Człowiek
vs. Nieskończoność
„Interstellar” to w
opinii wielu najważniejsza premiera roku, dla mnie na pewno
najdłużej oczekiwana. Sam projekt obserwowałem od samego początku,
gdy jeszcze w osobie reżysera upatrywano Stevena Spielberga.
Informacja o przejęciu projektu przez Christophera Nolana – przy
słabszej ostatnio formie mistrza – ucieszyła mnie. Tym bardziej,
że Brytyjczyk strasznie szybko wkupił się w moje łaski i na stałe
dołączył do wąskiego grona ulubionych twórców. Jeśli dodamy do
tego fakt, że autor „Incepcji” nie ukrywa fascynacji klasykami
sci-fi - „Łowcą Androidów” Ridleya Scotta i „Odyseją
Kosmiczną” Stanleya Kubricka – to hit gwarantowany, a
oczekiwania mocno wywindowane.
Początek to spełnienie
głośnych zapowiedzi, w których Nolan obiecywał, że w
„Interstellarze” odda cześć Spielbergowi, choć nie w tak
wyraźny sposób jak „Super 8” J.J. Abramsa. I rzeczywiście –
skojarzenia z twórczością reżysera „Bliskich spotkań trzeciego
stopnia” są oczywiste, a scena pogoni poprzez rozległe pola
kukurydzy przypomina familijną aurę „E.T.”. Zresztą fabuła,
której fundamentem przez cały film pozostaje miłość rodzicielska
i tęsknota za dziećmi (zdecydowanie bardziej wyraźna i nachalna
niż w „Incepcji”) naturalnie łączy się z całą twórczością
Spielberga. Kolejne etapy fabularne coraz bardziej odchodzą od
ciepłego kina nowej przygody i – wraz z przeniesieniem akcji w
bezkres kosmosu – wkracza w bardziej mroczne klimaty. Pośród
gwiazd Nolan odnosi największy sukces ilustratorski, udowadniając,
że warsztat opanował do perfekcji. Kontrasty – niewyobrażalny
bezkres kosmosu i ciasny kokpit statku kosmicznego – wyrażają
wspaniałe zdjęcia Hoyte van Hoytema, na przemian przenoszące widza
z wnętrza statku do ogromu przestrzeni kosmicznej. Ważną rolę
odgrywa także muzyka, w której Hans Zimmer – wyraźnie inspirując
się Glassem („Koyaanisqatsi”!), a momentami czerpiąc z
Vangelisa – idealnie łączy monumentalizm, rozmach i tajemniczość,
a poprzez mocne organy wprowadza sakralność, a nawet mistykę. Nolan potrafi
imponować, przy jednoczesnym braku tandetnego efekciarstwa spod
znaku Michaela Baya, czy Rolanda Emmericha.
Zgrzyty – niestety
wcale nie takie małe - pojawiają się w fabule. Chociaż można
przymknąć oko na skróty myślowe, czy wręcz luki fabularne,
sprowadzanie teorii naukowych do banalnych uproszczeń rodem z lekcji
przyrody, ale nie sposób zaakceptować niespotykane dotąd w
twórczości Nolana obrzydliwy infantylizm, tandetne teksty (monolog
Anne Hathaway o miłości...) i patos w najgorszym hollywoodzkim
wydaniu. Reżyser przez większość filmu prowadzi dwa równoważne
wątki – kosmiczny z ojcem (Matthew McConaughey w roli Coopera) i
ziemski z córką (Jessica Chastain w roli Murph) – i ów
dwuwątkowość podkreśla, jak nierówny jest „Interstellar”.
Wątek ziemski – odpychająco infantylny, przepełniony banałem i
płaskimi postaciami, ze sztucznie wygenerowaną dramaturgią na końcu – choć
dla fabuły zdecydowanie kluczowy to najgorsze minuty kina, jakie
kiedykolwiek stworzył brytyjski reżyser. Wątek ojca – ze
zdecydowanie drugoplanowym, ale niespotykanym w całej twórczości
reżysera bardzo przyjemnym humorem - ciągnie film i za każdym
razem, gdy Nolan przenosi akcję na ziemię widz przebiera nogami i
tęskni za gwiazdami.
Decydujący dla
„Interstellara” jest jednak jego głos. Christopher Nolan próbuje
zmierzyć się i wejść w dyskusję z „Odyseją kosmiczną”.
Dlatego co chwilę nawiązuje do arcydzieła Kubricka, a w
decydującej sekwencji bezpośrednio konfrontuje się z zakończeniem
„Odysei” - i właśnie wtedy ostatecznie ponosi intelektualną
klęskę.
W „Odysei Kosmicznej”
Kubrick podchodzi do wszechświata z pozycji uniżonej. Podkreśla jak mali jesteśmy, jak niewiele dla wieczności znaczy istnienie nie
tylko jednostki, ale całej ludzkości. Zadawał pytania, nie
udzielał odpowiedzi – bo jak człowiek może ogarnąć
nieskończoność, jak w naszej niewiedzy możemy być czegokolwiek
pewni, jak mało naprawdę osiągnęliśmy. Pozostawia widzów z
niedopowiedzeniem, z workiem pytań bez odpowiedzi, niejako zaprasza widzów do szukania odpowiedzi na odwieczne pytanie istnienia.
Christopher Nolan próbuje odpowiedzieć na zadane przez Kubricka
pytania. Klucz do nieśmiertelności, do zrozumienia istnienia widzi w miłości. Nie ma wątpliwości, zdaje się niemal pouczać,
przyjmując to za pewnik, nie zostawia miejsca na znaki zapytania –
i w oczywisty sposób skazuje się na śmieszność. W „Odysei
kosmicznej” człowiek przyszłości ponosi druzgocącą klęskę w
starciu z nieskończonością, z tajemnicą istnienia – w obliczu tajemniczego monolitu
zachowuje się tak samo jak człowiek pierwotny – nie potrafi go
zrozumieć, ogarnąć swym ograniczonym umysłem. Nolan w
„Interstellarze” przyjmuje zupełnie inną postawę. Ludzkość –
mimo iż stoi przed obliczem upadku na Ziemi – jest wielka, a umysł
nieograniczony. Kosmos nie jest już bezkresem, niemożliwym
wyzwaniem dla człowieka, lecz ujarzmioną dziczą. Ludzkość
tryumfuje. Swoje wnioski reżyser przedstawia w banalnych rozważaniach tragicznie napisanego finału, w pozbawionej dobrego smaku sekwencji kontaktu ojca z córką, a w połączeniu z pełnym przekonaniem o racji swoich tez w obliczu tak wielkich, fundamentalnych pytań sprawia wrażenie nadętego głosu wszechwiedzącego dzieciaka.
„To najgorszy, jak i
najlepszy film roku” - napisał Piotr Pluciński na swoim facebooku
na gorąco po seansie. Zgadzam się z nim w stu procentach. „Interstellar” notuje zarówno najlepsze, jak i najgorsze chwile
w całej twórczości reżysera, na przemian sięgając gwiazd i
lądując w błocie ziemskiej rzeczywistości.
- Alek Kowalski