niedziela, 16 listopada 2014

Interstellar


Człowiek vs. Nieskończoność
„Interstellar” to w opinii wielu najważniejsza premiera roku, dla mnie na pewno najdłużej oczekiwana. Sam projekt obserwowałem od samego początku, gdy jeszcze w osobie reżysera upatrywano Stevena Spielberga. Informacja o przejęciu projektu przez Christophera Nolana – przy słabszej ostatnio formie mistrza – ucieszyła mnie. Tym bardziej, że Brytyjczyk strasznie szybko wkupił się w moje łaski i na stałe dołączył do wąskiego grona ulubionych twórców. Jeśli dodamy do tego fakt, że autor „Incepcji” nie ukrywa fascynacji klasykami sci-fi - „Łowcą Androidów” Ridleya Scotta i „Odyseją Kosmiczną” Stanleya Kubricka – to hit gwarantowany, a oczekiwania mocno wywindowane.

Początek to spełnienie głośnych zapowiedzi, w których Nolan obiecywał, że w „Interstellarze” odda cześć Spielbergowi, choć nie w tak wyraźny sposób jak „Super 8” J.J. Abramsa. I rzeczywiście – skojarzenia z twórczością reżysera „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” są oczywiste, a scena pogoni poprzez rozległe pola kukurydzy przypomina familijną aurę „E.T.”. Zresztą fabuła, której fundamentem przez cały film pozostaje miłość rodzicielska i tęsknota za dziećmi (zdecydowanie bardziej wyraźna i nachalna niż w „Incepcji”) naturalnie łączy się z całą twórczością Spielberga. Kolejne etapy fabularne coraz bardziej odchodzą od ciepłego kina nowej przygody i – wraz z przeniesieniem akcji w bezkres kosmosu – wkracza w bardziej mroczne klimaty. Pośród gwiazd Nolan odnosi największy sukces ilustratorski, udowadniając, że warsztat opanował do perfekcji. Kontrasty – niewyobrażalny bezkres kosmosu i ciasny kokpit statku kosmicznego – wyrażają wspaniałe zdjęcia Hoyte van Hoytema, na przemian przenoszące widza z wnętrza statku do ogromu przestrzeni kosmicznej. Ważną rolę odgrywa także muzyka, w której Hans Zimmer – wyraźnie inspirując się Glassem („Koyaanisqatsi”!), a momentami czerpiąc z Vangelisa – idealnie łączy monumentalizm, rozmach i tajemniczość, a poprzez mocne organy wprowadza sakralność, a nawet mistykę. Nolan potrafi imponować, przy jednoczesnym braku tandetnego efekciarstwa spod znaku Michaela Baya, czy Rolanda Emmericha.

Zgrzyty – niestety wcale nie takie małe - pojawiają się w fabule. Chociaż można przymknąć oko na skróty myślowe, czy wręcz luki fabularne, sprowadzanie teorii naukowych do banalnych uproszczeń rodem z lekcji przyrody, ale nie sposób zaakceptować niespotykane dotąd w twórczości Nolana obrzydliwy infantylizm, tandetne teksty (monolog Anne Hathaway o miłości...) i patos w najgorszym hollywoodzkim wydaniu. Reżyser przez większość filmu prowadzi dwa równoważne wątki – kosmiczny z ojcem (Matthew McConaughey w roli Coopera) i ziemski z córką (Jessica Chastain w roli Murph) – i ów dwuwątkowość podkreśla, jak nierówny jest „Interstellar”. Wątek ziemski – odpychająco infantylny, przepełniony banałem i płaskimi postaciami, ze sztucznie wygenerowaną dramaturgią na końcu – choć dla fabuły zdecydowanie kluczowy to najgorsze minuty kina, jakie kiedykolwiek stworzył brytyjski reżyser. Wątek ojca – ze zdecydowanie drugoplanowym, ale niespotykanym w całej twórczości reżysera bardzo przyjemnym humorem - ciągnie film i za każdym razem, gdy Nolan przenosi akcję na ziemię widz przebiera nogami i tęskni za gwiazdami.
Decydujący dla „Interstellara” jest jednak jego głos. Christopher Nolan próbuje zmierzyć się i wejść w dyskusję z „Odyseją kosmiczną”. Dlatego co chwilę nawiązuje do arcydzieła Kubricka, a w decydującej sekwencji bezpośrednio konfrontuje się z zakończeniem „Odysei” - i właśnie wtedy ostatecznie ponosi intelektualną klęskę.

W „Odysei Kosmicznej” Kubrick podchodzi do wszechświata z pozycji uniżonej. Podkreśla jak mali jesteśmy, jak niewiele dla wieczności znaczy istnienie nie tylko jednostki, ale całej ludzkości. Zadawał pytania, nie udzielał odpowiedzi – bo jak człowiek może ogarnąć nieskończoność, jak w naszej niewiedzy możemy być czegokolwiek pewni, jak mało naprawdę osiągnęliśmy. Pozostawia widzów z niedopowiedzeniem, z workiem pytań bez odpowiedzi, niejako zaprasza widzów do szukania odpowiedzi na odwieczne pytanie istnienia. Christopher Nolan próbuje odpowiedzieć na zadane przez Kubricka pytania. Klucz do nieśmiertelności, do zrozumienia istnienia widzi w miłości. Nie ma wątpliwości, zdaje się niemal pouczać, przyjmując to za pewnik, nie zostawia miejsca na znaki zapytania – i w oczywisty sposób skazuje się na śmieszność. W „Odysei kosmicznej” człowiek przyszłości ponosi druzgocącą klęskę w starciu z nieskończonością, z tajemnicą istnienia – w obliczu tajemniczego monolitu zachowuje się tak samo jak człowiek pierwotny – nie potrafi go zrozumieć, ogarnąć swym ograniczonym umysłem. Nolan w „Interstellarze” przyjmuje zupełnie inną postawę. Ludzkość – mimo iż stoi przed obliczem upadku na Ziemi – jest wielka, a umysł nieograniczony. Kosmos nie jest już bezkresem, niemożliwym wyzwaniem dla człowieka, lecz ujarzmioną dziczą. Ludzkość tryumfuje. Swoje wnioski reżyser przedstawia w banalnych rozważaniach tragicznie napisanego finału, w pozbawionej dobrego smaku sekwencji kontaktu ojca z córką, a w połączeniu z pełnym przekonaniem o racji swoich tez w obliczu tak wielkich, fundamentalnych pytań sprawia wrażenie nadętego głosu wszechwiedzącego dzieciaka. 

„To najgorszy, jak i najlepszy film roku” - napisał Piotr Pluciński na swoim facebooku na gorąco po seansie. Zgadzam się z nim w stu procentach. „Interstellar” notuje zarówno najlepsze, jak i najgorsze chwile w całej twórczości reżysera, na przemian sięgając gwiazd i lądując w błocie ziemskiej rzeczywistości.



- Alek Kowalski