piątek, 26 grudnia 2014

Pożądanie



Chciałbym, ale się boję
Pożądanie jest w pewnym sensie filmem niezwykłym, choć całkiem przeciętnym. Opowiada historię pewnego romansu, który właściwie się nie wydarzył. Przewrotny pomysł to zdecydowanie najmocniejsza strona obrazu Lisy Azuelos, która właśnie w opowieści ujawnia swoją kobiecą naturę.
Jak to w klasycznym romansie mamy ją i jego. Zupełnie innych, dzieli ich naprawdę wszystko. Elsa pisze książki i odnosi kolejne sukcesy. Świeżo rozwiedziona mieszka w dobrej dzielnicy wraz z dorastającymi dziećmi. Trudno nazwać ją wzorową matką, sypia z młodszym chłopakiem, zapewne niewiele starszym od jej córki. Często wychodzi z koleżankami na imprezy niczym szalona osiemnastolatka. Pierre stroni od takich wydarzeń, ale właśnie na jednym z przyjęć poznaje Else. Całkowicie nie pasuje do jego idealnie ułożonego świata. A jednak połączyła ich… marihuana. 


Francuskie media często porównywały Pożądanie do filmów Woodego Allena. Obawiam się jednak, że mają na myśli te z ostatnich kilku lat. Bo chociaż fanem reżysera z Nowego Jorku nie jestem, to doceniam jego cięte dialogi i (czasami) poczucie humoru. A tego w filmie francuskiej reżyserki ze świecą szukać. Mało w rozmowach bohaterów pikanterii, zwłaszcza w chwilach gdy powinno być naprawdę "pieprznie". Natomiast wymuszone żarty o tym jak to starsi państwo po czterdziestce chcą się zjarać lub nawalić na cudzej imprezie nikogo nie rozbawią.
Chociaż Azuelous to ewidentnie nie banalna osobowość. Cała intymność i niewinność filmu kryje się w tym jak reżyserka (i zarazem scenarzystka) rozpisała historię. Retrospekcje i zdarzenia, które okazują rozwijać się tylko w głowach bohaterów sprawiają, że film rozgrywa się jakby w świecie snu i marzenia. Azuelous przedstawia nam kilka rozwiązań rozgrywającego się romansu, który zostaje znakomicie podsumowany na samym końcu. Ostatnie wypowiedziane słowa są nie nachalnym morałem płynącym z dzieła reżyserki. Siły dodaje jeszcze osobista dedykacja autorki.


Pożądanie to jednak film o obsesji i faktycznym pożądaniu (chociaż oryginalny tytuł z języka francuskiego powinno się przetłumaczyć jako Spotkanie). Tego niestety trochę owego pożądania zabrakło. Postać Pierra nie jest jakoś specjalnie wyrazista, ale grający ją François Cluzet (polskim widzą znany przede wszystkim z roli sparaliżowanego Philippe z Nietykalnych) nie robi absolutnie nic by urozmaicić swojego bohatera. Opisać go można tylko jako nijakiego prawnika, nudnego i nieciekawego. Tym trudniej uwierzyć, że wpadł on w oko Elsie, zwłaszcza, że gra ją przepiękna Sophie Marceau. Nie wiem czemu to właśnie ten mężczyzna spowodowała, że pisarka zerwała ze swoją jedyną zasadą – nigdy nie umawiaj się z żonatym facetem.
Często w banalność spycha Pożądanie szalenie modny montaż, wzorowany na montażu teledyskowym (mam dziwne wrażenie, że wszyscy wzorują się na We found love Rihanny). Niestety tylko raz taka zabawa wydaje mi się uzasadniona w tym przypadku. W przeciwieństwie do Xaviera Dolana, który się w taki sam sposób uwielbia bawić montażem, Azuelous korzysta z takiego rozwiązania jedynie by szybciej opowiedzieć o losach bohaterów. Robi to jednak nieudolnie i za dużo razy, popadając w monotonię. A przecież wszystko i tak trwa zaledwie 80 minut, spokojnie można było posilić się o rozbudowanie historii w klasyczny sposób.
Francuska reżyserka serwuje nam niezwykle ciekawą historię, niestety średnio podaną. Widać w tej opowieści wielki potencjał i zaangażowanie Azuelous, zabrakło jednak pomysłu. A szkoda, bo to nie kolejny banalny romans. 



 - Łukasz Kowalski

niedziela, 16 listopada 2014

Interstellar


Człowiek vs. Nieskończoność
„Interstellar” to w opinii wielu najważniejsza premiera roku, dla mnie na pewno najdłużej oczekiwana. Sam projekt obserwowałem od samego początku, gdy jeszcze w osobie reżysera upatrywano Stevena Spielberga. Informacja o przejęciu projektu przez Christophera Nolana – przy słabszej ostatnio formie mistrza – ucieszyła mnie. Tym bardziej, że Brytyjczyk strasznie szybko wkupił się w moje łaski i na stałe dołączył do wąskiego grona ulubionych twórców. Jeśli dodamy do tego fakt, że autor „Incepcji” nie ukrywa fascynacji klasykami sci-fi - „Łowcą Androidów” Ridleya Scotta i „Odyseją Kosmiczną” Stanleya Kubricka – to hit gwarantowany, a oczekiwania mocno wywindowane.

Początek to spełnienie głośnych zapowiedzi, w których Nolan obiecywał, że w „Interstellarze” odda cześć Spielbergowi, choć nie w tak wyraźny sposób jak „Super 8” J.J. Abramsa. I rzeczywiście – skojarzenia z twórczością reżysera „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” są oczywiste, a scena pogoni poprzez rozległe pola kukurydzy przypomina familijną aurę „E.T.”. Zresztą fabuła, której fundamentem przez cały film pozostaje miłość rodzicielska i tęsknota za dziećmi (zdecydowanie bardziej wyraźna i nachalna niż w „Incepcji”) naturalnie łączy się z całą twórczością Spielberga. Kolejne etapy fabularne coraz bardziej odchodzą od ciepłego kina nowej przygody i – wraz z przeniesieniem akcji w bezkres kosmosu – wkracza w bardziej mroczne klimaty. Pośród gwiazd Nolan odnosi największy sukces ilustratorski, udowadniając, że warsztat opanował do perfekcji. Kontrasty – niewyobrażalny bezkres kosmosu i ciasny kokpit statku kosmicznego – wyrażają wspaniałe zdjęcia Hoyte van Hoytema, na przemian przenoszące widza z wnętrza statku do ogromu przestrzeni kosmicznej. Ważną rolę odgrywa także muzyka, w której Hans Zimmer – wyraźnie inspirując się Glassem („Koyaanisqatsi”!), a momentami czerpiąc z Vangelisa – idealnie łączy monumentalizm, rozmach i tajemniczość, a poprzez mocne organy wprowadza sakralność, a nawet mistykę. Nolan potrafi imponować, przy jednoczesnym braku tandetnego efekciarstwa spod znaku Michaela Baya, czy Rolanda Emmericha.

Zgrzyty – niestety wcale nie takie małe - pojawiają się w fabule. Chociaż można przymknąć oko na skróty myślowe, czy wręcz luki fabularne, sprowadzanie teorii naukowych do banalnych uproszczeń rodem z lekcji przyrody, ale nie sposób zaakceptować niespotykane dotąd w twórczości Nolana obrzydliwy infantylizm, tandetne teksty (monolog Anne Hathaway o miłości...) i patos w najgorszym hollywoodzkim wydaniu. Reżyser przez większość filmu prowadzi dwa równoważne wątki – kosmiczny z ojcem (Matthew McConaughey w roli Coopera) i ziemski z córką (Jessica Chastain w roli Murph) – i ów dwuwątkowość podkreśla, jak nierówny jest „Interstellar”. Wątek ziemski – odpychająco infantylny, przepełniony banałem i płaskimi postaciami, ze sztucznie wygenerowaną dramaturgią na końcu – choć dla fabuły zdecydowanie kluczowy to najgorsze minuty kina, jakie kiedykolwiek stworzył brytyjski reżyser. Wątek ojca – ze zdecydowanie drugoplanowym, ale niespotykanym w całej twórczości reżysera bardzo przyjemnym humorem - ciągnie film i za każdym razem, gdy Nolan przenosi akcję na ziemię widz przebiera nogami i tęskni za gwiazdami.
Decydujący dla „Interstellara” jest jednak jego głos. Christopher Nolan próbuje zmierzyć się i wejść w dyskusję z „Odyseją kosmiczną”. Dlatego co chwilę nawiązuje do arcydzieła Kubricka, a w decydującej sekwencji bezpośrednio konfrontuje się z zakończeniem „Odysei” - i właśnie wtedy ostatecznie ponosi intelektualną klęskę.

W „Odysei Kosmicznej” Kubrick podchodzi do wszechświata z pozycji uniżonej. Podkreśla jak mali jesteśmy, jak niewiele dla wieczności znaczy istnienie nie tylko jednostki, ale całej ludzkości. Zadawał pytania, nie udzielał odpowiedzi – bo jak człowiek może ogarnąć nieskończoność, jak w naszej niewiedzy możemy być czegokolwiek pewni, jak mało naprawdę osiągnęliśmy. Pozostawia widzów z niedopowiedzeniem, z workiem pytań bez odpowiedzi, niejako zaprasza widzów do szukania odpowiedzi na odwieczne pytanie istnienia. Christopher Nolan próbuje odpowiedzieć na zadane przez Kubricka pytania. Klucz do nieśmiertelności, do zrozumienia istnienia widzi w miłości. Nie ma wątpliwości, zdaje się niemal pouczać, przyjmując to za pewnik, nie zostawia miejsca na znaki zapytania – i w oczywisty sposób skazuje się na śmieszność. W „Odysei kosmicznej” człowiek przyszłości ponosi druzgocącą klęskę w starciu z nieskończonością, z tajemnicą istnienia – w obliczu tajemniczego monolitu zachowuje się tak samo jak człowiek pierwotny – nie potrafi go zrozumieć, ogarnąć swym ograniczonym umysłem. Nolan w „Interstellarze” przyjmuje zupełnie inną postawę. Ludzkość – mimo iż stoi przed obliczem upadku na Ziemi – jest wielka, a umysł nieograniczony. Kosmos nie jest już bezkresem, niemożliwym wyzwaniem dla człowieka, lecz ujarzmioną dziczą. Ludzkość tryumfuje. Swoje wnioski reżyser przedstawia w banalnych rozważaniach tragicznie napisanego finału, w pozbawionej dobrego smaku sekwencji kontaktu ojca z córką, a w połączeniu z pełnym przekonaniem o racji swoich tez w obliczu tak wielkich, fundamentalnych pytań sprawia wrażenie nadętego głosu wszechwiedzącego dzieciaka. 

„To najgorszy, jak i najlepszy film roku” - napisał Piotr Pluciński na swoim facebooku na gorąco po seansie. Zgadzam się z nim w stu procentach. „Interstellar” notuje zarówno najlepsze, jak i najgorsze chwile w całej twórczości reżysera, na przemian sięgając gwiazd i lądując w błocie ziemskiej rzeczywistości.



- Alek Kowalski

czwartek, 23 października 2014

Sin City 2: Damulka warta grzechu



Just another Saturday night... in Sin City
Ostatnio gościłem w Mieście Grzechu prawie 10 lat temu. Jednak nie wiele się od tego czasu zmieniło. Striptizerki te same, gangsterzy ci sami, mafiozi ci sami i te same „prawilne” mordy ostatnich sprawiedliwych. Tak, w Sin City bez zmian.
Żadnych niespodzianek nie serwuje nam też Robert Rodriguez w duecie z Frankiem Millerem. Historie przedstawione w drugiej części są bliźniaczo podobne do tych z jedynki. Chociaż mamy ich całą garść, chociaż z pozoru się różnią, to dalej obracają się wokół tych samych oklepanych tematów. Zemsta, pożądanie, chciwość. Próżno szukać czegoś nowego w wątkach „Damulki wartej grzechu”. Najważniejszy z nich (wątek tytułowej Damulki i jej „niewolnika” Dwighta) próbuje nawiązać do klasyki kina noir, z „Chinatown” Polańskiego na czele. On też chyba sprawdza się w filmie najlepiej. Niestety nie przez porywającą akcję (ta jest tu jak z najprostszego kryminału) ale przez wdzięk aktorów i fajny klimat. Ten sam zabieg  nie ratuje jednak  segmentu ze sprytnym Johnnym i jego słabą zemstą. Podobnie niestety jest z pragnącą wyrównania rachunków Nancy. Choć tu mamy przynajmniej udany finał, czego w ogóle nie można powiedzieć o nowelce z Josephem Gordonem-Levittem. 


Będąca osią całego filmu, przynajmniej z założenia, Eva Green znakomicie odnajduje się w Mieście Grzechu. Grana przez nią Ava Lord uosabia wszystkie cechy klasycznej femme fatale z drugiej połowy lat 30. i 40. Fascynuje, pociąga, intryguje, uwodzi. Jednak kiedy trzeba chwyta za spluwę i bierze wszystko czego chce. Zupełnie jak robiła to Rita Hayworth w „Gildzie”.  Jak już wspomniałem, twórcy kolejny raz bawią się w kilka historyjek, które niestety nie łączą się ze sobą w żaden sposób. Dlatego też nie będzie nam dane długo obcować z przepiękną Panią Lord. Jednak te kilka chwil daje prawdziwą frajdę. Tego czegoś brakuje u Nancy granej przez piękną (jak zwykle) Jessicę Albę. Wątek poszukującej zemsty kochanki zastrzelonego detektywa (oj i te nieszczęsne sceny z duchem Willisa) nie pomaga w zagraniu czegokolwiek ciekawego. Chociaż ładnie się patrzy na Albę wijącą się na scenie, ale to wiemy już po „jedynce”. 


Z ogromną przyjemnością patrzy się też na Rourkea, który powraca w roli Marva. Choć jest to postać mocno przerysowana, popadająca w banał, to aktorowi udaje się wzbudzić bezpretensjonalną sympatię. Podobnie jak Josephowi Gordonowi-Levittowi, ale ten niestety przegrywa walkę przez okropnie napisaną nowelkę, w której występuje (segment z Johnnym nie tylko nudzi ale i irytuje). Nowym mieszkańcem w Sin City jest też Josh Brolin, który sprawnie przejmuje pałeczkę po Clivie Owenie. Dwight z wdziękiem Bogarda z „Casablanki” ugania się za Evą Green, wypowiadając do tego najlepsze kwestie w całym filmie (jak „I was born at night, but not last night”).
Po ostatniej wizycie w Sin City mam kaca, bo choć miasto dalej urzeka klimatem, atmosferą i niektórymi ludźmi, to równocześnie potrafi potwornie wynudzić i zirytować historyjkami bez konkretnej puenty. 


 - Łukasz Kowalski

piątek, 17 października 2014

Top 10 filmów Davida Finchera




10. Obcy 3 (1992)
Na ostatnim, dziesiątym miejscu znalazł się debiutancki film reżysera - „Obcy 3”. Trzeba przyznać, że stworzenie trzeciej części kultowej trylogii, po filmach autorstwa Ridleya Scotta i Jamesa Camerona, prawdziwych klasyków gatunku, nie było łatwym zadaniem. „Obcy 3” niczym się nie wyróżnia. Nie ma ani dusznego klimatu pierwszej części, ani rozmachu realizatorskiego części drugiej. Ogląda się to jednak całkiem nieźle, a łysa Signourey Weaver zapada w pamięć.
Moja ocena: 5/10



9. Azyl (2002)
Rozwódka (Jodie Foster) z chorą na cukrzycę córką (jeszcze anonimowa wówczas Kirsten Stewart) kupują nowy wielki dom po obrzydliwie bogatym zmarłym. Już w pierwszą noc po przeprowadzce w domu pojawiają się trzej włamywacze (wśród nich aż dwaj zdobywcy Oscara – Jared Leto i Forest Whitaker), a matka z córką chowają się przed nimi w pomieszczeniu specjalnie przygotowanym na takie sytuacje – w tytułowym azylu. Problem pojawia się, gdy okazuje się, że włamywaczom zależy na czymś, co znajduje się w środku właśnie tego pokoju. Dobry, nieźle zagrany thriller z fajnym klimatem i bardzo dobrymi zdjęciami.
Moja ocena: 7/10



8. Gra (1999)
Obrzydliwie bogaty Nicholas Van Orton (Michael Douglas) to średnio przyjemny arogant, który – choć sam tego nie przyznaje – wydaje się znudzony swoim wystawnym życiem. Prezent urodzinowy od młodszego brata (Sean Penn) odmieni jego życie. Lubię myśleć o „Grze” jako „Opowieści Wigilijnej” naszych czasów, z nieprzyjemnym głównym bohaterem i motywem przemiany na pierwszym planie. Pozornie skomplikowana intryga trzyma za gardło do końca i zapewnia świetną rozrywkę przez dwie godziny.
Moja ocena: 7/10



7. Zodiak (2007)
Tytułowego Zodiaka, najbardziej znanego seryjnego mordercy Ameryki, jest w „Zodiaku” bardzo mało. Fincher skupia się na ludziach, którzy noce i dnie poświęcili na szukanie przestępcy - dziennikarzach śledczych (Jake Gyllenhaal i Robert Downey Jr.) i policjantach (Mark Ruffalo i Anthony Edwards). Poznajemy ich prace dość szczegółowo i sami dajemy się wciągnąć w wir bezskutecznego (?) polowania na mordercę, obserwując poczynania coraz bardziej obsesyjnych śledczych (szczególną uwagę przyciągają świetnie zagrane postaci dziennikarzy) w kapitalnej, mrocznej, posępnej aurze. Przedstawiony świat - podobnie jak w „Siedem” - wydaje się zły i deprawujący wszystkich z osobna.
Moja ocena: 7/10



6. Ciekawy przypadek Benjamina Buttona (2008)
Chyba najbardziej wyróżniający się wizualnie tytuł w filmografii znanego reżysera. Bez mrocznego pazura thrillerów, z hollywoodzką stylistyką. „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, snujący opowieść o dziecku, które urodziło się starcem i z wiekiem młodniało, to liryczna przypowieść o niespełnionym pragnieniu wybicia się ponad przeciętność. Ludzie, których spotyka na swojej drodze główny bohater mieli wielkie plany, ale nigdy nie udawało im się spełnić swych ambicji. Ukochana Buttona Daisy (Cate Blanchett) marzyła o karierze baletnicy, ale wszystko zakończył jej niespodziewany wypadek, a poznana w hotelu pływaczka Elizabeth (Tilda Swinton) próbowała przepłynąć Kanał La Manche, ale pod koniec zabrakło jej sił. Obok nich mamy głównego bohatera, który takich pragnień nie ma. W przeciwieństwie do jego medycznego przypadku – nie ma w nim nic szczególnego, nic ciekawego.
Moja ocena: 7/10



5. Dziewczyna z tatuażem (2012)
Kapitalnie zrealizowany, utrzymany w chłodzie i mroku posępnej Skandynawii. Fincher, oprócz świetnego prowadzenia akcji, konstruuje obraz chorego społeczeństwa współczesnej Szwecji, które pośród sterylnych mebli z Ikei ukrywa swoje grzeszne sympatie faszystowskie i chore pasje. Na dokładkę świetna rola Rooney Mara, którą za rolę Lisbeth Salander nominowano do Oscara.
Moja ocena: 8/10



4. Podziemny krąg (1998)
Przez wielu uznawany za najlepszy film reżysera, początkowo miażdżony przez krytykę i nazywany homoerotyczną fantazją „Podziemny krąg” to – pod wieloma względami podobny do „American Psycho” z Christianem Bale'em – obraz podświadomej reakcji obronnej indywidualności przed kulturową papką, rutyną dnia codziennego, schematami i regułami mozolnie utkanej współczesnej rzeczywistości. Przewrotny, wzorowo zrealizowany i kuszący swoim antysystemowym wydźwiękiem po latach trafił do klasyki i obecnie wymieniany jest jako jeden z najlepszych filmów amerykańskiego twórcy.
Moja ocena: 8/10



3. Siedem (1995)
Historia dwóch detektywów (Brad Pitt i Morgan Freeman), ścigających seryjnego mordercę zaskakuje rozwiązaniami fabularnymi i uwodzi niesamowitą wizją miejskiego piekła. Religijne motywy wykorzystywane przez ściganego przestępce idealnie wpisują się w obraz zdeprawowanej metropolii. Deszczowa aura, nieprzerwana ulewa przerwana zostaje dopiero na koniec – okoliczności nie zdradzę – postapokaliptyczną pustynią. „Siedem” to pesymistyczne spojrzenie na nowoczesne społeczeństwo, pozbawione moralności, chylące się ku upadkowi.
Moja ocena: 8/10



2. Zaginiona dziewczyna (2014)
Najnowszy film Finchera to prawdziwa bomba. Historię zaginięcia Amy (kapitalna Rosamund Pike), a także problemy jej małżeństwa z Nickiem (Ben Affleck) poznajemy ze strony męża i żony. Fincher nie pozwala spojrzeć nam obiektywnie – wersje wydarzeń Amy i Nicka diametralnie się różnią i do końca nie mamy pewności, gdzie leży prawda. Do tego liczne zwroty akcji, które nie pozwalają widzowi ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu.
Moja ocena: 8/10



1. Social Network (2010)
Numer jeden na liście nie mógł być inny. Choć większość pewnie na czele podobnego zestawienia widziałaby „Podziemny krąg” lub „Siedem”, dla mnie „Social Network”, z wybitnym scenariuszem Aarona Sorkina jest wyborem jedynym możliwym. Niektórzy widzą w nim jedynie prosty paradoks – twórca największego serwisu społecznościowego jest samotny, ale moim zdaniem historia Marka Zuckerberga (niesamowicie antypatyczny Jesse Eisenberg), założyciela Facebooka, to najlepszy obraz pokolenia wychowanego wśród nowych technologii, a ostatnia scena najlepszym podsumowaniem obecnych relacji między młodymi ludźmi. Do tego niesamowita realizacja – Fincher utrzymuje kolorystykę znaną z jego thrillerów, nadając opowieści unikatowy styl oraz poprzez zawrotną narrację nadaje tempo tej – wydawałoby się – zupełnie niefilmowej opowieści.
Moja ocena: 9/10


Aleksander Kowalski

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Wall Street: Pieniądz nie śpi




Chciwy Gekko powraca
„Wall Street: Pieniądz nie śpi” otwiera piękna panorama rozległego Manhattanu, biznesowego królestwa, ekonomicznego centrum świata. Genialne sekwencje, wciągające widzów w świat drogich garniturów, wysokiej jakości biżuterii, sukienek z najdroższych tkanin, szybkich, luksusowych samochodów. Widzimy bankiety pełne przepychu, najdroższe meble i piękne apartamenty. Kasa przepływa ludziom z rąk do rąk, sumy opiewające na wiele miliardów dolarów. Wszyscy dobrze się bawią i pławią w luksusie.
Oliver Stone, reżyser „Wall Street: Pieniądz nie śpi”, przedstawia nam świat zarazem odpychający, jak i pociągający. Poprzez dzielenie obrazu na dwie, trzy, czy cztery części upodabnia film do biznesowych specjalistycznych kanałów telewizyjnych. Serwuje widzom fenomenalne metaforyczne sceny: ukazywanie zmian wykresów giełdowych poprzez układ iglic drapaczy chmur, czy jakże wymowne, przewracające się słupki domina. Idealnie dobrane efekty dźwiękowe, przepływające przez ekran ciągi cyfr, profesjonalny język używany przez bohaterów. To wszystko, połączone w bardzo dynamicznym montażu sprawia, że widz zapomina, że właśnie siedzi w kinie. Przenosi się na Wall Street i tonie w jego ogromie. Tonie w nim również Jake Moore (Shia LaBeouf), młody makler pracujący dla Louisa Zabela (Frank Langella). Żyje w szczęśliwym związku z Winnie Gekko (Carey Mulligan), córką słynnego biznesmena Gordona Gekko (Michael Douglas), który właśnie wyszedł z więzienia. Pewnego dnia szczęśliwe życie bogaczy przerywa upadek jednego z największych banków. To wydarzenie pociąga za sobą następne, rozpoczynając poważny kryzys ekonomiczny. Trudne czasy przewrócą świat Jake’a do góry nogami.


„Wall Street: Pieniądz nie śpi” jest filmem nierównym. Oliver Stone w sposób niezwykle trafny obrazuje świat Wall Street, miejsce życia ludzi bogatych, zarabiających z obrotu pieniędzy. Ta rzeczywistość, w której chciwość stanowi największą z cnót, a zarabianie służy zarabianiu, wciąga widza i poraża. To mogła być największa lekcja moralizatorska XXI wieku, pokazująca hazardowy charakter giełdy. Niestety wszystko psuje wątek dramatyczny i, o dziwo, postać Gordona Gekko. Stone próbuje zasiać nadzieję w dobroć ludzkiej natury i poprzez dramatyczne losy bohaterów stara się usprawiedliwić zachłanność maklerów. Sam Gekko, za rolę którego Michael Douglas dostał w 1987 roku Oscara, chociaż niesamowicie drapieżny i hipnotyzujący, ma być przykładem nawróconego chciwca, który wreszcie dojrzewa, by zrozumieć, co w życiu jest ważne. Oczywiście nie jest to przesłanie złe, jednak ten wątek jest na tyle nieudolny i irracjonalny, że cały film traci wyraz. Najmocniej wypada więc postać negatywna – Breton James (Jose Bralin) – którego upadek stanowi swego rodzaju przestrogę, a wypowiadane przez niego kwestie na długo zapadają w pamięć.


Na pewno mocną stroną „Wall Street: Pieniądz nie śpi” są aktorzy. Shia LaBeouf ostatecznie cementuje swoją pozycję najlepiej zapowiadającego się wschodzącego gwiazdora Hollywood. Jest poruszający, bliski widzom. Michael Douglas tworzy postać doskonale nam znaną z części pierwszej. Jest drapieżny, zdradziecki, o bardzo pociągającej mocy umysłu. Klasę potwierdza Jose Bralin, który po raz kolejny tworzy bardzo charakterystyczną postać, nie upodabniając jednak swojego bohatera do poprzednich, w których się wcielił. W epizodzie miło zobaczyć Franka Langellę, Susan Sarandon i Charlie’ego Sheena.
„Wall Street: Pieniądz nie śpi” mógł być filmem doskonałym. Niestety brak jednoznacznego zdecydowania się na analizę problemu kryzysu i chciwości panującej na giełdzie sprawia, że obraz traci siłę rażenia.


 

- Alek Kowalski