poniedziałek, 26 listopada 2012

Anna Karenina






Kino niczym teatr
Joe Wright jest artystą. Jego filmy można nazwać małymi arcydziełami. W roku 2005 przywrócił wiarę w gatunek jakim jest dramat kostiumowy. „Duma i uprzedzenie” uznana została za najlepszą ekranizację słynnej powieści, w 2007 wspiął się jeszcze wyżej, tworząc „Pokutę”. Znakomicie zrobiony i skomponowany. Swoimi dwoma ostatnimi filmami chciał uciec od łatki twórcy melodramatów w stroju z epoki, co zostało przyjęte mieszanymi opiniami i recenzjami. „Solistę” uznano za zbyt napuszonego i przesłodzonego, a „Hannę” za nieprzemyślaną. Dziś Wright wraca do wciśniętego w gorset dramatu. Wraca ze starą gwardią: główną rolę znowu gra Keira Knightley, muzykę komponuje Dario Marianelli, Seamus McGarvey odpowiada za zdjęcia, Jacqueline Durran kolejny raz skroiła znakomite kostiumy. A jednak mimo tego reżyser z Wielkiej Brytanii nie wraca do starego sprawdzonego przepisu na dramat. Jego artystyczne poszukiwania trwają dalej.
Historia Anny Kareniny, napisana przez Lwa Tołstoja w 1877 roku już nie raz czy nie dwa była przenoszona na ekrany, niestety raczej z marnym skutkiem. Powód jest dosyć oczywisty powieść psychologiczna, która ma jakieś sześćset stron nie ułatwia zadania reżyserom, tym bardziej, że twórcy podchodzą do Kareniny z bardzo szkolną wizją. Zwyczajnie chcą przenieść historię ze stron książki na taśmę filmową, a tak się nie da! Po pierwsze akcja musiałaby niesamowicie szybko biec, film trwałby z cztery godziny i wreszcie trzeba pamiętać, że nie wszystko da się od tak przedstawić na kinowym ekranie. Ból jest tym większy, że powieść Tołstoja daje wielkie możliwości twórcy do popuszczenia wodzy fantazji. Podobnie jest zresztą z innymi ekranizacjami rosyjskich powieści, jak „Mistrz i Małgorzata” czy „Zbrodnia i kara”.
Wright ma w sobie jednak sporo odwagi i postanawia przedstawić w „Annie Kareninie” swoją wizję. Nie zmienia oczywiście historii, dalej prezentuje losy kobiet z wyższych sfer w carskiej Rosji, która sprzeciwia się ustalonemu porządkowi społecznemu. Zawierając nieformalny związek z oficerem huzarów Aleksandrem Wrońskim, opuszczając męża, wysoko postawionego urzędnika, skazuje siebie na towarzyską banicję. Wkrótce okazuje się, że wyklęcie przez otoczenie to nic w porównaniu z wyrzeczeniem się macierzyństwa i odejściem od syna. Słynna na cały świat historia się nie zmienia.
„Nowa, odważna wizja!” krzyczały napisy ze spotów reklamowych, czy plakatów promocyjnych. Zazwyczaj „odważna wizja” okazuje się oklepanym, starym tematem. Przy „Annie Kareninie” producenci mogą spać z czystym sumieniem. Brytyjczyk ryzykownie odpuścił sobie inscenizacyjny rozmach, umieszczając niemal całą akcję na scenie. Obrazy i dekoracje są bardzo umowne. Tło jest często zwyczajnie namalowane, a meble i wnętrza pomieszczeń skromne jedynie do tego stopnia, by utrzymać iluzję danego miejsca. Przez to mamy poczucie pewnej klaustrofobii, czy zawrotu głowy przy ciągle zmieniających się dekoracjach. Bohaterowie, pokonując parę kroków, potrafią przejść od urzędu do wykwintnej restauracji. Wszystko oczywiście w wielkim stylu i z pewnym rozmachem. Reżyser pokazuje, jak wielkie możliwości ma kino. Czy udowadnia też ostateczne zwycięstwo dziesiątej muzy nad teatrem? Rzecz bardzo sporna, ale na pewno pokazuje, jaką siłę ma film jeżeli jedynie ma się do pokazania pewną wizję.
Niesamowita jest też rytmika, jaka towarzyszy „Annie Kareninie”. Często wręcz musicalowa, sztuczna (co jest wielkim plusem) i znowu umowna do granic możliwości. Znakomicie pozwala to widzowi odczuć zachowanie otoczenia. Widzimy jak poruszają się damy, jak siadają i wstają dokładnie w tych samych chwilach. Absolutnie fantastyczne są sceny w biurze, gdzie pracujący urzędnicy mają ruchy tak rytmiczne, ich zwroty są dynamiczne, ale synchroniczne. To wtedy mamy niemalże poczucie, jakby bohaterowie tańczyli. Poza tym wygląda to po prostu przepięknie. Zresztą takimi scenami właśnie film jest przepełniony Oczywiście Wright nie odpuścił sobie balu i zaprezentował go bajecznie. W zachwyt wpadniemy również przy konnych wyścigach (cóż za wielki minimalizm!), czy chyba najbardziej wymownej scenie w teatrze, kiedy to wszystkie oczy skupione są na występnej Annie.
Starzy współpracownicy też nie zawiedli, genialnie odnalazł się Seamus McGarvey, który ma pomysł na zdjęcia i doskonale rozumie się z reżyserem. O Oscara po raz drugi powalczy też zapewne twórczyni kostiumów (wcześniej była już nominowana za kostiumy z „Pokuty”), Jacqueline Durran zna się na swojej robocie i skraja przepiękne suknie, które zachwycają publikę. W duecie z McGarverem tworzą małe arcydzieła. Wspomniana już przeze mnie scena balu jest tego najlepszym przykładem.
Muszę też wspomnieć o rosyjskim charakterze filmu. „Anna Karenina” charakteryzuje się, bardzo podobnie jak „Ostatnia stacja” (nota bene film opowiada o ostatnich dniach Tołstoja), znakomitym wyczuciem charakteru rosyjskich osobowości i postaw. W tamtym przypadku bardzo wielki udział w produkcji brali Rosjanie, tu film jest w stu procentach brytyjski. Wielka zasługa w tym Dario Marinelliego. Jego świetna ścieżka dźwiękowa nie tylko nadaje produkcji teatralnego wydźwięku, ale też wprowadza rosyjskiego ducha. Myślę, że on też stanie w boju o Złotego Rycerza i wcale nie jest w tej walce pozbawiony szans (choć ma już na koncie Oscara za wspominaną „Pokutę”).
A jaka jest sama Anna Karenina z twarzą Keiry? Knightley od początku jest muzą Wrighta, co do tej pory się sprawdzało, bardziej przy „Dumie i uprzedzeniu” (najlepsza kreacja aktorki jaką widziałem), trochę mniej przy „Pokucie”, ale tam rola nie była aż tak wymagająca. W „Annie Kareninie” wydaje się najsłabsza. Brytyjka głównie pięknie wygląda (urody na pewno nie można jej odmówić) i z gracją nosi uszyte specjalnie dla niej stroje. Jednak nie radzi sobie z ciężarem postaci, zawiedzeni będą przede wszystkim ci, którzy powieść Tołstoja przeczytali. Anna z książki jest bardzo zmienna, wielowymiarowa, czytelnik nie zawsze jest w stanie ją lubić. Keira płacze, krzyczy, śmieje się, ale ciągle jest jakby pusta. Może to kwestia doświadczenia, może zwyczajnie ograniczenie talentu? Na pewno ginie w scenach z Jude'em Law, który jako małomówny Karenin bryluje. Wybór zupełnie nieoczywisty sprawdza się bardzo dobrze. Wszystko w nim jest naturalne, a postać jest tak różna od tych, które grywał do tej pory. Odcina się też poniekąd od prześladującego go stereotypu amanta i lowelasa. Miło ogląda się też Gleesona w roli Lewnina, bohatera tak bardzo irytującego w książkowym pierwowzorze. W ogóle reżyser poświęcił dużo miejsca i czasu na postaci poboczne, co obrazowi wychodzi jak najbardziej na plus.
Nie wiem też czy to wina głównej aktorki czy scenariusza, ale po seansie czuję niedosyt. Właściwie nie rozumiem przekazu, a przynajmniej nie w stu procentach. Oczywiście „Anna Karenina” to powieść wielkiego kalibru, pełna myśli i przekazów różnego rodzaju, ale jednak brakuje tu tej emancypacji i powodów dla tragicznego końca głównej bohaterki. Cała końcówka filmu jest w porównaniu do reszty niesłychanie niedopracowana, czy nieprzemyślana. Z wielkim sukcesem udało zaprezentować się tę wielką występną miłość, ale rozterki głównych bohaterów po podjęciu decyzji o wykluczenia się z życia towarzyskiego nie są już tak łatwe do odczytania.
Mam więc z Kareniną pewien problem, bo doceniam i wręcz uwielbiam sposób i odwagę w jaki została podana. Naprawdę już choćby dla tego warto iść do kina. Z drugiej strony treść została dosyć zaniechana, ale też nie na całej linii. Szkoda, szkoda, szkoda! Szkoda, bo „Anna Karenina” ociera się o mistrzostwo, o typowe 10 na 10. Polecam wam w ostatecznym rachunku, bo i tak jest to jeden z najciekawszych filmów trwającego roku.

- Łukasz Kowalski

wtorek, 20 listopada 2012

Pokłosie



O dwóch takich, co wykopali Żydów


Franciszek Kalina (Ireneusz Czop) wraca do rodzinnej wsi po dwudziestoletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych. Do domu sprowadzają go niepokojące wieści dotyczące jego młodszego brata – Józefa (Maciej Stuhr) – o którym we wsi mówią, że zwariował. Franek dowiaduje się, że Józek skupuje żydowskie nagrobki z okolicznych gospodarstw i gromadzi je na swym polu. Początkowo starszy Kalina sceptycznie obserwuje zachowanie młodszego, ale z czasem, czując nagonkę panującą we wsi, przekonuje się do jego racji i działań. Mieszkańcy wyraźnie coś ukrywają, czegoś się boją. Franek pragnie poznać prawdę.
Założenie, żeby stworzyć z filmu o relacjach polsko-żydowskich hybrydę thrillera, westernu, horroru i kryminału było pomysłem wprost znakomitym. Niestety szereg zalet, które oferowało bogactwo gatunkowe, nie został przez Pasikowskiego wykorzystany. Reżyser opiera cały film o tajemnicę, której w gruncie rzeczy nie ma. Skoro film na lewo i prawo reklamowany jest jako rozliczenie z mordu w Jedwabnem, to ostateczne odkrycie bohaterów widz odgadnie jeszcze przed seansem. Ciekawości nie budzą też jednowymiarowe postaci, których działania zaprzeczają wszelkiej logice (Franek to mój faworyt na tym polu). Żaden z bohaterów nie potrafi zaskarbić sobie sympatii widzów, losy postaci są im raczej obojętne. Także dlatego charakterystyczne horrorowe zagrania audiowizualne, chociaż od strony fachowej momentami solidne, nie robią na nikim wrażenia.
„Pokłosie” powiela jakże popularny w ostatnich czasach w polskim kinie błąd podstawowy – scenariuszową mieliznę. Błędy logiczne występują na przemian z absurdalnymi zachowaniami postaci, a każdy kolejny dialog, albo (co gorsza!) monolog brzmi sztucznie. Jakby tego było mało obsada aktorska na każdym kroku zawodzi, na czele z niesamowicie drewnianym (i wiecznie odzianym w jeden i ten sam, niczym James Bond, garnitur) Ireneuszem Czopem. Bronią się jako tako Jerzy Radziwiłowicz w roli proboszcza i Maciej Stuhr, który mimo kompletnie nietrafnego obsadzenia momentami potrafi pokazać aktorski talent i pazur. Niesamowicie nieatrakcyjne są zdjęcia znanego m.in. z „Pianisty” Pawła Edelmana, miałka jest muzyka Jana Duszyńskiego. Szkoda, że obok tylu licznych wad mogę wyliczyć jedynie kilka zalet (jak np. emocjonalna scena wykopania zwłok żydowskich ofiar), bo film Pasikowskiego miał niesamowicie duży potencjał – nie tylko tematyczny.
„Pokłosie” nie jest również, wbrew temu co głoszą reklamowe slogany, najodważniejszy polski film. Ba! Jest to film wręcz bardzo ugrzeczniony, prezentujący odwagę taniej prowokacji. Pasikowski tworzy obraz zacofanej polskiej prowincji, gdzie (mimo iż akcja dzieje się w XXI wieku) nie ma prądu i kontaktu ze światem, a zacofani wieśniacy-antysemici na wszystko i na wszystkich patrzą z nienawiścią. Oczywiście jest to przerysowanie, mające na celu zaakcentować odpowiednie idee, jednak jest ono na tyle nieudolne, że wzbogacone o zbyt toporne uproszczenia i żenującą symbolikę traci moc i naraża się na śmieszność.
Najnowszy film Władysława Pasikowskiego to przykry dowód na to, że w środowisku polskiej krytyki filmowej dominuje poprawność polityczna. Mimo, iż na seans trafiłem ostatecznie dość przypadkowo to jednak bardzo szeroko interesowałem się „Pokłosiem” jeszcze na długo przed jego premierą kinową. Przyswoiłem chyba rekordową liczbę recenzji w tym sezonie, przeczytałem wywiady z Maciejem Stuhrem i Władysławem Pasikowskim. Tylko w jednym artykule (bodajże w październikowym wydaniu magazynu „FILM”) ktoś ocenił film negatywnie. Dominują oceny dobre, bardzo dobre. Gdy pominiemy oceny, a wczytamy się w samą treść recenzji to we wszystkich zauważymy takie słowa, jak „zły scenariusz”, „nielogiczne zachowania”, „sztuczność” itd. Jednak zaraz obok nich przeczytamy, że autor wspiera pomysł rozliczenia antysemityzmu polskiego i wystawia wysoką ocenę. Dlaczego strach przed zaszufladkowaniem jako ideologiczny wróg rozliczenia polskich mordów na Żydach jest mocniejszy niż poczucie misji solidnego, szczerego oceniania? Gdzie się podziała rzetelna ocena?
Z drugiej strony, wśród publicystów prawicowych (niezwiązanych na co dzień z filmem) panuje oburzenie. Ludzie rozdzierają szaty na wzór Rejtana, krzycząc, że „Polacy nie mordowali, ale ratowali”. Obie strony w tym wszystkim zapominają, że mówią o filmie, a nie o podręcznikach historii. Oczywiście kino tworzy pewne stereotypy, wpływa na masową wyobraźnię, ale nie każdy film inspirowany prawdziwymi wydarzeniami musi zawierać w sobie każdy szczegół, każdy historyczny argument. A może wręcz nie powinien. „Waleczne Serce” Gibsona, „Gladiator” Scotta, czy „Szeregowiec Ryan” Spielberga podręcznikami historii nigdy nie będą, ale klasykami światowej kinematografii już jak najbardziej.
Aż chciałoby się rzec, parafrazując hasło pewnej partii politycznej – Nie róbmy polityki, oceniajmy filmy. I róbmy to rzetelnie.

 - Alek Kowalski

niedziela, 18 listopada 2012

Excision

Socjopatka czy zwykła dziewczyna?
Jak dziś zdefiniować normalność? Co cechuje człowieka normalnego? Kto ma też prawo klasyfikowania ludzi pod tym właśnie względem? Richard Batest Jr., debiutując zarówno jako reżyser i scenarzysta, stara się poruszyć ową tematykę. Robi to jednak bardzo delikatnie, niczego nie tłumacząc, czy wskazując.
Rodzina niczym z oscarowego „American Beauty”. Matka przyjmuje rolę głowy rodziny, codziennie kastrując wycofanego męża. Całą swą troskę i uwagę poświęca młodszej córce, dziewczynce nieuleczalnie chorej. Żal tym większy, że nastolatka jest piękna i bardzo utalentowana, ma wielu przyjaciół i w ogóle cieszy się ogólną sympatią. Z boku stoi jeszcze Pauline, główna bohaterka filmu. Można ją opisać jako brzydką, roztargnioną, irytującą i zwyczajnie...dziwną. Nikt jej nie lubi, a właściwie nikogo ona nie interesuje, z nikim nie rozmawia, a wszelkie próby zawarcia jakichkolwiek znajomości kończą się fiaskiem.
Najbardziej destrukcyjna jest relacja między Pauline i jej matką. Kobieta próbująca stworzyć iluzję perfekcyjnej rodzinki z przedmieścia nie umie i chyba do końca nie chce zrozumieć najstarszej córki. Nie potrafi znieść jej antyspołecznego podejścia do życia i sądzi, że wysyłając ją na przymusowe rozmowy z duchownym, czy imprezy dla „grzecznych” dzieci z dobrych domów spełnia swój matczyny obowiązek. Nie zauważa tego, co dzieje się w umyśle młodej dziewczyny.
A dzieje się całkiem sporo. Pozornie niewinne zainteresowanie powoli przeradza się w niezrozumiałą obsesję. Jej pasją jest chirurgia, z tym łączyć chce też swoją przyszłość. W jej głowie przewijają się obrazy martwych ludzi, z którymi dziewczyna przeżywa seksualne doznania. Mania ludzkiego ciała i jego tajników zabiera Pauline cały czas. Myśli tylko o tym, śni i doprowadza do sytuacji rozbudzających jej wyobraźnię (kilka naprawdę „nieprzeciętnych” scen). Chce też wykorzystać swoje chirurgiczne zdolności do uratowania młodszej siostry.
Reżyser całkowicie skupia się na głównej bohaterce. Nie obserwujemy jej tylko w relacjach z ludźmi z otoczenia, ale słuchamy jej modlitwy (a raczej luźnego monologu do Boga) i widzimy jej chore sny. Sny stanowią tu ważną część, to one głównie pokazują, co dzieje się w głowie Pauline. Surrealistyczne i makabryczne obrazy ujawniające prawdziwe pragnienia dziewczyny. Bohaterka jest napisana mocną kreską, twórca stworzył postać ciekawą pod niemal każdym względem. Wyrazistości dodaje też aktorka wcielająca się w niezwykłą kobietkę, Anna Lynne McCord, piękna gwiazda nastolatek znana z serialu „90210” kierowanego właśnie do gimnazjalnej i licealnej publiczności. Tu stara się za każdą cenę zerwać z wizerunkiem słodkiej gwiazdki. Wychodzi jej to bardzo korzystnie, nie chodzi jedynie o to jak bardzo oszpeciła się do produkcji (to naprawdę śliczna aktorka) ale też o podejście. Wyzbyła się zupełnie jakiejkolwiek kobiecości. Pauline jest pokraczna, skrzywiona, a McCora ani na chwilę nie przesadza ze swą grą. Główna bohaterka to fantastyczny temat do zagrania, ale też łatwy do skarykaturowania, tu wyszło fantastycznie.
W ogóle aktorstwo to mocna strona „Excision”. Umiejętnościami popisują się wszyscy. Traci Lords w roli matki z piekła rodem jest fantastyczna, jej wspólne sceny z McCord są pełne napięcia, które zdaje się zaraz wybuchnąć. Nie odstępuje aktorce filmowy mąż, czyli Roger Bart (gwiazda „Gotowych na wszystko”). Pozostali również grają na bardzo wysokim poziomie, niestety bardzo krótki czas, jaki zaserwował im reżyser nie pozwala nacieszyć się nimi w pełni.
Teoretycznie powinno z „Excision” być tak, że albo go kochasz, albo znienawidzisz. Mój ostateczny stosunek jest dosyć ambiwalentny. Można powiedzieć, że nawet nieco czuję się rozczarowany, ale to dlatego, że wiele sobie obiecywałem. Dla mnie problem kryje się w złym rozłożeniu sił filmu, reżyser czasami gubi się w swych pomysłach. Z pewnych rzeczy trzeba było zrezygnować, kilka wątków przedłużyć, albo zwyczajnie pomyśleć na wydłużeniem czasu filmu, bo „Excision” trwa niewiele ponad godzinę i piętnaście minut. Czuję, że wątek z matką, choć najważniejszy, nie został wystarczająco wykorzystany, a to wielka szkoda.
Kino kocha dzieci z piekła rodem, ostatnio mieliśmy do czynienia z szalonym Kevinem, dziś musimy porozmawiać o Pauline. Dla wielu młodych ludzi (bo to oni raczej będą odbiorcami filmu) „Excision” może stać się filmem kultowym, niestety będzie to raczej kierowane niedojrzałością, niż prawdziwym zauroczeniem. Nie chodzi o to, że mamy do czynienia z filmem złym, ale niedopracowanym, mimo drzemiącego w nim potencjału.

- Łukasz Kowalski

wtorek, 13 listopada 2012

Bestie z Południowych Krain

Mała dziewczynka w walce o przetrwanie!
W kinie Muranów, gdzie byłem na sensie filmu „Bestie z Południowych Krain”, człowiek zapraszający na film powiedział, że oglądać będziemy niezwykle przełomowe dzieło. Zapewniał, że już teraz, na niemal sześć miesięcy przed Oscarową Galą, w ciemno możemy obstawiać ten film jako głównego faworyta nagród akademii. Muszę przyznać, że chyba nie jest to taka bezpodstawna teza, ale nie oznacza to też, że obraz Benha Zeitlina rysuje się jako jakieś arcydzieło. Starsi panowie z chęcią obsypią nagrodami ten film w Kodak Theater. Dlatego, że główną bohaterką jest mała czarnoskóra dziewczynka, wizualnie obraz powala, no i trzeba w końcu docenić, jakby nie było, kino niezależne. Mówiłem nie musi to zapowiadać jednak nowego arcydzieła.
Tytuł sugeruje widzowi, że ma on do czynienie z pewnego rodzaju baśnią, można uznać, że poniekąd jest to prawdą. Akcja rozgrywa się w postapokaliptycznej wizji przyszłości, gdzie część świata zostaje całkowicie odcięta od cywilizacji i wody. Hushpuppy to mała dziewczynka zamieszkująca jedną z ruder wraz z ojcem alkoholikiem. Z trudem próbuje przetrwać kolejne dni, rodząc w sobie bardzo dojrzałą istotę. Kiedy jej świat staje w obliczu zagłady postanawia sama stawić czoła nadchodzącym kłopotom. Niestety los niczego jej nie upraszcza, zsyłając na nią coraz to różniejsze tragedie, jak śmiertelna choroba ojca. Hushpuppy dzielnie walczy z napotkanymi przeszkodami zaciskając mocno zęby.
Widz musi pokochać tę małą istotkę. Reżyser umie sprawić, że do końca trzymamy za nią kciuki i liczymy, że wszystko jej się uda. Bardzo bacznie obserwuje ją okiem kamery, korzysta z charakterystycznych najazdów, które pozwalają na dokładne przyjrzenie się bohaterce, poznania jej szczegółów. Dzięki takim zabiegom mamy poczucie bliskiej więzi z postacią. Wydaje nam się, że dobrze ją znamy.
Cały film jest z takim sprytem artystycznym zrobiony. Obrazowi towarzyszą naprawdę imponujące zdjęcia, połączone z dokumentalnym montażem. W zachwyt można wpaść nawet przy obrazach, takich jak pływające śmieci, czy rozpadające się stare rudery. Ben Richardson często chwyta po ciekawe wykorzystanie gry świateł i wyostrzaniu niektórych barw. Fenomenem jest ujęcie teoretycznie bardzo mało artystycznych obrazów w tak niesamowity sposób. Do tego połączone z bajkową ścieżką dźwiękową (z elementami muzyki ludowej) tworzy obraz zupełnie niepowtarzalny. Dawno już nie słyszałem tak emocjonalnej muzyki, a do tego wcale nie tak dramatycznej. Wręcz wesołej i budzącej nadzieję.
Na plus trzeba też zaliczyć zaskakująco dobrą ekipę aktorską. Zaskakującą tym bardziej, że do współpracy Benh Zeitlin zaprosił zupełnych amatorów. Miał jednak całkowitego nosa, każdy wydaje się czuć doskonale swoją postać. Największym odkryciem muszę okrzyknąć Quvenzhane Wallis (piekielnie trudne do wypowiedzenia :)). Gra z niezwykłą dojrzałością dźwiga ciężar całej roli na swoich cieniutkich, małych ramionkach i wychodzi jej to fantastycznie. Dla niej może być to początek wielkiej kariery, nominację do Oscara ma już chyba zapewnioną.
Jak mówiłem jednak, nie mamy tu do czynienia z arcydziełem. „Bestie z Południowych Krain” są wręcz filmem przeciętnym. Jak to możliwe po takiej fali komplementów? Ano bardzo prosto, nawet najlepsze zdjęcia świata, najpiękniejsza muzyka i najdojrzalsza gra aktorska nie stworzą filmy dobrego, jeżeli nie mają nic do przekazania. A taki niestety wydaje się być ten film – pustą wydmuszką. Krzywdzące byłoby powiedzenie, że jest to czysty zamiar autora. Reżyser ewidentnie coś chce przekazać, ale nie wie do końca co. Dlatego często balansuje na granicy absurdu, wprowadzając przeróżne wątki do historii. Na koniec nie wiemy czy chciał przedstawić apokaliptyczną wizję świata zagrożonego, patologię w wychowaniu dzieci i ich dramatycznie szybki przymus do dorastania, czy może świat widziany oczami maluszków. Za dużo tego i jakby za mało. Reżyser przez niewiele ponad półtorej godziny chciał opowiedzieć o wszystkim, co mu przyszło do głowy, w efekcie tworząc zwyczajny chaos i bałagan.
Benh Zeitlin to zdecydowanie zdolna bestia, ale niestety jeszcze nie do końca dojrzała by tworzyć wielkie kino (pisze bezczelnie młody student :) ). Brak mu umiaru i wyczucia. Szkoda, bo wizję i zmysł artystyczny ma ogromny, pozostaje mieć tylko nadzieję, że w przyszłości będzie umiał go lepiej wykorzystać.

- Łukasz Kowalski

czwartek, 1 listopada 2012

Skyfall




Bond is back.
"Skyfall" to zdecydowanie jeden z najgorętszych tytułów sezonu. Na pięćdziesięciolecie istnienia filmowego Bonda twórcy popularnej serii zaprosili nowego (chyba najbardziej znanego w gronie dotychczasowych autorów) reżysera - Sama Mendesa - autora takich perełek jak "Droga do szczęścia", "Droga do zatracenia", czy "American Beauty". Nikt nie wiedział do końca, czego mamy się spodziewać. Czy Mendes odejdzie od konwencji zapoczątkowanej przez znakomite "Casino Royale"? Czy powróci do klasycznego Bonda? Agenta, który z każdej akcji wychodził bez kurzu na garniturze i z zawadiackim uśmiechem na ustach?
Reżyser "Jarhead" stworzył coś pomiędzy dwiema konwencjami zaproponowanymi przez poprzedników. Daniel Craig gra Bonda uczłowieczonego - z problemami i przeszłością. Jednak wraca jego poczucie humoru, łatwość w podrywaniu kobiet, elegancja, niezastąpiony drink oraz zdolność człowieka demolki. To już nie "James Bond", ale "Bond, James Bond".
"Skyfall" rozpoczyna się od akcji, w której MI6 zawodzi na całej linii. James Bond (Craig) zostaje omyłkowo postrzelony i uznany za poległego w akcji, żyje gdzieś na rajskich wyspach.  Jednak gdy MI6 stanie się celem ataku terrorysty, Bond powraca do świata żywych. Nie jest już agentem doskonałym, daleko mu do perfekcyjnej formy. W takim stanie zostaje wysłany przez M (Judi Dench) na misję, której celem jest ujawnienie tożsamości terrorysty. Szybko udaje mu się go schwytać. Okazuje się, że jest to Raoul Silva (Javier Bardem), niegdyś as wywiadu. Dlaczego chce zagrozić MI6? Czego chce od Bonda?
"Skyfall" idzie śladami "Mrocznego Rycerza" Nolana. Fabularnie opierają się na praktycznie identycznym szkielecie, a konfrontacja Bonda z Silvą może przypominać walkę Batmana z Jokerem. Co więcej, sceny akcji, które w obu filmach mają miejsce w Chinach, są pod względem stylistycznym bliźniaczo podobne. Momentami film traci przez to podobieństwo element zaskoczenia, ale raczej nie sprawia wrażenia plagiatu, lecz dosyć dużej inspiracji.
Sam Mendes, podobnie jak Nolan we wspomnianym "Mrocznym Rycerzu", zwraca uwagę na podbieństwo głównego bohatera i czarnego charakteru. Obaj są agentami, obaj zostali potraktowani przedmiotowo przez MI6. Różnią się jednak, oprócz wyglądu fizycznego, podejściem do wykonywania zadania. Bond pozostaje wierny Anglii, Silva porzuca ją w swoim egotyzmie.
To zestawienie postaci, mimo pewnego braku świeżości, może się podobać. Daniel Craig wreszcie rozwija szkrzydła jako Bond, łącząc złożoność agenta z "Casino Royale" z  charakterystycznym ironicznym Bondem znanym z wizji Brosnana. Javier Bardem po raz kolejny odnajduje się w roli czarnego charakteru, dodając Silvie nieco ekscentryzmu.
Wady nowej odsłony najsłynniejszej szpiegowskiej serii filmowej są dość drobne. Zawodzi Thomas Newman, który oprócz dobrego underscore'u nie proponuje nic dodatkowego. Nie tworzy żadnego (żadnego!) nowego motywu muzycznego, ogranicza się tylko do elementarnego kopiowania z Davida Arnolda. Również widoczne są wady scenariuszowe - momentami film zaczyna babrać się w zupełnie zbędnym i nieadekwatnym do konwencji patosie, a w końcówce niepotrzebnie gubi tempo i każe widzowi zastanawiać się nad sensownością działań bohaterów.
Wybór nowego reżysera okazał się strzałem w dziesiątkę. "Skyfall" to obok "Jutro nie umiera nigdy" najlepsza odsłona serii. Sam Mendes pokazał, że stara konwencja serii nie jest jeszcze przestarzała.

- Alek Kowalski