sobota, 30 marca 2013

Oz Wielki i Potężny

 Drobny łotr zmienia swoje życie
Zaczyna się wspaniale. Zachwyca kuglarska czołówka, która bajeruje trójwymiarem i czaruje, chciałoby się rzec, typowo „burtonowską” muzyką Danny'ego Elfmana. Chwilę później oglądamy Kansas i poznajemy strzępki fabuły. Raimi pokazuje nam tę część opowieści w czarno-białych barwach, w formacie obrazu 4:3, jakby udając kino sprzed dekad. Wraz z dramatyczną podróżą głównego bohatera, w chwili przybycia do krainy Oz obraz zmienia się. Staje się panoramiczny i kusi pełną paletą barw.
Najnowszy film Sama Raimiego, twórcy popularnej trylogii „Spider-mana”, można podzielić na dwie części – właśnie ze względu na miejsce akcji i na formę, w której reżyser serwuje elementy fabuły. Pierwsza – krótsza, zdecydowanie lepsza, dojrzalsza, bardziej dowcipna, elegancka formalnie – to wprowadzenie do opowieści, przedstawienie protagonisty - Oza (James Franco). Druga – słabsza, choć wizualnie zachwycająca, pełna scenariuszowych mielizn i naiwności – portretuje wydarzenia w fantastycznej krainie Oz.
Centrum opowieści pozostaje główny bohater – iluzjonista Oz. Nie jest człowiekiem idealnym. Jest chciwym i prostackim drobnym cwaniaczkiem, tanim podrywaczem, który marzy o fortunie. Nie szanuje ludzi, niewdzięcznie odnosi się nawet do jedynego przyjaciela – pomagiera Finleya (Zach Braff). Nienawidzi swojej pracy drobnego iluzjonisty, wierzy, że zasługuje na więcej w swoim fachu. Chciałby się wyrwać. Od samego początku możemy zauważyć jednak w jego postaci pewne przebłyski dobra, zwykłe ludzkie odruchy, które nie pozwalają mu patrzeć na ludzkie cierpienia, przechodzić obok nich całkowicie obojętnie.
Oczywiście szkieletem opowieści pozostaje dynamika naszego protagonisty. Na oczach widzów Oz przejdzie metamorfozę, a pobyt w fantastycznej krainie zyska charakter wigilijnej przygody Ebenezera Scrooge'a. Baśniowe Oz służyć ma jedynie przemianie wewnętrznej bohatera, spotkane postaci odzwierciedlają bohaterów ze świata rzeczywistego i dają szansę naprawy błędów iluzjoniście. Wiem, że liczni recenzenci wspominają z żalem, że o angaż do tej roli otarł się Johnny Depp i narzekają na Jamesa Franco. Nie wiem, skąd takie głosy. Prawda jest taka, że w ostatnim czasie obserwujemy aktorską zapaść Deppa, który w kolejnych rolach coraz mocniej karykaturuje swoją rolę dziwaka. Depp zagubił się chyba w ugrzecznionych disneyowskich produkcjach, które próbują kusić zarówno dzieci jak i rodziców. James Franco to najlepsze, co mogło się „Ozowi Wielkiemu i Potężnemu” przytrafić. Aktor potrafi realistycznie ukazać postać łotra z ciepłym sercem. Jego Oz jest zwykłym cwaniaczkiem, ma takie same pragnienia i słabości jak większość z nas. Do tego wszystkiego aktor dorzuca ziarno ironii i uroczo-złowieszczy uśmieszek rzezimieszka. Franco nie szarżuje. Drepcze po granicy dobra i zła, jednocześnie bardzo powoli skłaniając się w stronę dobra. Widz ma świadomość, że w tej baśniowej opowieści przemiana bohatera musi się ziścić, lecz wysmakowana gra Franco sprawia, że ten zupełnie przewidywalny motyw nie daje się zniewolić łańcuchom nudy.
Sam Raimi, idąc tropem niedawnych dokonań Martina Scorsese, Michela Hazanaviciusa i Christophera Nolana, oddaje hołd kinu. Wyraźnie podkreśla tę myśl formą – przejście z czarno-białego 4:3 w kolorowy obraz panoramiczny, zastosowanie 3D oddaje techniczny postęp dziesiątej muzy, a postać i działania iluzjonisty, który w sposób oczywisty symbolizuje twórcę filmowego, obrazuje siłę magii kina.
Niestety „Oz Wielki i Potężny” pełen jest błędów. Oprócz mocnego głównego bohatera nie potrafi zaoferować żadnej postaci z krwi i kości. Postaci trzech wiedźm są przerażająco jednowymiarowe. Mimo iż wcielają się w nie trzy dobre aktorki – Rachel Weisz, Mila Kunis i Michelle Williams – to żadna nie potrafi zaoferować czegoś więcej niż atrakcyjny wygląd. Raimi wydaje się także nie mieć pomysłu na krainę Oz. Jest zaskakująco prosta i nawet zachwycające krajobrazy przepełnione CGI nie mogą zrekompensować jej braku charakteru i planu.
Jednak największą bolączką „Oza Wielkiego i Potężnego” są tragiczne rozwiązania w drugiej części filmu. Dziecinne żarty, nieumiejętność prowadzenia wątków i odpowiedniego rozłożenia akcentów sprawia, że rozwój akcji niewiele nas obchodzi. Twórcy stosują liczne uproszczenia, uciekając coraz bardziej w świat kina dla dzieci. Taki kurs kastruje film i jest zupełnie niezrozumiały.
„Oz Wielki i Potężny” miał potencjał na kino nietuzinkowe. Niestety szereg niedopatrzeń sprawił, że film Raimiego jest bardzo nierówny, niestety prezentując największe walory na początku, z czasem odkrywając kolejne wady. Na pocieszenie James Franco w pełnokrwistej, sympatycznej roli.


- Alek Kowalski

wtorek, 26 marca 2013

Władza



Wtórne kino klasy B 
Billy Taggart z twarzą Marka Whalberga to były policjant z trudną przeszłością. Obecnie pracuje jako prywatny detektyw. Pewnego dnia zostaje wynajęty przez burmistrza Nowego Jorku Nicholasa Hostetlera do śledzenia jego żony Cathleen. Burmistrz jest przekonany, że kobieta ma romans. Detektyw wykonuje swoje zadanie znakomicie, odkrywając drugie dno sprawy i polityczne brudy.
Intrygujące? Raczej nie bardzo. Wtórne? Jak najbardziej. Trudno mi zrozumieć, dlaczego to właśnie ta historia została wypatrzona na słynnej Czarnej liście i w 2009 roku podjęto decyzję o jej realizacji. "Władza" to historia jakich wiele, dodatkowo gubiąca główne wątki, przedstawiając wszelkie najciekawsze fragmenty (prowadzenie śledztwa i rozwiązywanie zagadek) na bardzo płaskim poziomie. Scenarzysta i reżyser ewidentnie próbują flirtować z kinem noir. Niestety przez głupotę postaci i najprostsze rozwiązania w historii wszystko wydaje się słabym, nieudanym żartem. Każdy poboczny wątek wydaje się równie irytujący i bezsensowny, co główna historia. Cały czas rozmyślam, co miała wnieść do filmu postać dziewczyny głównego bohatera, aspirująca do bycia aktorki, czy pierwsza scena, która po pięciu minutach okazuje się być retrospekcją. Tak bardzo  wyodrębniona, że widz od razu wie, że wątek ten odegra jeszcze większą rolę.  
Słaba historia mogłaby się obronić dobrą reżyserią. Niestety Allen Hughes sam nie wie, co zrobić z fabułą. Niby wędruje nieudolnie w kierunku noir, ale plan bez wyrazistych postaci się nie sprawdza. Nie udaje się też zrobić z "Władzy" thrillera politycznego. Wątek polityczny jest banalny i opiera się na najprostszych rozwiązaniach. Szkoda, że twórcy nie postanowili pójść w stroną na przykład "Id marcowych", czy "Autora widmo", żeby nadać filmowi charakteru. Co gorsza, każdy bohater jest czarno-biały. Chyba twórcy nie chcą, by widzowie przypadkiem zbytnio się przemęczyli intelektualnie.  
Do kin przyciągnąć miała chyba przede wszystkim gwiazdorska obsada. Mimo, że jest to zdecydowanie najmocniejsza strona "Władzy", to i tak nikt nie gra na sto procent, nikt nie sili się na głębsze przedstawienie swojej postaci. Mark Wahlberg gra jak zwykle, tą samą miną, męski facet z brakiem szerszej aparycji. Nie wypada to jednak słabo, gdyż rola tylko tego wymaga od Wahlberga. Gorzej z jego zachowaniem. W treści scenariusza jego posunięcia są momentami absurdalnie śmieszne, ale to już nie wina aktora. Rozczarowuje za to Russell Crowe wcielający się w rolę burmistrza Hostetlera. Australijczyk wydaje się nawet nie próbować zagrać nic więcej, niż ponad polityczne stereotypy. To jedno z największych rozczarowań, zwłaszcza, że mamy w pamięci jego inne, znakomite kreacje. Czekam na powrót do dawnej formy. Najlepiej wypada Catherine Zeta-Jones. Jako jedyna stara się coś wydobyć ze swojej postaci. Niestety we "Władzy" nie poświęca się jej zbyt wiele czasu i uwagi.
Iście koszmarny jest za to drugi plan. Każda z epizodycznych postaci jest do bólu przejrzysta i oczywista. Świat we "Władzy" dzieli się na tych dobrych i złych. Przy czym źli to po prostu "złe bandziory", a ci dobrzy to pozbawieni charakteru, praworządni nudziarze. Dlatego tak bardzo irytująca jest postać czarnoskórego policjanta i homoseksualnego przeciwnika politycznego burmistrza Hostetlera (btw. poprawność polityczna w tym filmie też nie pomaga w kreowaniu naturalnego świata). Zwrócić można uwagę jedynie na Alone Tal, która przejawia jakiekolwiek umiejętności komediowe. Niestety ograniczają ją słabe żarty, z których nie śmiałby się nawet Karol Strausburger.
"Broken city" jest niczym słaby film klasy B puszczany czwartkowymi wieczorami w TVP2. Szkoda tylko, że zgodzili się na udział w tej farsie takie aktorskie znakomitości. Mam nadzieję, że przynajmniej dostali solidne gaże.

- Łukasz Kowalski

czwartek, 21 marca 2013

Zaskakujące rozstrzygnięcia gali OBF2013

 OBF2013 pełne niespodzianek! 
Na jedną rzecz widzowie Gali OBF 2013 na pewno nie mogli narzekać. Niespodzianek było w tym roku więcej niż na wszystkich poprzednich galach razem wziętych. Zdecydowanie zaskakuje większość przyznanych nagród, choć i kilku pewniaków nie zabrakło. Zapraszam do moich osobistych przemyśleń na temat tegorocznych nagród OBF.
Zacznę od tej najważniejszej kategorii, która była też największą niespodzianką wieczoru. Chyba nikt nie stawiał na zwycięstwo francuskiego dramatu z ciepłym przesłaniem. "Nietykalni" wydawali się od samego początku najmniej prawdopodobnym kandydatem do zwycięstwa. Tym bardziej, że wygrali w jeszcze tylko jednej kategorii - najlepszy scenariusz oryginalny. Gdzie zresztą też nikt raczej na nich nie stawiał. Co ciekawe, zwycięstwa "Nietykalnych" idealnie przekładają się na wielkie porażki Tarantino i jego "Django". W obu tych kategoriach to o nim właśnie mówiono jako o prawdopodobnym triumfatorze. Dlaczego tak właśnie głosowali blogowicze? Nie mam pojęcia. Dla mnie jest to bardzo średni wybór, choć i tak cieszy mnie bardziej niż ewentualna wygrana "Django".
Za największego wygranego można by uznać "Hobbita", choć zdobyte przez niego trzy nagrody reprezentują kategorie techniczne, a wyróżnienie za najlepsze kostiumy zupełnie się mu nie należało. Dwie nagrody powędrowały do "Id marcowych" (co ciekawe, były to również wszystkie jego nominacje). Dwie otrzymał również "Django", ale względem oczekiwań i miłości, jaką darzą OBF-owicze twórcę "Bękartów wojny", wynik ten można uznać za słaby. Podobnie jak muzyczne nagrody dla "Artysty" (choć są one jak najbardziej zasłużone). Po nagrodzie pocieszenia otrzymali "Mroczny Rycerz powstaje", "Życie Pi", "Skyfall" (oczywiście za piosenkę Adele), "Operacja Argo" (brutalnie pominięta w naszych kategoriach). Natomiast "Nędznicy", "Anna Karenina" i "Atlas Chmur" musieli pogodzić się z brakiem wyróżnień.
W kategoriach aktorskich również nie brakowało niespodzianek. Najlepszą aktorką pierwszoplanową ogłosiliśmy wielką Meryl Streep za kreację w "Żelaznej Damie". Choć film zbiera mieszane recenzje wśród członków OBF, to wszyscy zgodnie chwalimy Streep za jej majstersztyk! Niespodziewanie najlepszym aktorem pierwszoplanowym został Michael Fassbender za odważną rolę we "Wstydzie". Tu też raczej nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy, zwłaszcza, że konkurował z wyrazistymi rolami Penna i Phoenixa oraz oscarową kreacją Dujardina. Nie będę ukrywał, że ta kategoria ucieszyła mnie chyba najbardziej! Sam w mojej karcie przyznałem Fassbenderowi 5 punktów. Najlepszym aktorem drugoplanowym zgodnie z oczekiwaniami został Waltz. Za to spore zaskoczenie zaserwowała nam Amy Adams, która pokonała rywalki w kategorii najlepsza aktorka drugoplanowa. Na nią też raczej mało kto stawiał, tym bardziej, że konkurentką była Anne Hathaway z podwójną siłą (nominacja za "Nędzników" i "Mroczny Rycerz powstaje").
Na końcu chcę jeszcze podziękować specjalnej komisji, która wybrała mój tekst najlepszą recenzją roku. Recenzja "Mojego tygodnia z Marilyn" jest dla mnie ważna z wielu powodów. Gratuluję również Milczącemu Krytykowi za wyróżnienie jego reviews.blox.pl w kategorii najlepszy blog roku! Prosimy o więcej i częściej!
Szał na nagrody OBF, który na kilka tygodni zawładnął wszystkimi blogowiczami powoli dobiega końca. Jak zapamiętamy to rozdanie? Jako pełne niespodzianek, ale też w pewnym sensie dosyć nudne. Brak jakiegoś konkretnego zwycięzcy pozostawia spory niedosyt. Winić należy przede wszystkim twórców kina, którzy już drugi raz karmią nas przeciętnymi filmami. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że przyszły rok będzie lepszy od poprzedniego. Jak co roku.
- Łukasz Kowalski

piątek, 15 marca 2013

Obstawiamy, kto wygra OBF2013!


Tarantino na piedestale
Tradycją zapoczątkowaną w roku ubiegłym, także i w tym roku postaramy się przewidzieć, do kogo trafią nagrody OBF. W tym roku nominowanym przewodzi „Hobbit. Niezwykła podróż” - który ma na koncie aż 11 szans na wyróżnienie. Jednak raczej nie jest niespodzianką, że rzeczywistym faworytem nie jest filmowy powrót do Śródziemia, lecz tarantinowska fantazja westernowa - „Django”. Po raz kolejny bawimy się w bukmacherów, obstawiając zwycięzców, nie znając jeszcze oficjalnych wyników. Przypominamy również, że gala nagród OBF2013 odbędzie się już jutro o godzinie 19!

Najlepsze efekty specjalne: Hobbit. Niezwykła podróż
W obliczu niespodziewanej klęski „Mroczny Rycerz powstaje”, który wbrew przewidywaniem nie powalczy o najwyższe laury, wydaje mi się, że i w tej kategorii zostanie zmuszony uznać wyższość innych kandydatów. Naturalnym faworytem wydaje mi się „Hobbit”, który stroną wizualną zachwyca, a – sądząc po liczbie nominacji – spodobał się w całości głosującym.

Najlepsze kostiumy: Anna Karenina
Nie jestem przekonany, kto zwycięży w tej kategorii, jednak „Anna Karenina” moim zdaniem najbardziej zasługuje na wyróżnienie.

Najlepsza piosenka filmowa: „Skyfall” Adele (Skyfall)
Chyba najbardziej pewny z pewnych wyborów wszech czasów.

Najlepszy utwór muzyki filmowej: „My dear Frodo” Howard Shore (Hobbit. Niezwykła podróż)
W tej kategorii nie ma wyraźnego faworyta, a nominowani w niemalże równym stopniu wydają się zdolni wygrać OBF2013, jednak coś pozwala mi wierzyć, że to właśnie „My dear Frodo” skończy z nagrodą. Może dlatego, że to mój osobisty faworyt?

Najlepszy plakat: Idy marcowe
„Idy marcowe” miały dobrą akcję promocyjną, ale niestety okazały się filmem zaskakująco prostym. Owocem wspomnianej akcji promocyjnej jest trochę efekciarski, pomysłowy plakat. Myślę, że okaże się zwycięzcą.

Najlepszy zwiastun: Mroczny Rycerz Powstaje (zwiastun 3)
Aż cztery nominacje w kategoriach zwiastun i plakat w porównaniu z liczbą nominacji w pozostałych kategoriach świadczą o rozczarowaniu, które ObeeFowicze odczuli po obejrzeniu ostatniej części trylogii Nolana. Jednak nie można odmówić „Mroczny Rycerz Powstaje” znakomitej akcji promocyjnej.

Najlepsza charakteryzacja: Żelazna dama
W tym roku OBF po raz pierwszy wybierze najlepszego kandydata w tej kategorii. Lista nominowanych jest bardzo mocna, ale najlepiej spośród nominowanych prezentuje się bez wątpienia „Żelazna dama”. Był Oscar, będzie OBF2013?

Najlepsza scenografia: Les Miserables. Nędznicy
Musical Toma Hoopera nie ma szans na powtórzenie sukcesu „Jak zostać królem”, które zgarnęło aż cztery statuetki (scenografia, aktor, aktor drugoplanowy i aktorka drugoplanowa), ale w kategoriach technicznych nie jest bez szans. O ile uważam, że w charakteryzacji „Nędznicy” przegrają z „Żelazną damą”, o tyle pod względem scenografii wydaje się faworytem.

Najlepszy montaż: Operacja Argo
Oscarowy film Afflecka nie ma co prawda nominacji za najlepszy film roku, jednak pojawienie się Afflecka w gronie nominowanych reżyserów może świadczyć o fakcie, że „Operacja Argo” jednak członkom OBF przypadła do gustu. Montaż natomiast jest jedną z mocniejszych stron obrazu, więc wydaje się naturalnym kandydatem do tryumfu.

Najlepsze zdjęcia: Andrew Lesnie „Hobbit. Niezwykła podróż”
Miro o najnowszym filmie Jacksona: „to najpiękniejszy wizualnie film, jaki widziałem”. Lesnie to absolutny faworyt.

Najlepsza muzyka: Howard Shore „Hobbit. Niezwykła podróż” lub Ludovic Bource „Artysta”
Dziwne, że idealnie tak samo obstawiałem na półmetku zmagań, w lipcu ubiegłego roku. „Artysta” i „Hobbit” wydają się najpoważniejszymi kandydatami, nie tylko dlatego, że są to ścieżki do filmów nominowanych w najważniejszych kategoriach, lecz także z prostszej przyczyny – są to soundtracki najlepsze w roku ubiegłym.

Najlepsza aktorka drugoplanowa: Anne Hathaway „Les Miserables. Nędznicy”
Oscar. Złoty Glob. OBF2013? Mimo iż konkurencja w tej kategorii jest bodajże najmocniejsza w historii, to zwycięstwo Hathaway wydaje się niezagrożone.

Najlepszy aktor drugoplanowy: Christoph Waltz „Django”
Szkoda, ale niestety wygra. Waltz zagrał naprawdę dobrze w najnowszym filmie Tarantino, jednak rola doktora Kinga kalkuje postać Hansa Landy z „Bękartów wojny” i nie wymaga od aktora niczego nowego. Szkoda, że po raz kolejny wyróżnimy tego znakomitego aktora za praktycznie tę samą rolę. Osobiście chciałbym tryumfu Andy'ego Serkisa. Ale na taki werdykt szans nie ma.

Najlepszy scenariusz adaptowany: Hobbit. Niezwykła podróż
Bo to jedyny kandydat spośród nominowanych w tej kategorii, który przypadł większości blogerów do gustu.

Najlepszy scenariusz oryginalny: Django
Niestety OBF bardzo lubi Pana Tarantino i jego średniawy western bez wątpienia zostanie wyróżniony. Nie tylko w tej kategorii.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: Meryl Streep „Żelazna dama”
Rok temu nie było zdecydowanej faworytki w tej kategorii, jednak w tym roku Meryl Streep po prostu musi zwyciężyć. I dobrze.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy: Jean Dujardin „Artysta”
Od początku sezonu „Artysta” zapowiadał się na głównego faworyta czwartego sezonu OBF. Jednak ostatecznie, mimo dużej liczby nominacji, film Hazanaviciusa wydaje się utracić tytuł faworyta (brak nominacji w kategoriach scenariusz i reżyseria). Nagroda dla Dujardina byłaby swoistym prezentem OBF na otarcie łez.

Najlepsza reżyseria: Quentin Tarantino „Django”
Bardzo nie chcę tego, ale niestety jestem świadom, że nie ma ucieczki przed absolutnym tryumfem Pana Reżysera z Dziwną Twarzą. Szkoda, że Tarantino zgarnie wyróżnienie nie za „Bękarty wojny”, tylko za ich mniej utalentowanego bliźniaka. Ale niech już ma i w przyszłości się nie upomina!

Najlepszy film: Django
No niestety i tutaj wybór wydaje się smutno oczywisty. „Django” to spośród nominowanych w tej kategorii najsłabszy kandydat, ale przez głosujących najbardziej lubiany. Tarantino przy okazji pierwszej edycji rozdania nagród był faworytem i przegrał. Jednak od tamtej pory grono blogerów się rozrosło, powiększając szeregi wielbicieli twórcy „Pulp fiction” wewnątrz Organizacji. Inny werdykt jest niemożliwy.

- Alek Kowalski

sobota, 9 marca 2013

Wróg numer jeden

 O wojnie z kobiecego punktu widzenia.
Kathryn Bigelow zdecydowanie nie jest typową kobietą. Podjęła się bowiem nie tylko zawodu raczej męskiego, jak reżyseria, ale także porusza mało „dziewczęce” tematy. Niecałe trzy lata po niespodziewanym sukcesie filmu „The Hurt Locker”, który wzbudził zachwyt krytyki i przyniósł reżyserce wszelkie możliwe wyróżnienia (w tym pierwszego w historii Oscara dla reżyserki), Bigelow znów porywa nas w scenerię wojny i walki z terroryzmem. Robi to w swój subtelny (kobiecy?) sposób, balansując między kinem fabularnym i niemal dokumentalnym.
Akcja filmu rozpoczyna się dwa lata po tragicznych wydarzeniach z 11 września 2001 roku. Białe napisy na czarnym tle informują widzów, że „Wróg numer jeden” oparty został na faktach. Już od pierwszych sekund słyszymy autentyczne, dramatyczne nagrania osób uwięzionych w zawalonych wieżach World Trade Center. Autorka bez zbędnych ceregieli informuje nas o swojej optyce i poglądzie na prezentowany temat. Zagrywki z początku filmu mają za zadanie znieczulić widza na kolejne sceny, czyli brutalne tortury. Bigelow wydaje się bez zadawania zbędnych pytań usprawiedliwiać bestialskie traktowanie więźnia. Można oskarżyć ją o pewną manipulację lub przyznać, że przedstawiona przez nią argumentacja sama się broni. „Wróg numer jeden” to jednak nie przede wszystkim historia o problemach etycznych amerykańskich żołnierzy, ale chronologicznie pokazana droga do pojmania tytułowego wroga – Osamy bin Ladena.
Torturom przygląda się początkująca, młoda agentka Maya (w tej roli absolutne odkrycie ostatnich dwóch lat – Jessica Chastain). Choć ani razu nie sprzeciwia się przeprowadzanym metodom, na jej twarzy widzimy brak zrozumienia dla nich. Scenarzysta nie pozwala jednak głównej bohaterce zaburzyć wykreowany przez reżyserkę pogląd, dlatego w kolejnych scenach widzimy jak Maya powoli przełamuje się i zaczyna przyjmować tortury jako zło konieczne. Cenę jaką muszą zapłacić za schwytanie najniebezpieczniejszego terrorysty na świecie. Niestety kolejne lata prób przynoszą same porażki i fałszywe ślady. Śledztwo prowadzone przez Mayę ciągle napotyka trudności, również ze strony jej współpracowników. Historia przedstawiająca mozolną pracę nad zadaniem prawie niemożliwym wydaje się śmiertelnie nudnym pomysłem, ale opowieść zbudowana jest inteligentnie i ciekawie. „Wroga numer jedne” należy oglądać z wielką uwagą, bo choć chwilowe odwrócenie głowy od ekranu grozi pogubieniem się w wątkach.
Każdy, kto śledził wydarzenia związane ze schwytaniem Osamy bin Ladena (a prawdopodobnie nie uciekły one nikomu) doskonale wie, że w filmie będzie musiał nastąpić przełom pozwalający głównej bohaterce wytropić terrorystę. Dlatego nie będzie żadnym spoilerem jeżeli zdradzę, że tylko dzięki wierze, uporczywości i nieustępliwości agentki słynna akcja, jaką przeprowadził oddział SEALS na kryjówkę bin Ladena, była możliwa.
Główna postać to zdecydowanie jeden z najmocniejszych akcentów filmu. Maya w ogóle nie jest klasyczną agentką w mundurze, daleko jej do słynnej Demi Moore z „G.I. Jane”. Maya to delikatna, szczupła, z jasną karnacją i miłym, cichym głosem kobieta. Kreacja wydaje się do bólu prosta i bezproblemowa, jednak Chastain ani razu nie daje nam całkowitego wrażenia rozgryzienia jej bohaterki. Sama aktorka odstawia jeden z najlepszych koncertów swojego talentu. Gra subtelnie, bardzo „normalnie” nie pozwalając sobie na szarżowanie emocjami (choć doceniam starania Jennifer Laurence w „Poradniku pozytywnego myślenie” to nie umiem zrozumieć, jak Akademia mogła przyznać statuetkę jej a nie rudowłosej gwieździe „Wroga numer jeden”). Nie tylko wpływa to na urealnienie głównej bohaterki, ale pozostawia ją w aurze tajemniczości. Trudno nam zinterpretować którekolwiek z jej zachowań. Do końca nie poznamy też odpowiedzi dlaczego to właśnie Maya złamała zagadkę kryjówki bin Ladena i co spowodowało, że ta pozornie niewinna i filigranowa istotka jako jedyna w obliczu walki okazała się być tą, która „nosi spodnie”.
Nowy, pozornie „męski” film Katherin Bigelow, okazuje się czymś więcej niż sensacyjną historią o ściganiu i pojmaniu najgroźniejszego wroga Ameryki. W mojej interpretacji przestawia obraz wojny prezentowany przez reżyserkę w „The Hurt Locker”, w główny wir wydarzeń wrzucając tak bardzo nie pasującą tu bohaterkę. Taka oto słaba, mała dziewczyna musi walczyć o swoje przekonania w wyjątkowo męskim świecie. Wojna jest tu ujęta w kategorii pojęcia i poglądu na życie, zostawiając otwarte pytanie o jej ciąg dalszy. Bo czy załatwienie wroga numer jeden załatwia wszystko? 

- Łukasz Kowalski