wtorek, 17 kwietnia 2012

Titanic 3D

Melodramat wszechczasów!
Prostą historię miłosną bogatej Rose (Kate Winslet) i biednego Jacka (Leonardo DiCaprio) James Cameron umieścił na pokładzie Titanica, największego i najbardziej luksusowego statku z początku XX wieku. Uczuciu stoi na przeszkodzie nie tylko status społeczny, ale również zazdrosny narzeczony Cal Hockley (Billy Zane) i jego niezbyt przyjemny kamerdyner Spicer Lovejoy (David Warner). Oczywiście para kochanków z dwóch różnych światów będzie się starała przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu i razem żyć długo i szczęśliwie. Niestety miłość zostanie poddana próbie – najpierw będzie musiała przezwyciężyć wymierzoną przeciw niej intrygę, potem zostanie sprawdzona przez brutalną siłę natury.
Mam nieodparte wrażenie, że pisząc scenariusz do „Titanica”, James Cameron spoglądał na otwartą w laptopie stronę Wikipedii i uważnie odhaczał kolejne punkty na liście cech charakterystycznych klasycznego melodramatu. Schemat goni schemat, nie ma miejsca na jakiś powiew świeżości, jakieś nietypowe rozwiązanie fabularne. Wydawałoby się, że Cameron zrobił melodramat tak bardzo schematyczny, że skazał swój film na wtórność. Nic bardziej mylnego. Zamiast tryskać na lewo i prawo brakiem świeżości, „Titanic” zajmuje miejsca wszystkich dotychczasowych modelowych melodramatów, tworząc niby nową encyklopedię tego gatunku.
Duża w tym zasługa głównego wątku miłosnego, który porządnie wciąga widza i angażuje aż do samego końca. I to nie bez powodu. Cameron odwalił tutaj kawał dobrej scenariuszowej roboty. Dobre dialogi, ale i sama konwencja, pomysł i założenie niektórych scen zasługują na oklaski. Przede wszystkim próba samobójcza Rose, średnio przeze mnie lubiana, ale niepodważalnie klasyczna już sekwencja na dziobie Titanica (w filmie smakuje całkiem nieźle, zniszczyła ją raczej popkultura kiczowato łącząca ją z piosenką Celine Dion), równie rozpoznawalne tworzenie aktu Rose (jak to uroczo brzmi), nieco mniej znane sekwencje z tonącego statku (warto wspomnieć ciekawy sprawdzian zaufania w scenie z siekierą) i oczywiście słynny moment „z drzwiami”. Osobiście za najbardziej romantyczną uważam o wiele bardziej subtelną i wysmakowaną, tonącą w przepięknej scenografii, scenę na schodach Titanica, gdzie przed wspólną kolacją spotykają się Rose i Jack. Moment ciszy, gdy Rose schodzi po schodach zwalnia akcję i wzmaga chemię między bohaterami. W tym momencie tworzy się ich intymny, osobisty świat. Delikatny pocałunek w dłoń Rose subtelnie zamyka scenę, a uroczy komentarz Jacka rozładowujący napięcie staje się prawdziwą wisienką na jakże smakowitym torcie. Mała wielka scena.
Bardzo dużo jakości miłosnemu motywowi dają aktorzy. Nie wiem, czy zadziałał tutaj perfekcyjny zmysł Camerona, czy „Titanic” miał po prostu dużo szczęścia, ale ewidentnie Winslet i DiCaprio rozumieją się na planie znakomicie. Ekranowa chemia i kawał porządnego warsztatu wzmacniają dobre strony scenariusza i łagodzą jego wady, sprawiając, że wątek miłosny jest w „Titanicu” bezbłędny.
„Titanic” to reżyserski popis Jamesa Camerona. Świetny zmysł realizatorski spotyka się z solidną znajomością kina. Szczęka opada już na początku. Realizacja sceny portowej to prawdziwy majstersztyk. Scenografia dopracowana w najmniejszym calu (replika Titanica 1:1 po prostu miażdży!), bajeczna partytura Jamesa Hornera (niezapomniany, epicki motyw Titanica wychodzącego w morze!) i piękne zdjęcia Russella Carpentera (świetna praca kamery w każdym momencie, perełką ujęcie Rose wychodzącej z samochodu), a do tego wszystkiego perfekcyjna praca  Jamesa Camerona (jak on zapanował nad tysiącem statystów i tym całym kostiumowo-technicznym bałaganem!). Z każdą kolejną sceną filmu mnożą się ochy i achy, a ręce same się składają do oklasków. Prawdziwą kulminacją jest mistrzowska sekwencja zatonięcia statku, od samego początku rażąca pełnym profesjonalizmem. Po raz kolejny daje o sobie znać Cameron, który nie tylko idealnie panuje nad planem filmowym, co udowadnia w wielu scenach zbiorowych, ale również świetnie dozuje napięcie.
Niestety, „Titanic” nie jest filmem idealnym. Pomimo solidnej pracy aktorów, nie sposób nie zauważyć jednowymiarowości postaci. Każdego bohatera można scharakteryzować w krótkim zdaniu. Świat „Titanica” jest czarno-biały, pozbawiony szarości, niemalże baśniowy. Źli są źli, dobrzy są dobrzy – bez wyjątku. Nie ma miejsca na dynamiczne zmiany bohaterów, na bardziej złożone motywacje. Nie wynika to z ignorancji, czy lenistwa reżysera, lecz obnaża główny grzech Camerona.
A jest nim zbytnia dosłowność. Wystarczy wspomnieć, że cały motyw współczesny stanowi wyjaśnienie i dopowiedzenie dla opowieści Rose. Ta dosłowność sprawia, że Cameron często drepcze po granicy dobrego smaku, niekiedy przekraczając ją (nadmierne wykorzystywanie dzieci, by pokazać tragedię statku to wręcz prostacki zabieg). Ogólny obraz ratują delikatne, subtelne sceny, z przepiękną, niemalże liryczną sekwencją kończącą na czele.
Jeżeli chodzi o trzeci wymiar, to „Titanic” rozczarowuje. Obraz jest niezwykle płaski. W żadnym momencie nie czuje się głębi obrazu, ani razu nie ujawnia się ta nowinka (?) techniczna. Ale w 2D „Titanic” i tak robi wystarczająco oszałamiające wrażenie.
Jak ostatecznie ocenić „Titanica”? Z jednej strony mamy klasę światową na każdym polu strony technicznej (montaż, muzyka, dźwięk, efekty specjalne, scenografia, kostiumy, zdjęcia), solidne aktorstwo, dbałość o szczegóły historyczne, genialnie opanowane przez reżyserskiego fachowca. Z drugiej strony mamy prostotę i irytującą dosłowność. Jest to film pozbawiony nutki kinowej finezji, polotu. Jednak to prawdziwy klasyk, wzorzec gatunkowy, arcydzieło filmowego rzemiosła. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że „Titanica” można nie lubić. Za to na pewno należy go szanować.

- Alek Kowalski

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Drzewo życia

Ale o co chodzi?
Nominacja OBF2012:
montaż


Z filmem Malicka mam ogromny problem. „Drzewo życia” wygrało co prawda zeszłoroczny festiwal Cannes, ale porażka „Czarnego łabędzia” dwa lata temu na festiwalu w Wenecji nauczyła mnie, że z werdyktami jurorów bywa różnie. Od dawna przestałem traktować je jak poważne wytyczne. Trafniejszą recenzję wydała za to publiczność, która „The Tree of Life” albo przespała, albo wygwizdała. Ja nie gwizdałem, musiałem jednak walczyć z zamykającymi się powiekami… 
W tej części recenzji powinienem krótko zarysować opis fabuły, nie zamierzam jednak podejmować się tego, co jest niemalże niemożliwe. Czy jakakolwiek fabuła tu w ogóle istnieje? Jakieś glosy zza kadru ciągle cytują fragmenty z Biblii lub snują wspomnienia z dzieciństwa. Dalej mamy wybuchy wulkanów, wizje nieba i nawet dinozaury. Właśnie te prehistoryczne zwierzęta miały najbardziej zirytować widownię na festiwalu. Mnie też wydały się słabe i raczej niepotrzebne. Pokazane na ekranie, bardzo przytłaczające, procesy genetyczne, geologiczne lub biologiczne mają podobno służyć ukazaniu boskiej wszechmocy, nieograniczonej siły. „Drzewo życia” ma być swoistą modlitwą reżysera. Pierwsza godzina (chyba najdłuższa godzina w moim krótkim życiu) ma być boską pochwałą. To wtedy właśnie widzimy słynne gady, rekiny młoty, tryskające lawy ze wzburzonych wulkanów, a wszystko to przy akompaniamencie patetycznych dźwięków „Lacrimosy” Preisnera. Z offu towarzyszą nam ciągłe pytania retoryczne – „Gdzie byłeś?”, „Gdzie jesteś ?”, pyta cały czas Jessica Chastain. Po tym niesamowicie długim wstępie, w chwili gdy pojawiają się mocno wyczekiwane gwiazdy ekranu – Brad Pitt i Sean Pean – mamy już ogromny apetyt na odrobinę fabuły. Nie zaspokajają go chaotyczne i poszarpane scenki z życia rodziny mieszkającej w Teksasie w latach 50.  
Brad Pitt gra apodyktycznego ojca, wychowującego gromadkę chłopców twardą ręką, natomiast Jessica Chastain (za odkrycie której Malickowi jestem bardzo wdzięczny – jak wielką aktorką jest pokazała chociażby w „Służących”) wystąpiła w roli kochającej matki, i w końcu Sean Pean – który, jak przyznał w wywiadach, swojej roli już żałuje - wcielił się w postać dorosłego syna wyżej wymienionej dwójki. Ten początkowo przechodzi klasyczny etap młodzieńczego buntu, by na końcu dowiedzieć się, że ojciec i tak z pełną słusznością wie, co dla niego najlepsze. Rozumiem, że ma to być alegoria boskiego miłosierdzia. Obraz ojca surowego, wymagającego, ale i kochającego. Szkoda jednak, że te wstawki są tak krótkie i nikłe. Role są znakomicie zagrane, ale reżyser nie pozwala aktorom na rozwój. Wielka szkoda.
Moim zdaniem, „Drzewo życia” to nic więcej jak pretensjonalne i bardzo snobistyczne kazanie z dozą moralizatorstwa Terry’ego Malicka. Potrafi zachwycić obrazem i sprawnością reżyserską, a aktorzy udowadniają swoją świetną formę. To jednak dużo za mało, by nadrobić braki w warstwie fabularnej. Cały obraz nie irytowałby mnie tak bardzo, gdyby nie niektórzy napuszeni dziennikarze i recenzenci, ogłaszający „Drzewo życia” nowym kinowym arcydziełem. A dlaczego? Dlatego, że zrealizował je znakomity reżyser, którego obraz po prostu musi się podobać... Wie o tym każdy „inteligient” – „Nie mam pojęcia o czym tak naprawdę był ten film, ale wiem, że jest dziełem znakomitym”. A członkowie Akademii Filmowej przyznając mu nominację do Oscara w kategorii najlepszy film (oby na nominacji się skończyło) chcą mi chyba udowodnić, że na kinie znam się tak samo, jak Anna Mucha na sporcie. Treningi boksu do „Prosto w serce” się nie liczą ;)

- Łukasz Kowalski

sobota, 7 kwietnia 2012

W sieci kłamstw



Walki z Arabami ciąg dalszy
Każdorazowe spotkanie Ridleya Scotta z Russellem Crowe obiecuje bardzo wiele. Jednak owoce współpracy tych dwóch wielkich nazwisk kina bywają różne. Z jednej strony mamy filmy klasowe – arcydzieło kina kostiumowego „Gladiator” i gangsterski powrót do klimatów Coppoli „American Gangster”. Z drugiej strony sir Scott i pan Crowe potrafią razić letniością w „Dobrym roku” (chociaż klimat sprawia, że ten obyczajowy niby dramat, niby komedię ogląda się przyjemnie), czy zawodzić niemalże na całej linii w rozczarowującym „Robin Hoodzie”. Gdzie wśród tych tytułów umieścić ich inny, w fazie produkcji dość głośny projekt - „W sieci kłamstw”? Chyba gdzieś po środku.
„W sieci kłamstw” to kolejny po „Królestwie niebieskim” głos Scotta w sprawie cywilizacyjnego spięcia między Zachodem a światem arabskim. Tym razem twórca „Obcego” oszczędził sobie ukrywania konfliktu pod kostiumem z krzyżem na piersiach i umieścił fabułę w czasach współczesnych. Poznajemy agenta CIA Rogera Ferrisa (Leonardo DiCaprio), który sterowany przez otyłego Eda Hoffmana (Russell Crowe) z Waszyngtonu, prowadzi regularną wojnę z terrorystycznym półświatkiem.
Scott w sposób naprawdę ciekawy przedstawia brudy pracy wywiadowczej, momentami zahaczając o bardziej uniwersalny problem globalizacji. Reżyser, mimo wieku, ma wciąż dużo do powiedzenia. Większość swoich zdań i opinii wrzuca bezpośrednio w dialogi, ograniczając tym samym filmowe tempo. Dla mnie – fana „Syriany” Gaghana – nie stanowi to wady, jednak dla przeciętnego kinowego odbiorcy może okazać się zaporą nie do pokonania.
Co gorsza, Scott momentami zatraca jednolitość filmu. Realistyczny i brutalny motyw pracy agentów łączy z typowo hollywoodzkim, nieco cukierkowym wątkiem miłosnym agenta Ferrisa z młodą pielęgniarką. Przez ten kontrast element romansowy traci wyrazistość i wydaje się sztuczny.
Nieźle sprawdza się strona techniczna. Alexander Witt chwilami nawet imponuje swoimi zdjęciami słonecznej pustyni, a montaż Pietro Scalii trzyma wysoki standard hollywoodzkich filmów akcji. Niestety daleko w tyle pozostaje warstwa muzyczna. Marc Streitenfeld po naprawdę niezłej partyturze do „Dobrego roku” pokazał, że nie potrafi pisać muzyki do kina sensacyjnego. Jego kompozycje, niczym tragiczna partytura Davida Juliana do „Prestiżu” Nolana, zanikają kompletnie, ograniczając się wyłącznie do ambientu. Czasem tylko do uszu dobiegnie motyw arabski, ale jego kompozycja trąci brakiem pomysłu.
Ostatecznie film ponad przeciętność wyciągają aktorzy. DiCaprio i Crowe tworzą mocny duet. Ich rozmowy to słowne utarczki cynizmu ze szczerością, konwersacje dwóch różnych światów, starcia pomysłów na walkę z terroryzmem. Ów różnice podkreślają scenerie. Gdy Ferris dzwoni do Hoffmana, ostrzeliwany przez islamskich fundamentalistów, ten ogląda mecz córki lub odwozi właśnie synka do szkoły.
I właśnie takie sceny najlepiej oddają poglądy Scotta. Anglik piętnuje amerykańskie dowództwo i mówi wyraźnie, że podstawą walki z terroryzmem powinno być zrozumienie specyfiki kultury arabskiej, zanurzenie się w ich świecie, jego zmiana od środka.
I w tym miejscu możemy zauważyć pewną ewolucję poglądów sir Ridleya Scotta. W „Królestwie niebieskim” niczym kaznodzieja kazał nam żałować za grzechy, wskazując kulturę europejską jako szwarccharakter w kulturowej wojnie. W „W sieci kłamstw” zmniejsza dystans między dwiema stronami, ale i tak po raz kolejny każe bić nam się w piersi. Z tą różnicą, że bić każe się też Arabom.

- Alek Kowalski

niedziela, 1 kwietnia 2012

Czarna Dalia



Ciemność widzę, ciemność!
Na ocenę filmu składa się wiele czynników. Aktorstwo, muzyka, zdjęcia, scenariusz, podejście do tematu, umiejętność „wciągnięcia” i zaangażowania widza w prezentowany obraz, ważne są też kostiumy, scenografia i wiele, wiele innych przeróżnych składników budujących magię filmu. Nie najlepiej jest gdy jeden z tych czynników nie działa jak trzeba, słabo kiedy spora część tych trybików nie chodzi jak powinna, natomiast klęską całkowitą jest gdy żaden z wyżej wymienionych nie jest taki jaki być powinien. Tak właśnie jest z „Czarną Dalią” Briana De Palmy.
Zacznijmy jednak od początku, od Czarnej Dalii właśnie. Naprawdę nazywała się Elizabeth Short, a swój pseudonim zawdzięczała Veronice Lake i zagranej przez nią postaci w „Blue Dahlia”. Podobnie jak filmowa bohaterka Elizabeth nosiła tylko czarne suknie a w kruczo ciemne włosy wpinała równie czarny kwiat. Jej wielkim marzeniem było zostać aktorką, dlatego w wieku dwudziestu paru lat wyjechała do Hollywood z nadzieją znalezienia tam niezapomnianych ról filmowych. Zamiast tego spotkała się z ogromnym cierpieniem i krzywdą. Chciała zostać znaną gwiazdą, o której rozpisywałyby się wszystkie gazety. Paradoksalnie stała się sławna, ale nie o taką sławę chyba jej chodziło.
Elizabeth Short została brutalnie zamordowana 15 stycznia 1947. Morderca z lekarską precyzją przeciął ciało dziewczyny na dwie części uprzednio pozbywając się z ciała całej krwi. Na twarzy wyciął jej odrażający „uśmiech” (od żuchwy do żuchwy). Okoliczności tej makabrycznej zbrodni do dziś są jedną z największych zagadek w historii kryminologii. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy jak to wszystko wyglądało.
Od wielu lat historia tej makabrycznej zbrodni była natchnieniem (jak okrutnie by to nie brzmiało) dla wielu filmów, seriali, książek a nawet sztuk teatralnych. Snuto wiele teorii o tym jak mogło to wyglądać, rozbudowywano również życiorys samej Elizabeth, by historii dodać dramaturgii. Takie żerowanie mogło być negatywne, ale i można było zbudować na tym inteligentą i moralizatorską historię. Niestety film Briana De Palma jest najgorszą próbą wzbudzenia taniej sensacji w oparciu o tragiczne losy prawdziwej kobiety, a z samą Czarną Dalią ma bardzo mało wspólnego.
Dosłownie, wątek zbrodni dokonanej na dziewczynie schodzi właściwie na drugi plan. Bardzo źle napisany scenariusz (będący podobno adaptacją równie średniej książki) ma więcej wątków niż wszystkie odcinki „Mody na sukces”. Mamy tu bezsensowne nagromadzenie całej masy przeróżnych historii, zupełnie nie potrzebnych. Miłosny trójkąt między głównymi bohaterami, przeradzający się co pewien czas nawet w czworokąt. Detektywi właściwie nie zajmują się sprawą Elizabeth, ale jakąś korupcją czy czymkolwiek innym (trudno to określić, gdyż historia jest bardzo chaotycznie prowadzona). Po drodze napotkamy nowych bohaterów, którzy w tym galimatiasie urządzą już bałagan niemożliwy do ogarnięcia. W to wszystko wplątany jest, bardzo na siłę, wątek śmierci Elizabeth. Autorzy postanowili dodać jej dosyć niesmaczny życiorys, co sprawia, że film wydaje się być prymitywną próbą zaszokowania widza. Do tego wszystkiego rozwikłanie całej zagadki na końcu filmu wydaje się być abstrakcyjne i niedorzeczne. Reżyser też nie stara się wytłumaczyć, albo robi to bardzo nieudolnie, jak detektyw doszedł to rozwiązania. A to chyba największa zbrodnia kryminału.
Na złym poziomie jest też aktorstwo. Josh Hartnett (zwany przeze mnie brzydszym Ashtonem Kutcherem) nie umie się zdecydować czy chce być Brudnym Harrym, czy Justinem Timberlake’iem z wczesnych klipów. Co pewien czas rzuci jakimiś pseudo intelektualnymi powiedzonkami. Scarlett Johansson ciągle robi zdziwioną minę, otwiera szeroko oczy, albo „sexy” rozdziela usteczka. Ewidentnie stara się naśladować Monroe lub inne słynne aktorki Hollywood lat 50- tych. Niestety wydaje się to być strasznie wymuszone i przeradza się bardziej w groteskę. Podobnie zresztą jest z Hilary Swank, która chyba zapomniała jak się gra. Jej femme fatale jest faktycznie fatalna. To przyznam rozczarowało mnie najbardziej, bo zdobywczyni dwóch Oscarów jest znakomitą aktorką, a tu taka wpadka. No i mamy jeszcze Eckharta, który chyba od początku nie wierzył w powodzenie filmu, bo gra na nizinach swoich możliwości. O aktorce grającej Czarną Dalię trudno powiedzieć cokolwiek, bo jak wspomniałem pojawia się ona bardzo epizodycznie. W końcu to tylko „Czarna Dalia”.
Bardzo rozczarowuje też klimat całej produkcji. Scenografia w ogóle nie oddaje stylu lat czterdziestych. Najbardziej wali po oczach mieszkanie bohaterki Scarlett, którego umeblowanie przypomina raczej wczesne lata sześćdziesiąte. Nie przekonują też kostiumy bohaterek. Muzyka Ishama w ogóle nie wybija się i nie pomaga w budowaniu napięcia. Bronią się jedynie zdjęcia, które zdobyły nominację do Oscara. Szkoda, bardzo szkoda, bo mógł wyjść współczesny film kina noir, historia i cała otoczka stwarzała duże możliwości ku temu. Żal również, że ostatecznie nie powierzono produkcji Davidowi Fincherowi, jak pierwotnie zakładano. Ten się jednak wycofał z projektu po tym jak wytwórnia nie zgodziła się na prawie trzygodzinny film (to chyba bardzo częsty problem Finchera) jak i na to by obraz był czarno-biały. A to pociągnęło za sobą również rezygnację Evy Green, która chciała pracować z twórcą „Siedem”. A i ona zapewne lepiej odnalazłaby się w klimacie noir niż aktorki, które ostatecznie w filmie zagrały.
Klapa! Tak jednym słowem mogę zrecenzować cały film. Potencjał i możliwości były, ale twórcy, zdaje się, nie czuli żadnego poczucia misji przy pracy nad filmem. Boli też bezczelne żerowanie na tragedii Czarnej Dalii. A można przecież było zrobić film z tą historią w tle, opowiadając o tym jak bardzo media przeszkadzają w prowadzeniu śledztwa goniąc za gorącą sensacją (tak właśnie było przy tej sprawie), lub przedstawić historię naiwnej dziewczyny pragnącej zostać gwiazdą filmową obalającą mit magii Hollywoodu.

- Łukasz Kowalski