piątek, 23 grudnia 2011

The Devil's Double


Diabeł i jego dubler

Film „The Devil’s Double” przeszedł właściwie bez echa. Szkoda, bo jest to dzieło na pewno godne uwagi. Dziwi też fakt, że nie połasił się o niego żaden polski dystrybutor. Ma on przecież właściwie wszystko to czego nasi dystrybutorzy wymagają, bo jest tu i szybka akcja, i piękne kobiety, a także znane nazwisko. A na dodatek nie jest to komercyjna pustka.
Przenosimy się do roku 1987 do Bagdadu do najświetniejszych czasów rządów Saddama Husseina. Jeden z jego dwóch synów, Uday, postanawia iść w ślady ojca i stworzyć sobie dublera. Wybór pada na młodego porucznika Latifa Yahia (Dominic Cooper w podwójnej roli). Z początku Latif nie zgadza się na przyjęcie „roli swego życia” jednak pod ciężarem gróźb i okrutnych tortur zostaje sobowtórem syna prezydenta. Pozornie nie jest to takie straszne zadanie, porucznik zostaje wprowadzony do rodziny. Uday traktuje go jak prawdziwego brata, wpuszcza go do świata ciągłej zabawy i niekończących się luksusów. Wchodząc jednak coraz głębiej w zakamarki życia Husseinów, Latif poznaje ich brudne sekrety.
Obraz ten jest wyjątkowo brutalny, nie oszczędza widzowi drastycznych scen. Trochę mi one przeszkadzały, ale tylko do czasu gdy poczytałem sobie o Udayu Husseinie. Był to człowiek niezrównoważony psychicznie. Faktycznie porywał młode dziewczyny z ulic i gwałcił je bestialsko, następnie porzucając ich ciała. Scena przedstawiona w filmie podczas, której zabija jednego z współpracowników ojca poprzez odcięcie mu nogi i rozcięcia brzucha jest zapisem realnego zdarzenia. Brutalnie torturował też sportowców gdy nie spełniali narodowych ambicji sportowych.
Ciekawości obrazowi dodaje też fakt, iż oparty jest na prawdziwej historii. Latif Yahia żył naprawdę i rzeczywiście był dublerem syna irackiego prezydenta. Cały film skomponowany jest na podstawie jego książki, w której zawarł swe wspomnienia o pełnionej funkcji. Przeżył około dwunastu zamachów, które były przeznaczone dla Udaya. Takie niezwykłe historie zawsze są znakomitym, prawie gotowym scenariuszem do filmu. To jak młody porucznik odkrywa mroczne sprawki rodziny rządzącej i następnie próbuje uciec od tego obłędu jest opowieścią w stu procentach prawdziwą. Od siebie scenarzyści zapewne dodali wątek miłosny, który na tle reszty historii trochę kuleje. Za to fajnym zabiegiem było wplecenie wojny z Iranem. Tempo na tym w ogóle nie traci, a sam film zyskuje dodatkową wartość.
Przy tak ciekawej, podwójnej roli muszę wspomnieć o głównym aktorze. Dominic Cooper miał bardzo trudne zadanie. Przez praktycznie cały czas musi utrzymać zainteresowanie widza gdyż jest właściwie jedynym bohaterem opowiadanej historii. Reszta postaci to praktycznie bohaterowie epizodyczni. Poza tym grał skrajnie różne charaktery. Znakomicie wcielił się w prezydenckiego syna, oddając bardzo realistycznie jego obłęd i szaleństwo. Przy tak barwnej postaci nie zatracił jednak swego pozytywnego bohatera. Latif nie jest wybielonym aniołem bez skazy. Przez większość czasu toleruje okrutne postępowanie swego szefa, będąc jedynie cichym krytykiem. Copper znowu mi udowodnił, jak obiecującym młodym aktorem jest. Oby tak dalej. Co do obsady to wspomnę tylko o Ludivine Sagnier, która wcieliła się w kochankę obu Cooperów. Przez większość swych scen po prostu irytuje swą drętwotą. W ogóle nie jest sexy, a na tym głównie opierać się miała jej kreacja. Aż doceniam to co robią aktorki w „Szybkich i wściekłych”, bo jak się okazuje nie jest to takie łatwe.
Od strony technicznej filmowi też niczego nie brakuje. Bardzo dobre zdjęcia i fajnie prowadzona kamera. Nie ma tu szalejących obrazów wzbudzających epilepsję. Warto zwrócić szczególną uwagę na muzykę zupełnie mi do tej pory nieznanego Christiana Hensona. Jego soundtrack to prawdziwa perełka. Naprawdę, tak udanej muzyki się nie spodziewałem się tu usłyszeć. Polecam również piosenkę „Jesus for the Jugular” The Velis, która pojawia się w jednej ze scen filmu.
Gorąco polecam wam wszystkim ten film, jeżeli tylko znajdziecie możliwość by go zobaczyć. W polskich kinach chyba się go nie doczekam. A szkoda bo jest to znakomita rozrywka, bardzo dobre kino akcji a przy tym intrygująca i poruszająca historia.   

- Łukasz Kowalski

środa, 14 grudnia 2011

Moneyball

Just enjoy the show!

Nagroda OBF2012:
aktor
Nominacje OBF2012:
film, scenariusz,
montaż,
aktor drugoplanowy
Bez względu na gatunek – sensacja, sci-fi, fantasy, dramat – miarą filmu jest przede wszystkim umiejętność zawarcia w nim pewnej wartości. Obok walorów technicznych i rozrywkowych stoi ostatnimi czasy nieco zapomniany, a w gruncie rzeczy ten jeden najważniejszy walor – treść, przesłanie, głębia. Szczytem filmowego mistrzostwa jest umiejętność połączenia wszystkich trzech walorów i wskazanie w każdej historii pewnej uniwersalnej prawdy życiowej.
Bennett Miller snuje opowieść opartą o postać Billy’ego Beane’a (Brad Pitt) – niespełnionego sportowca, który próbuje swoich sił jako manager Oakland Athletics, finansowego outsidera w amerykańskiej lidze baseballowej. Po przegranej z kilkukrotnie bogatszymi Jankesami, najlepsi zawodnicy drużyny odchodzą, kuszeni większymi pieniędzmi. W tak trudnej sytuacji, Billy musi przygotować drużynę do nowego sezonu. Stara się znaleźć alternatywę, która pozwoli mu zniweczyć finansową przepaść. Wtedy poznaje Petera Branda (Jonah Hill), młodego absolwenta Yale, który proponuje rewolucyjną metodę budowania drużyny, opartą na statystyce. Z jej pomocą, Billy postanawia zebrać grupę zawodników, którzy umożliwią mu zdobycie mistrzostwa.
W „Moneyball” nie chodzi o sport. Miller opowiada uniwersalną historię, zahaczając o wiele pobocznych aspektów, przekazując masę dodatkowych myśli. Serce filmu – Billy Beane – pragnie zmian w zawodowym baseballu. Bije od niego pewnością siebie. Jest konkretny, ambitny, nie boi się konfrontacji. Na pierwszy rzut oka obce są mu uczucia, jednak jest osobą bardzo emocjonalną – typem romantyka, idealisty. Najwięcej uwagi reżyser poświęca właśnie jego tematowi.
Człowiek wierny ideałom, pragnący zmian, pasuje do branży jak pięść do nosa. Miller ukazuje nam, jak Billy wali głową w mur, by coś zmienić. Reżyser nie narzuca widzom swojego zdania, naprowadza ich jedynie na pewne wnioski - ideały nie mogą być niezmienną drogą, mają tylko wskazywać drogę, która powinna w elastyczny sposób przystosowywać się do zaistniałych sytuacji. W innym przypadku, nie mają szansy powodzenia. Miller, chociaż pozwala sobie w pewnym momencie na delikatną drwinę, szanuje uporczywą postawę Beane’a. Zauważa, że nie sam cel, ale dążenie do niego jest najważniejsze. Widzi, że wysiłek, uporczywość i wierność prowadzą do dojrzałości.
Dojrzałość przewija się przez „Moneyball” w różnych formach. Także w drugoplanowej, niezwykle porywającej i chwytającej za serce opowieści o baseballiście Hattebergu. Wątek ten stanowi swoisty hołd dla kina sportowego, czerpiąc garściami ze schematów znanych z klasyki gatunku.
Historia Billy’ego i jego drużyny wciąga jak narkotyk. Wielka w tym zasługa Aarona Sorkina, scenarzysty, laureata Oscara za „The Social Network”. Przy pomocy Stevena Zailliana tworzy niezwykle realistyczną, dynamiczną opowieść, poprowadzoną oryginalną narracją. Każda linijka dialogów to prawdziwe dzieło sztuki, a wszystkie sceny, pełne najróżniejszych smaczków, zasługują na szczególną uwagę. Tekst znakomicie wykorzystują aktorzy. Brad Pitt absolutnie brawurowo ożywia postać Billy’ego, zachwycając w każdej kolejnej scenie jeszcze bardziej. Bardzo dobrze z nim współpracuje młody Jonah Hill, a Philip  Seymour Hoffman budzi śmiech jako gburowaty trener. Na uwagę zasługują również aktorzy dalszego planu, z Chrisem Prattem w roli Hatteberga na czele. Komfort oglądania zapewniają zdjęcia Wally’ego Pfistera, w których widać dokumentalne doświadczenie operatora kamery, oraz świetnie budująca napięcie muzyka Mychaela Danny z zapadającym w pamięć motywem przewodnim. Na uznanie zasługuje wreszcie sam reżyser – Bennett Miller. Świetnie buduje napięcie, momentami mocno angażując widza w wydarzenia na ekranie. Udaje mu się zaakcentować wszystkie smaczki skryptu i w sposób niezwykle przyjemny podać je widzom na talerzu.
„Moneyball” to prawdziwy majstersztyk gatunku, wyciskający cały potencjał z tematu. Z pozornie średnio atrakcyjnej opowieści potrafi wykrzesać filmowy ogień i potrząsnąć widzem. A to wszystko robi z ideami na ustach, z pomysłem w głowie. Bez wątpienia jeden z najlepszych filmów roku.

- Alek Kowalski

niedziela, 11 grudnia 2011

Anatomia strachu

U Joela bez zmian

Pozwolę sobie wyjątkowo na samym wstępie postawić tezę, którą w dalszej części tekstu postaram się obronić. Film „Anatomia strachu” jest filmem słabym, nawet bardzo słabym. Ale właściwie czego się spodziewałem, skoro za kamerą pojawia się Joel Schumacher, twórca tak „wybitnych” dzieł jak „Batman i Robin”, a przed kamerą słynny Nicolas „Oneface” Cage.
Cała fabuła polega na tym, że do luksusowego domu Kyle’a Millera (Cage) włamuje się banda intruzów, którzy chcą okraść pana domu z jego diamentów. Tradycyjnie dostają się do domu w przebraniu policjantów (w trakcie seansu aż chciało się krzyczeć „Cage, czy ty nie oglądasz filmów!”). Złodzieje pod groźbą wymordowania jego rodziny, żony i nastoletniej córki, żądają, by ten otworzył swój przepchany drogocennymi kamieniami sejf i uczynił ich bogaczami. Cage jednak w heroicznym akcie odmawia wykonania polecenia. Dlaczego? Nie zdradzę, gdyż wyjaśnienie tej zagadki jest pozornie całkiem ciekawym zabiegiem scenarzysty. Poza tym, mamy tu jeszcze parę innych zwrotów akcji, którym jako tako udaje się trzymać całość jako całkiem interesujące kino sensacyjne, ale tylko do pewnego momentu.
Największym bólem jest chyba sam scenariusz. Jego twórca nie ma wyczucia. Nie potrafi dozować napięcia, nie potrafi tworzyć interesujących postaci. Oczywiście wielki plus za podjęcie próby nadania im głębi i podwójnych motywów, ale jak się okazuje nie jest to wcale takie łatwe. Postępowania każdego w tym filmie wydają się być nieracjonalne, wręcz idiotyczne. Bo jak mam na przykład uwierzyć w to, że po zaledwie paru dniach i paru zamienionych słowach włamywacz zakochuje się w zupełnie nieznanej pani domu. Oczywiście Nicole Kidman to piękna kobieta, ale czy doprowadziłaby ona Cama Giganted do takiego obłędu?
Zawiódł też reżyser (znowu) korzystając z tanich chwytów w narracji. Najgorsze są zdecydowanie retrospekcje wykonane w bardzo tandetnym stylu. W kolorach błękitu z unoszącą się w chmurach twarzą Kidman. No trudno o większy kicz. Wszystko to w celu zamieszania widzom w głowach i sprowadzeniu ich na manowce. Próżny to jednak trud, gdyż nikt nie uwierzy w to, że „szlachetna Sarah” mogłaby zdradzić męża.
Znane i wyrobione nazwiska na plakatach rodzą też nadzieje na dobre aktorstwo. Po obejrzeniu zwiastuna takie nadzieje wzbudził we mnie nawet Nicolas Cage. Znowu błąd. Ktoś musi to wreszcie powiedzieć na głos. Cage złym aktorem jest! I wcale nie chodzi tu o gorszą passę, ale o zupełny brak wyczucia i umiejętności. Od około dziesięciu lat ciągle widzę ten sam wyraz twarzy. Tu też. Nieważne czy akurat unosi się honorem, czy zgrywa bohatera czy też cierpi – na ekranie mamy niezmiennie ten sam mało ciekawy wyraz. Co do Kidman to trochę się rozczarowałem, po przejmującej kreacji w „Między światami” myślałem, że te gorsze role ma już za sobą. W „Anatomii strachu” ogranicza się jedynie do ciągłych wrzasków, co staje się irytujące po godzinie. Fakt, że jej rola został również średnio napisana. Szkoda, że twórcy nie posilili się jednak o rozwinięcie jej do femme fatale, na co jej bohaterka miała tu zadatki. To byłoby dużo ciekawsze.  
Dla ciekawostki dodam, że amerykańscy widzowie sami wydali właściwą recenzję filmowi Schumachera, zupełnie ignorując „Anatomię strachu”, co w rezultacie sprawiło, że film usunięto z kin już po dziesięciu dniach. Na zakończenie tylko powiem, że warto zwrócić uwagę na zdjęcia, nie dlatego, że są tu jakieś wybitne, ale dlatego, że twórcą jest Andrzej Bartkowiak. Nazwisko nie nowe, ale powracające. Tworzył już zdjęcia między innymi do „Adwokata diabła” czy „Speed: niebezpieczna prędkość”. Następnie przerzucił się na reżyserkę, robiąc filmy takie jak „Romeo musi umrzeć”, czy „Od kołyski aż po grób”. W „Anatomii strachu” wraca do swojej pierwszej roli po ponad dziesięcioletniej przerwie. Szkoda, że zaczął od takiego filmu.

- Łukasz Kowalski

poniedziałek, 28 listopada 2011

Niebezpieczna metoda

Freud vs. Jung
Moja koleżanka chcąc odwieść mnie od pomysłu pójścia na „Niebezpieczną metodę”, zapewniała mnie, że jest to film, w którym „ciągle się pieprzą” (zapominając chyba przy tym, że jestem heteroseksualnym facetem). Od razu mówię, wszystkie te oskarżenia, które wokół filmu się pojawiły są nieprawdziwe. „Niebezpieczna metoda” to coś więcej niż porno z dłuższą fabułą.
Cała historia zaczyna się od przybycia Sabiny Spielrein do szpitala doktora Junga. Ten postanawia przetestować na swojej nowej pacjentce terapię poprzez rozmowę. Niezwykły przypadek chorej psychicznie dziewczyny doprowadzi do słynnego spotkania Junga z Freudem. Relacji burzliwej, która rozpoczęła się od głębokiej i prawdziwej przyjaźni, wzajemnej wręcz fascynacji, a skończyła się wzajemną irytacją i niekrytą niechęcią. Nie zamierzam wgłębiać się w spór obu uczonych, wystarczy jedynie, jak powiem, że według Junga Freud zbyt wielką wagę przykładał w życiu człowieka do seksualności.
Drugi wątek biegnący równocześnie to relacja między Jungiem i Spielrein. Wielopoziomowa, bo łączyła w sobie romans, relację lekarz-pacjent, a także nauczyciel-uczeń (mimo choroby Sabina została ostatecznie psychiatrą). Sabina odkrywa przed swym lekarzem swoje najbardziej skryte i intymne sekrety. Następnie pomaga mu w prowadzonych badaniach, ucząc się do przyszłej profesji. W pewnym momencie to ona zacznie bardziej wpływać na swego lekarza, budząc w nim ukryte, zgłębiane pragnienia.
Oba wątki są bardzo interesujące (chociaż to już zależy od osobistych zainteresowań widza).  Nie są jednak tak samo ważne dla reżysera, ten ewidentnie skupia się na romansie Junga i Sabiny, niektóre sceny z Freudem wydają się być czasami wepchnięte na siłę, by kontynuować ten etap. Przez to film sporo traci. David Cronenberg sięga często po banalne rozwiązania fabularne (jak wzajemne pisanie do siebie listów jako metoda na poznanie losów bohaterów). W tym wszystkim ucieka nam tez gdzieś moment, w którym dochodzi do spięcia pomiędzy Jungiem i Freudem. Nagle nie wiemy skąd i jak, dowiadujemy się, że obaj nie są już przyjaciółmi. Niech więc was nie odstrasza tematyka, bo głęboko tutaj w rozważania psychologiczne reżyser nie wchodzi.
Co innego wątek romansowy, ten prowadzony jest skrupulatnie i powoli. Widzimy etapy jakie przechodzi związek Junga i Sabiny. Trudno jednak jednoznacznie ocenić ich relację. W pewnej chwili psychiatra wyznaje dziewczynie miłość, ale czy na pewno to jest to? Ta trudność w zdefiniowaniu nadaje całemu obrazowi większy wymiar psychologiczny, niż bardzo teoretyczne rozmowy Junga z Freudem.
Dla aktorów wszystkie trzy role były wielkim wyzwaniem, ale i wielkim polem do popisu. Najbardziej swoją rolą przejęła się Keira Knightley, która traktuje swoja postać jak rolę życia. Ewidentnie bardzo chciała przez nią uciąć wszelkie dyskusje na temat jej ewentualnego braku umiejętności aktorskich. Przyznam szczerze, że na początku bardzo mi zaimponowała, ale w kolejnych scenach zaczęła tak nadużywać niektórych  chwytów (bardzo efekciarskich), że ocierała się o śmieszność i karykaturalność. Za to zupełnie bezbłędnie zagrali niezbyt mi dobrze do tej pory znany Michael Fassbender i Viggo „Aragorn” Mortensen. Żaden z nich nie kryje się za swoimi kostiumami i nie nadużywają zbędnej ekspresji. Miłą niespodzianką jest też epizod z Vincentem Casselem, który stworzył jeszcze bardziej obleśną postać niż jego kreacja w „Czarnym Łabędziu”.
Do tego dochodzi przejmująca muzyka Howarda Shore’a, z pięknym motywem głównym i ładne zdjęcia. Razem pełnią uroczy obraz przybrany w pseudo psychologiczny gorset. Czy można krytykować „Niebezpieczną Metodę” za brak dogłębnej analizy problemu Junga i Freuda? Moi znajomi i tak uznali film za zbyt „psychologiczny”, jak dla mnie tego jednak zabrakło. Ale kto by wytrzymał takie kino, muszę pamiętać, że ma to być film fabularny, a nie kino edukacyjne. Na koniec dodam, że moja koleżanka bardzo się musiała zawieść, gdyż „pieprzenia się” tu prawie w ogóle nie ma, ale przyznam, że moim spostrzeżeniem był fakt iż Keira Knightley bardzo średnio wygląda topless.   

czwartek, 3 listopada 2011

Contagion - Epidemia Strachu

Myj ręce!
W odróżnieniu od moich znajomych, którzy, tak jak ja, interesują się kinem, nie jestem zbyt wielkim fanem filmów Soderbergha. Nie twierdzę, że robi filmy złe, ale nie uważam również aby tworzył jakieś specjalne arcydzieła. „Dobrego Niemca” uznaję za zmarnowanie dobrego pomysłu, „Co z Oczu, to z Serca” za bardzo przeciętną komedię romantyczną a  „Traffic” za film trochę zbyt wydumany (ale oceniam go dobrze). Najbardziej do gustu przypadł mi film „Erin Brockovich” z oscarową Julią Roberts. Było to kino, które mile mnie zaskoczyło a i najnowszy film,  „Contagion – Epidemia Strachu”, zdecydowanie działa na korzyść  reżyserskiej filmografii Soderbergha..
Wszystko zaczyna się od dnia drugiego, wtedy poznajemy pierwszą z całej plejady zatrudnionych gwiazd, która przywlecze chorobę do USA (tam zawsze zdarzają się największe epidemie, klęski żywiołowe i tego typu sprawy) i umrze powodując tym samym wszechobecną panikę. Początek filmu jest znakomity. Ubrany w świetną muzykę buduje napięcie, które pnie się w górę z każdą kolejną minutą filmu. Soderbergh powtarza motyw z „Traffic” i jednocześnie ciągnie parę wątków, które bardziej lub mniej połączą się ze sobą. Mamy męża pierwszej ofiary (Damon), który stara się uratować swoją córkę przed resztą świata, dalej jest Dr Ellis Cheever, który współpracuje z Dr Erin Mears (Fishburne i Winslet). Na koniec mamy panią doktor z Szwajcarii, która pojechała do Chin odkryć źródło zaraz (Cotillard), no i mamy jeszcze bardzo udany wątek (przede wszystkim dzięki grze Jude'a Law) młodego dziennikarza, który nazywa się jedynym wolnym i niezależnym reporterem w czasach zarazy. Dobrym pomysłem jest to, że do końca filmu nie poznamy jego prawdziwych intencji i zamiarów.
Przesłanie jest klasyczne dla filmów takich jak ten – nie możemy być pewni tego, jak długo nasz gatunek przetrwa na świecie, nasza rasa jest tak słaba, że może ją zniszczyć wirus przeniesiony przez jedną kruchą istotę. Szkoda, że wnioski są tak banalne i nie wnoszą niczego nowego. Nadrabiają za to pozostałe wątki, wspomniana historia dociekliwego dziennikarza czy uprowadzonej pani doktor. Ciekawe perypetie pomagają Jude'owi Law i Marion Cotillard na zbudowanie ciekawych postaci. Law sprawdza się w swojej konwencji znakomicie, aczkolwiek wydaje się to trochę znajome. Dobrze wiemy, że takich “typów spod ciemnej gwiazdy” umie grać bardzo przekonwyująco. Cotillard za to gra trochę oziębłą i wycofaną kobietę z bardzo oszczędnymi emocjami. Szkoda, że jej wątek jest tym najbardziej pominiętym w całym filmie. Ku mojemu zaskoczeniu najgorzej poradziła sobie Winslet, ale to wina raczej zbyt widealizowanej postaci niż samej aktorki. Na tle pozostałych bohaterów wydaje się ona po prostu nierealna.
Ze strony technicznej nic temu obrazowi nie można zarzucić. Jak dla mnie powinien być to jeden z głównych kandydatów w walce o Oscara w kategorii montaż. Jest szybki, a przy tym nie irytujący, pozwala na wygodne śledzenie poszczególnych historii. A do tego nie gubi nas w tej wielowątkowości. Warto też zwrócić uwagę na udaną muzykę, którą stworzył Cliff Martinez, poniekąd przypomina ścieżkę dźwiękową z “The Social Network”, ale jest nieco mniej elektroniczna. W tym wypadku znakomicie komponuje się w tło historii i od początku pomaga w budowie napięcia.
Skoro już mowa o budowaniu napięcia to muszę zwrócić uwagę na to, że właściwie po ciągłym skakaniu w górę nagle gdzieś ulatuje i niemal od razu przechodzimy do spuszczającego powietrze zakończenia. Brakuje jakiegoś momentu kulimnującego wszystkie historie, dającego upust całej nazbieranej energii. Problemem nie są tu otwarte zakończenia wątków, ale pewien niedosyt , poczucie nabicia w butelkę. Gdzie to wielkie bum, na które czekałem cały seans? Lekki niedosyt.
Fakt iż “Contagion – Epidemia Strachu”jest filmem trudnym do zidentyfikowania, do przypisania jakiemuś konkretnemu gatunkowi działa raczej na jego korzyść, choć niektórych może irytować. Trudno powiedzieć, że jest to thriller czy film sensacyjny bo akcji raczej dużo tu nie było. Zatrudnione hollywoodzkie gwiazdy też nie są takie ważne. Nie jest to kino obyczajowe, które pozwala na szpanowanie emocjami (choć tak momentami wydawało się chyba  Mattowi Damonowi). Cóż to więc było?
Najnowszy film Soderbergha sprawił jednak, że zacząłem zwracać szczególną uwagę na to, czego dotykam, szczególnie w niebezpiecznych, bo przepełnionych zarazkami, warszawskich autobusach i tramwajach. Liczę też ile razy średnio dotykam twarzy w przeciągu minuty. Daleko mi jeszcze do detektywa Moonka, ale jakiś pierwiastek tego szaleństwa “Contagion – Epidemia Strachu” we mnie rozbudziła. Za to wielki plus.

- Łukasz Kowalski

sobota, 29 października 2011

1920 Bitwa Warszawska

Renowacja kiczu
„Rewers” Borysa Lankosza zgarnął u mnie bardzo wysokie noty i między innymi dzięki moim głosom zgarnął dwie najważniejsze nagrody Organizacji Blogów Filmowych przed dwoma laty, wyprzedzając rewelacyjny „Frost/Nixon”, głośne „Bękarty Wojny”, czy poruszającego „Lektora”.  Wydaje się więc oczywiste, że nie należę do widzów przekreślających polskie kino. Raczej z nadzieją oczekuję kolejnych polskich produkcji, ciągle wierząc w siłę rodzimej kinematografii. I naprawdę, pomimo kiczowatego zwiastunu, miałem nadzieję, że „1920 Bitwa Warszawska” Jerzego Hoffmana okaże się niezłym, nie za bardzo ogłupiającym widowiskiem historycznym. Niestety, tym razem przypadek „Rewersu” się nie powtórzył.
Jest rok 1920. Marszałek Piłsudski (Daniel Olbrychski) podejmuje decyzję o marszu na Kijów. Gdy polska ofensywa odnosi sukces, przychodzi pora na bolszewicką kontrofensywę. Na tle tych wydarzeń historycznych Hoffman umiejscawia historię miłosną młodego oficera wojska polskiego – Jana (Borys Szyc) – i artystki rewiowej – Oli (Natasza Urbańska). Oczywiście ich miłość zostanie poddana próbie.
Hoffman poniósł klęskę. Ewidentnie gubi się w filmowych założeniach, nie ma wyczucia dobrego smaku. Starał się oprzeć historię na prostych, zupełnie ogranych motywach, jednak opowieść od początku nie może złapać tempa, a pocięte wątki nie trzymają się kupy. Najpierw za dużo czasu poświęca muzycznym popisom Urbańskiej, w pewnym momencie kiczowato nawiązując do obsypanego nagrodami „Kabaretu”. Potem łopatologicznie próbuje sądzić postaci historyczne. Upada też sama idea zestawienia dwu cywilizacji – polskiej i bolszewickiej.
Każde kolejne sceny wydają się tylko lekko zarysowane, okrojone i niepełne. Gdy już Hoffmanowi udaje się chwycić widza za gardło (romantyczna, pompatyczna scena śmierci Ignacego Skorupki), nie potrafi w sposób ładny, stylowy zamknąć wątku. Co więcej, przez nieudolny montaż ginie nawet najprostsza logika przyczynowo-skutkowa i ciągłość opowiadanej historii. Jeżeli do tego dorzucimy tragicznie pomyślany wątek Nataszy Urbańskiej, to kinematograficzna tragedia gotowa.
Szansą na uratowanie filmu mogły okazać się wyraziste postaci. Niestety u Hoffmana aktorzy nie grają postaci, tylko jednowymiarowe modele postaw. A szkoda, bo niewykorzystany zostaje potencjał Dziędziela, Lindy, Garlickiego, czy choćby Szyca. Jeżeli chodzi o czołowe postaci historyczne – takie jak Lenin, Stalin, czy Piłsudski – to stanowią one swoiste karykatury, przedstawione raczej w sposób kabaertowy niż realistyczny. Oddzielnym tematem jest najgorsza rola kobieca w historii polskiego kina – Ola w wykonaniu Nataszy Urbańskiej. Jej postać to ucieleśnienie bogoojczyźnianego kiczu, a sama aktorka gra w sposób nader emocjonalny, warsztatem przypominając aktorki południowoamerykańskich telenoweli.
Ciekawe, że w „Bitwie Warszawskiej” nie ma też samej bitwy. Hoffman pozbawia wielką bitwę najprostszego scenariusza. Nie ma ani wyraźnego rozpoczęcia, nie ma dramatu, a także i samego punktu kulminacyjnego. Nie widać wreszcie szumnie zapowiadanej szarży kawalerii. Ani przez chwilę nie czuć epickiego rozmachu.
Najbardziej przykre, że do niskiego poziomu filmu przystosowali się fachowcy polskiego kina – nominowany do Oscara Sławomir Idziak i Krzesimir Dębski. Pierwszy – odpowiedzialny za zdjęcia – pomimo śladowych pomysłów na realizację 3D – zapomina o wrażliwości oczu widza na tę technologię i dorzuca nam jeszcze zdjęcia kamerą „z ręki”. Epilepsja gwarantowana. Natomiast Dębski – znany z wyrazistego soundtracku do „Ogniem i mieczem” tworzy muzykę ograniczającą się do kilku prostych motywów.  Nie potrafi wzmocnić widowiskowości film. Opiera partyturę na prostej muzyce ludowej, która zupełnie nie pasuje do filmu.
„1920 Bitwa Warszawska” przypomina radzieckie filmy propagandowe. Przepis ten sam – gwiazdy, widowisko i łopatologiczna ideologia, chociaż efekt o wiele gorszy. Boli mnie, że na taki filmowy szajs znalazło się w Polsce 27 milionów złotych, a na kameralną opowieść o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim z Mateuszem Kościukiewiczem brakuje pieniędzy. Hoffman kończy filmową karierę najbardziej kiczowatym filmem historycznym, jaki miałem nieprzyjemność oglądać.

- Alek Kowalski

czwartek, 13 października 2011

Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2

Przygoda dobiega końca
Nagroda OBF2012:
scenografia,
Nominacje OBF2012:
efekty specjalne,
zwiastun, muzyka,
utwór muzyki
filmowej,
kostiumy
Po bardzo udanej części poprzedniej, apetyty na „Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” były duże. Nawet ja, znany z negatywnego spojrzenia na sagę Rowling, nie mogłem się doczekać wielkiego finału kinowego tasiemca fantasy.
Zaczyna się mocno. Najpierw w rytm delikatnego motywu „Lily’s theme”, skomponowanego przez Alexandre Desplata, przewijają się malownicze, liryczne kadry zwiastujące rychłe zwieńczenie długiej opowieści. Zaraz po spokojnym, ale złowieszczym wstępie przychodzi pora na rozpoczęcie akcji. Harry (Daniel Radcliffe) wraz z Ronem (Rupert Grint) i Herminą (Emma Watson) kontynuują poszukiwania horkruksów, w których mają być zawarte cząstki mocy Lorda Voldemorta (Ralph Fiennes). Ich unicestwienie może się okazać kluczowe dla wojny dobra ze złem. Harry czuje, że jego ostateczny pojedynek z Panem Ciemności jest już bardzo blisko. Akceptuje swoją rolę wybrańca i dąży do rozstrzygającej konfrontacji. Miejscem finałowego starcia okaże się Hogwart.
„Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” ogląda się świetnie. Mroczne zdjęcia Eduardo Serry, wraz z apokaliptyczną scenografią tworzą niesamowity klimat. W takiej scenerii David Yates umieszcza swoich bohaterów i prowadzi ich przez świetne sekwencje akcji, doszlifowane przez zapierające dech w piersiach efekty specjalne. Wszystko wzbogaca bardzo emocjonalna ścieżka dźwiękowa Alexandre Desplata, nierzadko odnosząca się do dzieł Johna Williamsa, skomponowanych na potrzeby pierwszych trzech odsłon cyklu. Strona realizacyjna rzeczywiście reprezentuje najwyższą światową półkę, momentami dorównując realizacyjnym rozmachem nawet „Władcy Pierścieni” Jacksona.
Bardzo mocnym punktem filmu Davida Yatesa okazuje się pojedynek Harry’ego z Voldemortem. Jest dość rozległy, jednak poprowadzony tak ciekawie, że ogląda się go z zapartym tchem. Świetny jest Ralph Fiennes, który swoim warsztatem nadrabia niefrasobliwości scenarzystów, tworząc postać bardzo wyrazistą i niejednoznaczną. Również Daniel Radcliffe sprawdza się wzorowo. I to zarówno w scenach akcji, jak i scenach dramatycznych.
Niestety w ostatnim Potterze nie brakuje wad. Poprzez natłok akcji zostają ograniczone do minimum dialogi, a z czasem film raczej upodabnia się do gry komputerowej, a zakończenia kolejnych wątków rozczarowują (wystarczy wspomnieć tragiczny finał wątku Bellatrix Lestrange, czy banalne wplecenie w postać Neville’a elementu romantycznego).
Jednak najsmutniejsze po seansie „Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” jest uczucie, że cała seria nie potrafiła odnaleźć swojego miejsca na kartach historii. Nie udało się kolejnym reżyserom stworzyć pełnowymiarowego świata, który zapewnia nieśmiertelność „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona i „Gwiezdnym Wojnom” George’a Lucasa. Oprócz dużego śladu w box office, po dekadzie z Harrym Potterem nie pozostanie zapamiętane nic. Chyba, że któryś z porterowych debiutantów okaże się wielką gwiazdą kina.
To oni pozostają zdecydowanie najciekawszym aspektem całego potterowego tasiemca. Możemy obserwować, jak na naszych oczach wyrastają nowe gwiazdy, które z dużo zarabiających miernot zmieniają się w pełnokrwistych aktorów.
„Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” Davida Yatesa sprawdza się jako kino rozrywkowe. Zapewnia dwie godziny świetnej zabawy, a nieźle zagrana konfrontacja Fiennes-Radcliffe nadaje całości wyrazisty charakter. Jednak poziom poprzedniej odsłony cyklu okazał się nieosiągalny i w tym kontekście epicki finał wydaje się nieco rozczarowujący. 
- Alek Kowalski

Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. 1

Harry coraz lepszy
Początkowo mocno mnie zirytowała wiadomość o podzieleniu „Insygniów Śmierci” na dwie części. Chyba nikt nie ma złudzeń, że wytwórnia podjęła tę decyzję zgodnie z myślą „miliard dolarów piechotą nie chodzi” – bo jak wiadomo jeden Potter więcej oznacza mały miliard więcej w kieszeni twórców. Jednak po obejrzeniu pierwszej części „Insygniów” uznałem, że to czysto finansowe zagranie wyszło filmowi na dobre.
W pierwszej odsłonie „Insygniów” znany nam z wszystkich dotychczasowych epizodów sagi magiczny świat pogrąża się w ciemności, opanowany przez Lorda Voldemorta (Ralph Feinnes) i służących mu śmierciożerców. Jednocześnie towarzyszymy tym, którzy na nowy porządek się nie godzą, czyli Harry’emu (Daniel Radcliffe), Hermionie (Emma Watson), Ronowi (Rupert Grint). Próbują walczyć. Dlatego wyruszają w podróż, która ma na celu odnalezienie i unicestwienie horkruksów, w których zostały ukryte skrawki duszy Voldemorta. Okazuje się, że dość istotne w ostatecznej rozprawie z „Sami Wiecie Kim” mogą się okazać tytułowe insygnia śmierci.
 „Insygnia Śmierci cz. I” wciągają i zajmują uwagę widza przez cały seans. Ograniczenie liczby wątków sprawiło, że reżyser David Yates mógł w większym stopniu zagłębić się w opowiadanej historii. Widać, że tworzenie tego filmu nie było tylko czystym wykonaniem swojej pracy. W „Insygniach” czuć nutkę fantazji, pomysłowość twórców. Widać to dzięki pomysłowym rozwiązaniom wizualnym – animowanej opowieści o insygniach śmierci, utrzymanej w czarno-żółtej kolorystyce oraz w nieco mniej udanej scenie kuszenia Rona, przywodzącej na myśl „Władcę Pierścieni” Jacksona. Świetnym posunięciem okazała się stylizacja świata ogarniętego przez moc Voldemorta na hitlerowskie Niemcy. Mroczne budynki, wszechogarniające poczucie niebezpieczeństwa, czy też upodobnienie prześladowania mugoli do Holocaustu.
David Yates zaryzykował i oddał niemalże cały czas na ekranie trójce młodych aktorów, w dużej mierze ograniczając udział uznanych odtwórców ról drugoplanowych. I trzeba przyznać, że trójka Radcliffe, Watson, Grint daje radę. O wiele dojrzalsi aktorsko, bardzo dobrze ukazują emocje. Zarówno spięcia, jak i
ciepłe uczucia, które łączą bohaterów. Do tej pory najbardziej drewniany Radcliffe buduje postać z krwi i kości. Jego Potter przyjmuje cechy wybrańców znanych z innych dzieł kultury, czy to Neo z „Matrixa”, Frodo z „Władcy Pierścieni” albo biblijnego Mojżesza. Jest nieszczęśliwie wybranym przez los przeciętniakiem, pozbawionym wielkiej muskulatury, błyskotliwego umysłu, a nawet umiejętności tańca. Marzy o spokojnym życiu i nie czuje się na siłach, by spełnić cel misji. Nie jest wielkim bohaterem, lecz pokonuje kolejne stopnie drabiny przeznaczenia dzięki oddanym sprawie przyjaciołom; potężnemu czarownikowi Dumbledore’owi, kujonce Hermionie, zdolnemu do poświęceń Ronowi. Cała saga jest pochwałą przyjaźni, głosząc, że wszystko dzięki oddanym przyjaciołom jest możliwe. Dlatego też nieprawdą jest, że „Harry Potter” jest pozbawionym wartości wyrzutkiem pop kultury, a zarówno „Insygnia Śmierci”, jak i pozostałe części mają walor edukacyjny.
Oprócz tego widzowie otrzymują porządną dawkę niezłej rozrywki – wciągającą fabułę i pełne polotu sceny akcji. A na dodatek świetne zdjęcia utrzymane w mrocznych barwach i bardzo dobry soundtrack Alexandre Desplata.
„Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I” to nie tylko najlepszy przedstawiciel serii, ale także najlepszy film fantasy od czasów kultowej trylogii Petera Jacksona. Świetnie się go ogląda, ani przez chwilę nie nuży widza. David Yates każdą kolejną częścią podnosi poziom potterowej sagi. Oby druga część „Ingsygniów” nie stanowiła wyjątku.
- Alek Kowalski

środa, 14 września 2011

To tylko sex


To tylko kolejna komedia romantyczna
Podobno twórcy filmu „To tylko sex” są bardzo zawiedzeni słabymi wynikami finansowymi swojego dzieła. Właściwie trudno się dziwić, bo do filmu zaproszono gwiazdorską obsadę, a komedia romantyczna, typ który „To tylko sex” reprezentuje, przeżywa ostatnio drugą młodość. A jednak nieudało się.
Słabe wyniki komercyjne bardzo łatwo wytłumaczyć. Termin premiery jest zadziwiająco nieprzemyślany. Komedia o przyjaciołach, którzy postanowili bez emocji zabrać się za sex nie jest niczym nowym, ostatnio to wręcz temat oklepany. Najpierw zaserwowano nam historię o parze, która przez sex postanawia zatuszować swoje obawy, co do prawdziwego związku w „Miłość i inne używki”. Natomiast „Sex story” z Portman i Kutcherem wydaje się być wręcz pierwowzorem filmu „To tylko sex”. Pojawia się więc pytanie, po co znowu serwować to samo.
Zmęczenie materiału tłumaczy słaby wynik finansowy, ale nie wyjaśnia dlaczego film jest średni. Mimo wcześniejszego użycia tematu, ani „Miłość i inne używki”, ani „Sex story” nie są filami wybitnymi. Broniły się jednak. Pierwszy miał bardzo dobrą obsadę z Jake’iem Gyllenhaalem i Anne Hathaway naczelne (oboje nominowani do Złotego Globa), drugi ciekawe załamanie schematu i, oczywiście, uroczą Natalie Portman. Co z tego, że drugi plan był średni w „Sex story”, a twórcy „Miłość i inne używki” nie wiedzieli dokładnie, czy robią komedię czy dramat. Problem w tym, że w „To tylko sex” nie ma tych pozytywnych cech, ale ma wszystkie zarzuty, która posiadają wymienione filmy.
Zacznijmy od głównej pary aktorów. Justin Timberlake przekonał mnie do siebie jako aktora (bo muzykiem jest dla mnie jednym z najlepszych na obecnej scenie piosenkarzy już od dawna) po swoim wyjątkowo udanym występie w „The Social Network”. Tu niestety wyszło dużo gorzej. Timberlake daje się zaakceptować jedynie wtedy, kiedy nie próbuje być śmieszny. A w komedii to dosyć spory problem. Okazuje się, że nawet w komedii romantycznej występ nie jest taki łatwy. Na szczęście Justinowi partneruje Mila Kunis. Aktorka, która jeszcze parę miesięcy temu błyszczała w „Czarnym łabędziu” pokazała zdolności komiczne. Poza tym jest urodziwą dziewczyną cieszącą męskie oczy.
Pomieszanie dramatyzmu z i tak słabym humorem bardzo zaniża poziom filmu. Nie wiem, po co włączono wątek ciężko chorego ojca głównego bohatera, do tego mamy porzuconą matkę z dzieckiem i tłumioną nienawiść do wyrodnej matki. Po co? Można robić oczywiście gorzkie komedie z wątkiem dramatyzmu, ale wtedy scenariusz musi być przemyślany i nie uciekać w banały. Film kładzie również drugi plan. Przyjaciel gej, czy mały dzieciak próbujący bawić się w magię i na dodatek szalona matka głównej bohaterki  to tylko płytkie postaci budujące schematyczne i mało śmieszne żarty. Same gagi też zabawne są tylko wtedy, kiedy sceną zawłada Kunis, takich jest na szczęście całkiem sporo, ale kultowych tekstów tu nie usłyszymy. Najlepsze są ironiczne dialogi dotyczące George’a Clooneya i Katherin Heigl (królowa dzisiejszych komedii romantycznych).
Całkiem niegłupi pomysł został kiepsko wykonany, co spowodowało przeciętną, klasyczną komedią romantyczną, czyli dużo wazeliny a mało żartu. Ani specjalnie romantycznie, ani specjalnie śmiesznie.  Wymówką też nie może być tłumaczenie, że tak już jest z komediami romantycznymi, bo i ten typ kina nie raz potrafił pozytywnie zaskoczyć. Niestety nie tym razem. 

- Łukasz Kowalski

poniedziałek, 12 września 2011

O północy w Paryżu


Szperanie w przeszłości drogą do inspiracji
Nagroda OBF2012:
plakat
Nominacje OBF2012:
scenariusz,
scenografia
Nigdy nie uważałem Woody’ego Allena za artystę. Jego filmy, w gruncie rzeczy, wydawały się mieć na celu raczej kreowanie wizerunku samego reżysera niż przekazywanie jakiejś konkretnej myśli. Jednak po „O północy w Paryżu” jestem skłonny wierzyć, że coś w głowie tego Piotrusia Pana się zmieniło, a być może nawet na starość zaczął dojrzewać.
Nowojorczyk rozpoczyna film od turystycznej „reklamówki” Paryża. W rytm klimatycznej, jazzowej muzyki, przewijają się przez obraz kolejne kadry najładniejszych miejsc w stolicy Francji. Po chwili poznajemy pisarza Gila Pendera (Owen Wilson), który poszukuje inspiracji u boku z narzeczoną Inez (Rachel McAdams). Przechadzając się uliczkami, marzy o Paryżu lat 20’ ubiegłego wieku, gdy stolica Francji przyciągała wielkich artystów z całego świata. Pewnego dnia marzenie Gila się spełnia. Luisowi Bunuelowi podsuwa pomysł na jego późniejszy film. Gertruda Stein czyta jego próbną powieść. W epizodzie Salvador Dali (świetny występ Adriena Brody’ego) widzi świat nosorożcami i pasjonuje się językiem francuskim. Gil poznaje również Pablo Picasso i jego kochankę Adrianę (nagrodzona nagrodą OBF Marion Cotillard), żyjącą marzeniem o powrocie do belle epoque.
Allen w bardzo czytelny sposób dochodzi do dość oczywistego wniosku – ludzką cechą jest niezadowolenie
z charakteru własnych czasów i tęsknota, sentyment do przeszłości. Niestety reżyser irytuje, wpisując przesłanie w wypowiedź Gila. Wydaje się nie wierzyć w inteligencję widza, czy też w wyrazistość i moc fabularną filmu. Nowojorczyk w o wiele bardziej subtelny sposób rozprawia nad sztuką i charakterze artysty. Wykorzystuje motyw podróży w czasie by udowodnić, że artyści mają wspólną, ponadczasową mentalność i duszę. Łączy ich sztuka i swoisty mesjanizm. Właśnie dlatego Gil tak łatwo znajduje wspólny język z artystami z początku poprzedniego stulecia.
Dużą zaletą „O północy w Paryżu” są aktorzy. Świetni są aktorzy epizodyczni z Adrienem Brodym na czele. Jednak pierwsze skrzypce gra zaskakująco znakomity Owen Wilson w roli Gila – alter ego samego Allena. Łączy w sobie odpychający egocentryzm oraz pseudointelektualizm Woody’ego ze  swoim buntowniczym wyglądem. Tworzy obraz dość specyficznego egocentryka z ludzką twarzą. Nie szarżuje – jak Allen w „Annie Hall” – dzięki czemu jego postać jest bardziej znośna i sympatyczna. Zapada w pamięć również Michael Sheen w roli bufonowatego Paula i Marion Cotillard jako urocza uwodzicielka. Warto również zwrócić uwagę na świetny plakat nawiązujący do twórczości Van Gogha.
Wydaje się, że starzenie Woody’emu Allenowi naprawdę wychodzi na dobre. Wraz z delikatniejszym spojrzeniem na świat przyszedł czas na nutkę refleksji. Właśnie dlatego „O północy w Paryżu” to mój ulubiony film tego przecenianego reżysera.

 - Alek Kowalski