Law), egocentryczny i zadufany pisarz o wielkich ambicjach ale raczej o przeciętnym talencie (żyje z pisania nekrologów na ostatnich stronach gazety). Postać zdecydowanie najsłabsza emocjonalnie i psychicznie. Pragnie mieć przysłowiowe ciastko ale i je zjeść. Nie umie podejmować żadnych decyzji. Przy tym wszystkim najbardziej z całej czwórki brzydzi się obłudy i kłamstwa, na pytanie Alice po co chce znać prawdę (prawda okazuje się bolesna) odpowiada : „Chcę znać prawdę, muszę ją znać, bo bez prawdy jesteśmy jak jaskiniowcy.” Rola powieściopisarza przypadła młodemu i zdolnemu Jude’owi Law. Świetnie odnalazł się on w swej postaci. Ma chyba najlepszą mimikę spośród wszystkich bohaterów. Umiejętnie łączy rolę romantycznego pisarza i słabego chłopca.
Larry (Clive Owen), lekarz. Zdecydowanie najbardziej odpychający z całej czwórki. Erotoman i zboczeniec. Kobiety traktuje jedynie jako ciało, które pragnie posiąść. Źródła jego obsesji doszukiwałbym się w przeszłości. Chce przejąć kontrolę nad kobietą i czuć nad nią wyższość. Po odbyciu z nią stosunku musi usłyszeć jak to dobrym i zaspakajającym jest kochankiem. Mimo swojego zawodu wydaje się być najbardziej prymitywną postacią. Idealnie odnalazł by się w epoce kamienia łupanego. Najbardziej nieprzyjemny typ człowieka spośród przedstawionych. Tę rolę reżyser powierzył „Królowi Arturowi” który okazał się wielką i przyjemną niespodzianką. Świetnie oddaje cały obraz doktora Larry’ ego. Sam aktor tak dobrze wcielił się w postać prymitywnego Neandertalczyka, że do dziś wzbudza w wielu (znam takie przypadki osobiście) wstręt gdy pojawi się na ekranie. Za swoją rolę został uhonorowany Złotym Globem.
Anna (Julia Roberts), fotograf, spełniona zawodowo. Spokojna i często uległa ale przy tym mocno stąpająca po ziemi. Mimo, iż wydaje się świadoma swej siły wyglądu zewnętrznego wychodzi za mąż za Larry’ ego. Ciągle jednak pozostaje w romansie z młodym pisarzem, który jest dla niej marzeniem o pięknej miłości (marzenie nie do spełnienia). Pogodzona z tragizmem jej losu, gdzie nie ma miejsca na prawdziwą i czystą miłość, przez to wydaje się chłodna i pozbawiona jakichkolwiek uczuć. Rolę Anny zagrała Julia Roberts. Na tle pozostałych wypada najsłabiej, co wcale nie oznacza, że źle. Zastanawiam się czy to wina gry aktorki czy postaci, która jest gorzej zarysowana i mniej interesująca niż trzy pozostałe.
Alice (Natalie Portman). Czy na pewno? Może Jane, a może jeszcze inna postać? Najbardziej intrygująca z całej czwórki. Diaboliczna, wyrachowana, pociągająca, sarkastyczna striptizerka o twarzy anioła i wielkich sarnich oczach. Zmienna jak cztery pory roku (w każdym z ujęć widzimy ją w zupełnie innej postaci). Bez problemu rozbudza w mężczyznach pożądanie i namiętność, zazdrości jednak innym kobietom, takim jak Anna, które są przedmiotem kochania, a nie fantazji erotycznych. Pewnego dnia zupełnie przypadkiem spotyka Dana, między nimi rodzi się uczucie. Z jej strony jest to miłość i potrzeba bliskości, dla niego troska i poczucie odpowiedzialności. Natłok uczuć i genialnie zarysowany, a przy tym tajemniczy charakter buduje nam postać tragiczną. Zdecydowanie najciekawsza postać przypadła Natalie Portman. Bez wahania mogę przyznać, że to ona pokazała w filmie najwięcej talentu i umiejętności. Została zresztą doceniona Złotym Globem i nominacją do Oscara. Dla samej Natalie była to rola przełomowa, udowodniła nią jak różne może mieć oblicza jako aktorka, w tym samym roku pokazała się też z zupełnie inną twarzą w brawurowej komedii „Powrót do Garden State”. Wielkie Brawa!
Reżyser przedstawił więc nam wielką tragedię, i to nie byle jaką tylko wręcz szekspirowską. Przecież mamy tu wszystkie załamania konwencji tragedii antycznej, które wprowadził do literatury Szekspir. Wgłębia się w psychologiczne portrety bohaterów (chyba jeszcze w żadnym ze znanych mi filmów nie było to tak wyeksponowane), akcja nie jest ograniczona do dwudziestu czterech godzin ale rozbiega się na przestrzeń paru lat, a reżyser (niczym Szekspir w „Makbecie”) przedstawia nam tylko niektóre wybrane sceny z życia bohaterów. Film przekazuje też treści uniwersalne, prawdziwa miłość została w dzisiejszych czasach zastąpiona przez powierzchowny seks. No i w końcu Nicholas bawi się kategoriami estetycznymi, łączy prawdziwy tragizm i pełen sarkazmu komizm.
O muzyce i zdjęciach właściwie trudno tu pisać, bo wyjątkowo nie są one w ogóle ważne dla filmu. Ich eksponowanie mogło by wręcz zaszkodzić całemu obrazowi. Mogę tu jednak napomnieć o znakomitej i pełnej melancholii piosence otwierającej film – „Can’t take my eyes of you” Damiena Rice. Taka piękna ale skromna piosenka idealnie pasuje do tego filmu.
Równie zagadkowy jak postać Alice jest dla mnie sam tytuł. „Bliżej”. Bliżej zła a dalej od dobra? Możliwe. Bliżej ludzkich słabości i pragnień a dalej od ideałów? Możliwe. Tytuł możemy interpretować na sto różnych sposobów. Czy taki był zamiar twórcy? Zmusić widza do myślenia? Możliwe. „Bliżej” to jeden z najbardziej niezwykłych filmów jakie widziałem. Przedstawia co prawda okrutną wizję ludzi raniących siebie i innych nawzajem. Ludzi dla, których nie ma świętości i praw etycznych. Ludzi, którzy uważają prawdę za zbędne utrudnienie życia.  Po seansie zapada pytanie czy tacy naprawdę jesteśmy? Pod tym względem film może budzić przygnębienie ale i zmusić do refleksji, a to najważniejsze
- Łukasz Kowalski