niedziela, 29 lipca 2012

Mroczny Rycerz Powstaje







Nolan opuszcza Gotham
Akcja „Mroczny Rycerz Powstaje” rozpoczyna się w 8 lat po wydarzeniach z „Mrocznego Rycerza”. Bruce Wayne (Christian Bale) już nie zagląda do jaskini, nie nosi maski, nie wymierza sprawiedliwości pięściami. Postać Batmana przestała istnieć w życiu publicznym Gotham i pozwoliła działać ustawie Denta, której przyjęcie wyeliminowało przestępczość zorganizowaną. Sam Wayne zaszył się w swojej willi na przedmieściach i nie pokazuje się publicznie. Jego spokojną egzystencję przerywa tajemnicza włamywaczka Selina Kyle (Anne Hathaway), która wykrada z jego domu nie tylko biżuterię. W tym samym czasie w Gotham pojawia się terrorysta Bane (Tom Hardy). Osłabiony Bruce Wayne po raz kolejny założy maskę i pod przykryciem peleryny spróbuje uratować Gotham. Tym razem będzie to wyjątkowo trudne.
Ostatnia odsłona przygód Człowieka-Nietoperza to zakończenie trylogii z prawdziwego zdarzenia. Christopher Nolan powraca do wątków z części poprzednich, czasami delikatnie do nich nawiązuje (przed seansem wypadałoby sobie odświeżyć „Batman Początek” i „Mrocznego Rycerza”). W „Mroczny Rycerz Powstaje” wszystko dzieje się z rozmachem i z zaskakująco smacznym patosem, panuje atmosfera rychłej zagłady, upadku, tragedii. Gotham po raz kolejny ewoluuje. To już nie jest niemoralne miasto korupcji i upadku z „Batman Początek”, ani zastraszona społeczność mrocznej metropolii z „Mrocznego Rycerza”. Widzimy Gotham praworządne, spokojne, które spotyka prawdziwy kataklizm. Christopher Nolan ów kataklizmem nazywa rewolucję i socjalizm. Bane uderza w najprostsze nuty. Dzieli społeczność, zwracając uwagę na różnicę między biednymi a bogatymi, napuszcza jednych na drugich. Samozwańcze sądy, grabieże i brutalność nazywa wyzwoleniem. Prawdziwym ukoronowaniem światopoglądowej deklaracji reżysera, potępienia rewolucji jest trybunał rewolucyjny, któremu przewodzi znany z poprzednich części psychicznie wątpliwy bohater. Rewolucja, której jesteśmy świadkami, jest podsycana przez ludzi z zewnątrz Gotham, przez nich kierowana. Co więcej, zaczyna się na giełdzie i prowadzi do sprzeciwu biednej masy bogatej mniejszości. Dodam tylko, że giełdę Gotham udaje tu giełda nowojorska. Czy nawiązanie do panującego na świecie kryzysu finansowego nie jest aż nadto widoczne? Ponadto, w „Mroczny Rycerz Powstaje” widoczne są inspiracje walką z terrorystami. Liga Cieni i jej przywódcy przybywają z Dalekiego Wschodu, spoza Ameryki, spoza Gotham. Przybywają, ponieważ wierzą, że ich przeznaczeniem jest wymierzenie boskiej kary mieszkańcom zniszczonego moralnie miasta. Bożą sprawiedliwość wymierzają przy pomocy terroru i broni. Liga Cieni to po prostu z życia wzięta organizacja terrorystyczna, podobna do Al. Kaidy.
Często porównuje się Bane’a z Jokerem z „Mrocznego Rycerza”, próbując udowodnić słabość „Mroczny Rycerz Powstaje”. Oczywiście już samo zestawienie bohaterów jest zupełnie nieuzasadnione. Płaszczyzny, na których Batman ściera się ze swoimi oponentami są zupełnie inne. Joker walczył z Batmanem ideologicznie, dążąc do udowodnienia prawdy na temat człowieczeństwa. Bane jest groźny, ma charakter i robi nietuzinkowe wrażenie na ekranie, ale w gruncie rzeczy jego ekranowe cele to unicestwienie Gotham i jego obrońcy – Batmana. Podobnie jak w „Batman Początek”, tak i w ostatniej odsłonie fabuła skupia się niemal w zupełności na rozterkach głównego bohatera. Nolan nie bawi się w konfrontację Batmana z Bane’em, nie czuje potrzeby większego, ideowego starcia obu bohaterów. Wyraźnie oddziela Batmana od Bruce’a Wayne’a. Zwraca uwagę na rolę obu twarzy głównego bohatera, doprowadza do konfliktu ich interesów. Wayne pragnie spokoju, cierpi przez Batmana. Natomiast przeznaczeniem Batmana jest ochrona mieszkańców Gotham. Którą ścieżkę wybierze bohater?
Pod względem technicznym wszystko stoi na najwyższym poziomie. Wally Pfister po raz kolejny z Gotham i szeleszczącej peleryny Batmana robi dzieło sztuki, a brzęcząca muzyka Hansa Zimmera idealnie wzmaga nastrój. Do tego porządna dawka niezłych scen akcji, przyprawionych oszałamiającymi efektami specjalnymi (zachwycająca scena z samolotem na początku). Wszystko łączy sprawny montaż równoległy, może nie tak imponujący jak w „Incepcji”, czy w „Mrocznym Rycerzu”, ale wciąż reprezentujący najwyższy światowy standard.
Na szczególną uwagę zasługują sceny starć Batmana z Bane’em. Pierwsza z nich to małe arcydzieło – pełne dramaturgii, cierpienia i nienawiści. Nolan instynktownie oddaje pole do popisu aktorom – wycisza muzykę, akcję zamyka w czterech ścianach, a bohaterów ogranicza do trzech osób. Niesamowity ładunek emocjonalny, przyprawiający o dreszcz głos Bane’a, siła Batmana… W takich momentach widz zapomina, że siedzi w sali kinowej. Liczy się tylko to, co dzieje się na ekranie.
W tym wszystkim świetnie odnajdują się aktorzy. Christian Bale idealnie oddaje wahania, wątpliwości, przerażenie i gniew Bruce’a Wayne’a, a Michael Caine wprowadza melancholię, troskę, dramaturgię. Bane Toma Hardy’ego nie jest tępym osiłkiem, lecz inteligentnym, silnym terrorystą. Mimo, iż aktora ograniczała maska i syntezator głosu, to poprzez spojrzenie i język ciała potrafił oddać cynizm przemów, drzemiące w bohaterze emocje i intencje. Najlepiej jednak ogląda się wyczyny Anne Hathaway w roli Kobiety Kot. Jest przebojowa, seksowna, cyniczna, niesamowicie hipnotyzująca.
Obie postaci debiutujące w tej odsłonie – Bane i Selina Kyle potwierdzają założenia koncepcyjne Nolana na całą trylogię. Są to bohaterowie z krwi i kości – urealnieni, ludzcy, pozbawieni niesamowitego pochodzenia.
I właśnie w taki sposób Christopher Nolan kończy swoją trylogię. W „Mroczny Rycerz Powstaje” konsekwentnie buduje świat realistyczny, prawdopodobny. Nawet śmierć u Nolana jest po prostu śmiercią – nie ma przemów na łożu śmierci, nie ma długiego konania wśród krewnych i znajomych.
Oczywiście autorom nie udało się uniknąć niedociągnięć. Pierwsza połowa filmu to ideał wręcz pomnikowy – małe cięcie montażowe zniszczyłoby założenia, dodanie wątku zabiłoby akcję, pominięcie któregoś zniszczyłoby klimat. Jednak w pewnym momencie widz zastanawia się, czy wszystko jest na swoim miejscu. Szczególne wątpliwości budzą decyzje w ciągu ostatnich 30 minut. Gdzieniegdzie akcja wydaje się pozbawiona pomysłu, a włączenie do gry bomby atomowej nieco przesadzone. Na szczęście w ostatecznym zakończeniu Nolan znowu błyska zmysłem. Potrafi wzruszyć i zachwycić, mieć ciastko i zjeść ciastko, zamknąć całą opowieść w dobrym stylu.
„Mroczny Rycerz Powstaje” to godne zakończenie, mocny finał trylogii, która odmieniła oblicze komiksowych adaptacji, z intrygującym komentarzem społeczno-politycznym, z fascynującym studium rewolucji. Co z tego, że po tak wielkich dziełach jak „Prestiż”, „Mroczny Rycerz i „Incepcja” Nolan wprowadza do kin obraz słabszy. Co z tego, że osobiście wolałbym, żeby w filmie mniej było przepychu, więcej scen kameralnych, ograniczonych do kilku bohaterów. Co z tego, że pragnąłbym większego wykorzystania postaci Bane’a? Co z tego, że chciałbym zobaczyć jeszcze pełniejszy obraz rewolucji, okupacji Gotham i życzyłbym sobie scen akcji przynajmniej tak powalających jak w „Incepcji”? Zakończenie trylogii rządzi się swoimi prawami. Każdy mógłby życzyć sobie innego finału, od oszałamiającej biegunki efektów specjalnych, po psychologiczną analizę Batmana. Dla każdego film może okazać się niedoskonały, ale czy sam fakt, że przez niemalże trzy godziny „Mroczny Rycerz Powstaje” nie pozwala się nudzić, zapewniając przy tym niezgorszą rozrywkę, nie świadczy o jego klasie?


* * *
A tak już zupełnie poza recenzją chciałbym zabrać głos w gorącej dyskusji na temat rozwiązań z zakończenia. Dlatego zachęcam tych, którzy jeszcze filmu nie widzieli do czytania tego akapitu dopiero po seansie. Całą sprawę ujawnienia się Mirandy Tate uważam za chwyt powalający i zaskakujący, wprowadzenie Robina za w pełni uzasadnione i bynajmniej kiczowate, a motyw z kawiarnią we Florencji za piękne, stylowe zwieńczenie trylogii, prawdziwy podpis Nolana pod swoim dziełem.

- Alek Kowalski

niedziela, 22 lipca 2012

Prometeusz



Kim jest człowiek?
„Prometeusz” Ridleya Scotta w oczach wielu wielbicieli kina miał być niepodważalnie najważniejszym tytułem 2012 roku, a dzień jego premiery świętem kina. Mistrz kina science fiction, autor „Łowcy Androidów” i „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”, powraca do tego gatunku wraz z prequelem opowieści o homoidalnym Xenomorphie. Świat zobaczył „Prometeusza” już kilka miesięcy zanim obraz wszedł na ekrany polskich kin. Krytyka przemówiła niemalże jednogłośnie. I ogłosiła klęskę Scotta.
Tytułowy „Prometeusz” to statek kosmiczny, którym specjalna ekspedycja wyrusza na odległą planetę, wierząc, że odnajdzie tam stwórców ludzkości. Cały sens wyprawy opiera się na badaniach pary naukowców – Elizabeth Shaw (Noomie Rapace) i Charlie’ego Hollowaya (Logan Marshall-Green) – którzy w powtarzającym się schemacie gwiazd z malowideł z wielu różnych, niezależnych od siebie starożytnych cywilizacji „zauważyli” zaproszenie do wizyty. Nad wyprawą czuwają przedstawicielka firmy sponsorującej – zimna jak lód Meredith Vickers (Charlize Theron) – oraz niezwykle praktyczny android David (Michael Fassbender). Pozostali uczestnicy ekspedycji, pomijając luzackiego kapitana Janka (Idris Elba), nie wyróżniają się szczególnie, stanowią jedynie swoisty worek potencjalnych ofiar dla potwora, który – oczywiście – wejdzie do gry.
„Prometeusz” od samego początku imponuje charakterem i klimatem. Od pierwszych ujęć reżyser zaraża nas niepokojem, strachem. Z każdym kolejnym krokiem ekspedycji klimat robi się coraz gęstszy, napięcie rośnie. Co więcej, Scottowi udaje się utrzymać napięcie i ciekawość widza do samego finału.
Oczywiście lwią część roboty odwalają specjaliści światowej klasy od strony technicznej. Zdjęcia Dariusza Wolskiego robią oszołamiające wrażenie zarówno w szerokich ujęciach jak i w zbliżeniach. Polski operator inteligentnie dawkuje światło, tworząc intrygujący, mroczny klimat. Niepokój wzmaga zaskakująco dobra kompozycja Marca Streitenfelda (tak, to ten człowiek stworzył tak katastrofalnego „Robin Hooda”) z kilkoma wpadającymi w pamięć motywami. Oczywiście w czasie seansu wybrzmiewa również motyw „Obcego” autorstwa Jerry’ego Goldsmitha, nawiązując do arcydzieła sci-fi z lat 80’ (nie zaskakuje również wątek bezpośrednio powiązany z „Obcym”). Imponują również perfekcyjne scenografia i kostiumy (Janty Yates po raz kolejny potwierdza, że nie ma sobie równych) oraz efekty specjalne. Nieźle we wszystkim odnajdują się aktorzy. Pierwsze skrzypce gra Michael Fassbender. W roli Davida jest na przemian kojący i niepokojący. Potrafi przerażać i uspokajać. Bez problemu przekonuje widza, że jego postać nie jest człowiekiem, lecz stworzonym przez człowieka androidem. Hipnotyzuje elegancka Charlize Theron, potrafi śmieszyć zawadiacki Elba. Niestety o wiele więcej wątpliwości budzi strony merytoryczna i fabularna filmu.
Ridley Scott poszukuje w „Prometeuszu” odpowiedzi na wszystkie podstawowe pytania. Kim jesteśmy? Kto nas stworzył? Po co zostaliśmy stworzeni? Czym jest człowieczeństwo? Co różni ludzi od innych stworzeń? Czy istnieje Bóg? A może światem rządzi niczym nieograniczona biologia, mutująca tu i ówdzie różne kody DNA? Scott leci po łebkach i wielu napoczętych wątków nie rozwija. Skupia się na definiowaniu naszego człowieczeństwa, zwracając uwagę na refleksje androida, zderzając je z myślami ludzi. Istotę ludzkości widzi w ciągłym pytaniu, poszukiwaniu, podważaniu rzeczywistości. Jeżeli spojrzymy na „Prometeusza” z tej perspektywy to możemy dojść do wniosku, że cały chaos scenariuszowy jest zaplanowany. Multum niedokończonych spraw, sytuacji, myśli – czy to nie najlepiej obrazuje ludzką naturę? Czy niemożność odpowiedzenia na liczne zadane pytania nie jest niezmiernie ludzka?
Takie rozwiązanie miałoby sens. Jednak w „Prometeuszu” nie ma. Jeśli Scott chciał, aby cała konstrukcja filmu miała wchodzić w interakcję z fabułą, to powinien w pewien sposób zwrócić na to uwagę. Wymagałoby to również zupełnego wyeliminowania logicznych wątpliwości, czy wręcz absurdów fabularnych, których w „Prometeuszu” z każdą minutą coraz więcej. Ostatecznie, niezależnie od zamysłu twórców, „Prometeusz” sprawia wrażenie niedopracowanego, niechlujnie napisanego, być może źle zmontowanego filmu.
Mimo wszystko nie mogę się zgodzić z zupełnym przekreśleniem nowego filmu Scotta. Pomijając liczne scenariuszowe niedociągnięcia i rozczarowujące rozważania reżysera, to wciąż mocne kino rozrywkowe, imponujące wizualnie, angażujące widza od początku aż do samego końca. W sam raz na raz.

- Alek Kowalski

środa, 18 lipca 2012

Roman Barbarzyńca 3D





Wulgarna animacja cytuje ekranizację Tolkiena
U zarania dziejów dzielny wojownik Kron pokonał złego boga, a krew bohatera rozlała się po pobliskich ziemiach. Z niej narodził się dzielny ród barbarzyńców - zwykle mało rozgarniętych kulturystów, ćwiczących się wyłącznie w jednym celu – walki. Roman (Maciej Stuhr) zupełnie nie pasuje do swoich pobratymców. Jest drobny, inteligentny, dość tchórzliwy. Pewnej nocy ród barbarzyńców zostaje zaatakowany i pojmany przez potężnego księcia Zamordora (Andrzej Blumenfeld), który potrzebuje krwi wojowników do wykonania rytuału. Szczęśliwie Romanowi udaje się wymknąć . Jednak potomek Krona wie, że musi uwolnić swoich rodaków, dlatego wyrusza w wyprawę ratunkową. W przygodzie znajdzie towarzyszy – Wrzaskiera (Czesław Mozil), barda, który nie potrafi śpiewać i Lamerasa (Jacek Braciak), elfa-przewodnika, który nie umie odnaleźć drogi. Po drodze pozna również piękną wojowniczkę Ksenię (Anna Mucha), spotka plemię niewyżytych seksualnie amazonek i obleśnego czarownika.
Opowieść oczywiście zmierza ku prostemu przesłaniu, znanemu nam choćby z „Herkulesa”, że miarą człowieka nie jest jego biceps, lecz serce i charakter. Ostateczna konkluzja wydaje się zupełnie naiwna i nietrafiona w zderzeniu z dość dużą dawką seksualności i brutalności.
Głównie film prezentuje humor na tyle prymitywny, że o śmiech pokusiłby się co najwyżej dziewięciolatek, lecz chwilami otrzymujemy bardziej wyrafinowane (czy po prostu bardziej znośne) żarty sytuacyjne, a w połączeniu z sympatycznymi bohaterami, pomimo na ogół przewidywalnej fabuły, seans staje się dość przyjemny. Gratką dla spostrzegawczych widzów będzie znajdywanie niezliczonych cytatów i nawiązań. Oczywiście „perełki” - nazwy Zamordor oraz Wscheściemie, czy bardziej wymyślne nawiązanie do „Seksmisji”, to owoc polskiej wersji językowej, lecz stylistyczne wzorowanie na „300” Snydera, czy „Władcy Pierścieni” Jacksona to już nie lada radość dla widza.
Oczywiście jak niemal wszystko we współczesnym kinie, tak i „Romana” przyjdzie nam oglądać w 3D. Przez cały film okulary niepotrzebnie uwierają w nos, a specjalnej potrzeby trójwymiaru nie widać. Na szczęście sama animacja, dosyć skromna w porównaniu z produkcjami bogatych wytwórni z USA jest bardzo przyjemna w swej prostocie, a momentami potrafi stać się i nieco bardziej malownicza.
Niełatwo ocenić dla kogo właściwie jest „Roman Barbarzyńca”. To dość przyjemna opowiastka, ale niewychowawcze byłoby oglądanie jej wraz z dziećmi. Grupa odbiorcza filmu znajduje się gdzieś pomiędzy pokoleniem „American Pie”, a uczniami późnej podstawówki. Jednak mimo, że nie uważam się za przedstawiciela żadnej z tych grup, to seansu nie żałuję, a co więcej, nie byłoby dla mnie udręką oglądanie tego filmu po raz kolejny. Jako odskocznia od dość spójnych stylistycznie i myślowo amerykańskich filmów animowanych, duński „Roman Barbarzyńca” może się okazać niezłym wyborem.


- Alek Kowalski

poniedziałek, 9 lipca 2012

Niesamowity Spider-man


 Romantyczny Spider-man
Ostatnio nastąpiła moda na odświeżanie znanych filmowych serii poprzez powracanie do źródła opowieści, zatrudnienie nowego reżysera, zmianę obsady i stylu. Batmanowe Gotham okazało się żywym, realistycznym miastem, James Bond już nie zamawia Martini, a X-meni cofnęli się do pierwszej klasy. Na ekranową rewitalizację już czeka Sędzia Dredd, w roli którego zobaczymy znanego z „Władcy Pierścieni” Karla Urbana, za rok po raz kolejny na taśmę filmową zostanie przelana komiksowa opowieść o kosmicie w czerwonych majtkach z plejadą gwiazd w drugim planie, mówi się także o rebootach „Łowcy Androidów” i „Mad Maxa”. Teraz na ekranach naszych kin gości inny przykład tego trendu – „Niesamowity Spider-man” w reżyserii Marca Webba.
Młody Peter Parker (świetny Andrew Garfield) po utracie obojga rodziców zamieszkał z wujem Benem (rozczulający i wyrazisty Martin Sheen) i ciotką May (schowana w cieniu Sally Field). W szkole więcej czasu niż na naukę poświęca na podziwianie urody Gwen Stacy (urocza Emma Stone). Pewnego dnia podczas sprzątania piwnicy przypadkowo wpada w jego ręce teczka zmarłego taty. Znajduje w niej zdjęcie ojca z przyjacielem z pracy. Okazuje się, że jest to słynny naukowiec Dr Curt Connors (Rhys Ifans). Poszukując prawdy o śmierci rodziców, Peter nawiązuje kontakt z doktorem i pomaga mu w jego pracach. Gdy zostanie ukąszony przez hodowanego w laboratorium radioaktywnego pająka, jego życie ulegnie zmianie. Genetyczny zastrzyk zmieni nie tylko jego ciało, ale i wpłynie na jego umysł.
Można rozłożyć „Niesamowitego Spider-mana” na kilka przenikających się wątków, opowieści. Przede wszystkim mamy do czynienia z historią kultowej postaci komiksowej – widzimy narodziny superbohatera, obserwujemy jak stał się Człowiekiem Pająkiem, jak narodził się pomysł kostiumu, gdzie leży motywacja, by pomagać miastu. Drugim jest dosyć szablonowa opowieść o odpowiedzialności, oparta głównie o relację Petera z wujkiem Benem. Trzecią, najciekawszą jest miłosny wątek Petera i Gwen. Marc Webb, reżyser znany ze znakomitej komedii (?) romantycznej „500 dni miłości”, świetnie czuje się w tej konwencji. Doskonale prowadzi parę młodych aktorów w scenach dialogowych. Pełno w nich młodzieńczej niepewności, zawstydzenia, zauroczenia. Najważniejsze są jednak przerwy w rozmowach, gdy bohaterowie nie wiedzą, co powiedzieć, bądź nie potrafią zebrać myśli. Te pauzy idealnie oddają charakter ich nastoletniej miłości, pełnej fascynacji i romantyzmu.
Webb zapożycza od Batmanów Nolana mroczny realizm, a od „Iron Mana” Favreau autoironię. Świetnie łączy cechy obu serii i przez większość filmu funduje widzom przyjemną rozrywkę, bardziej kameralną, z dobrym klimatem. Niestety gdzieś pod koniec założenia się burzą, na pierwszy plan wybija się skrzętnie ukrywany patos i tanie efekciarstwo.
Momentami ciekawie wykorzystywane jest 3D (chociaż wciąż uważam, że jedynie „Hugo” bronił użycia tej techniki) jednak efekty specjalne są raczej rozczarowujące. O ile sekwencje biegającego po mieście superbohatera wyglądają imponująco, o tyle cyfrowy Lizard budzi raczej śmiech niż podziw.
Warto zwrócić uwagę na soundtrack Jamesa Hornera. Skomponowany przez niego nowy motyw główny łączy w sobie dynamiczną elektronikę z instrumentami dętymi. Mimo, że Horner najwidoczniej uwierzył w „Piękny Umysł” Człowieka Pająka i zauważył jego „Avatara”, to ogólną pracę wielokrotnie nagradzanego kompozytora muzyki filmowej należy uznać za sukces.
„Niesamowity Spider-man” Marca Webba to dobra rozrywka, w sam raz na letni wyskok do kina. Miejmy nadzieję, że kolejne części będą jeszcze bardziej udane.

P.S. Dlaczego ten plakat musi być taki brzydki?

- Alek Kowalski

niedziela, 8 lipca 2012

Jak urodzić i nie zwariować





 Jak to obejrzeć i nie zwariować
W kinie zapanowała jakaś dziwna moda na komedie, z reguły romantyczne, których scenariusz opiera się na kilku opowiadanych historiach, biegnących w tym samym czasie, których finał sprowadzi wszystkich do jednego miejsca, ujawniając powiązania między bohaterami. Jednak przez większość czasu będziemy obserwować z pozoru nie powiązane ze sobą historie różnych osób, których życie akurat kręci się wokół jednego tematu. Tak na przykład można przedstawić jak różni ludzie spędzają sylwestra w Nowym Jorku („Sylwester w Nowym Jorku”) , jak obchodzą walentynki („Walentynki”), lub jak akurat kobiety przechodzą kryzys w związku („Kobiety pragną bardziej”). Obowiązkiem musi być szeroka plejada największych hollywoodzkich gwiazd, a te chętnie biorą w tym udział, bo wcale się specjalnie nie nagrają a kaska leci, plus „zaskakujące” wnioski jak żyć, rodem wzięte z książek Paulo Coelho. Takim też stworem jest „Jak urodzić i nie zwariować” Kirka Jonesa. Niestety przypadek beznadziejny.
„Jak urodzić i nie zwariować” przedstawia historie kilku kobiet, par przechodzących okres oczekiwania na upragnione, lub wręcz przeciwnie, dziecko. W przeciągu dwóch godzin, ciągnących się niemiłosiernie długo, powinniśmy poznać kilka sposobów przejścia przez stan błogosławiony. Teoretycznie też tak jest, mamy tu przechodzącą przez pasmo cierpień Wendy (Elizabeth Banks), Skyler (piekielnie ładna Brooklyn Decker) przyjmującą wszystko z szerokim jak Afryka uśmiechem na twarzy, nawet poród, nierezygnującą z kariery Jules (Cameron Diaz). Pozory jednak drastycznie mylą, wszystkie bohaterki są bardzo karykaturalne i przepchane stereotypami. Więc albo jesteś zołzą, albo niestabilną emocjonalnie wariatką, albo absurdalną kretynką, która nie ma pojęcia o dzieciach i czeka jedynie na możliwość udekorowania na różowo bobasowego pokoiku. A gdzie w tym wszystkim są mężczyźni? Właściwie ich nie ma. Stoją z boku i pokornie przyglądają się wybrykom żon, lub przyjmują ich obelgi, tudzież agresje. To już nie jest równouprawnienie, to seksizm z przegięciem w drugą stronę. Każdy ojciec to kompletny frajer, który raz w tygodniu spotyka się z kumplami, by pogadać o tym jak to okropne są ich żony. W cukierkowym finale jednak z uśmiechem na twarzy (cóż za idiotyczna scena!) przyznają, że oni to właściwie lubią i nigdy by z tego nie zrezygnowali. Czarę goryczy, przelewa pomysł, że ci zapracowani i poniżani faceci mają jednak czas by siedzieć na siłowni chyba cały dzień, bo każdy z nich może pochwalić się klatą niczym Leonidas z „300”.
Poziom żartów też nie jest specjalnie wyszukany. Bo tu nie ma się z czego śmiać. Zamiast stworzyć film z dozą ironii czy czarnego humoru, twórcy posilili się na prymitywne dowcipy z pogranicza dobrego smaku. Reszta jest zwyczajnie nieśmieszna, chyba, że kogoś jeszcze bawi sytuacja jak ktoś wpada do basenu, lub inna bohaterka publicznie puszcza bąki, może jeszcze ewentualnie zwymiotować na wizji. No, boki zrywać!
Aktorska śmietanka zebrana w filmie to albo zaczynające gwiazdki, albo ratujące swoją karierę podupadające sławy. Szkoda, że jednak nie starają się nic z siebie wykrzesać, a serwują jedynie słabe minki i przerysowane gesty. Taka Brooklyn Decker pokazała się zapewne tylko po to by przyciągnąć męską widownie, żadną aktorką przecież nie jest. Cameron Diaz jest tak bardzo bez wyrazu, że przegrywa nawet z i tak słabiutkim Matthew Morrisonem. Jennifer Lopez, do której mam słabość, wdzięczy się trzepocząc pięknymi oczami, ale nic więcej. Anna Kendrick w duecie z Chace Crawfordem zawstydzają starszych kolegów jakimikolwiek emocjami pokazanymi na ekranie. Dennis Quaid gra wyjątkowo idiotyczną postać, starając się nadać jej jakiś sens, ale też bez większych efektów. Obronną ręką wychodzi Elizabeth Banks, mimo dosyć oczywistej roli wykrzesuje iskrę komizmu. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Ale ona nie jest jeszcze tak wielką gwiazdą, jak Diaz czy Lopez i jej chyba zwyczajnie chce się ciągle pracować.  
Głównym założeniem filmu prawdopodobnie miało być przedstawienie w zabawny sposób jak naprawdę kobiety przechodzą okres tych niesamowitych dziewięciu miesięcy. Zaserwowano jednak słabiutką komedię z przeciętnym dowcipem i nędznymi kreacjami aktorskimi. Jedyny wnioski jakie można z filmu wyciągnąć to zabezpieczajcie się, bo dzieci to zło!


- Łukasz Kowalski