Cel
– Oscary!
Przyznam szczerze, że
przez moje zamiłowanie do nauk bardziej humanistycznych niż matematycznych
nigdy specjalnie nie zajmowałem sobie głowy postacią wielkiego Stephena
Hawkinga. Oczywiście nazwisko nie było mi obce, ale o jego większych
osiągnięciach nie miałem pojęcia. To niewątpliwie moja wina, że jestem takim
ignorantem, muszę to przyznać. Jednak co z tego, skoro niewiele mniejszą
ignorancją wykazują się sami twórcy filmu o wielkim naukowcu.
Już
od pierwszych chwil wiadomo, z jakim filmem mamy do czynienia. Ścigający się na
rowerze z kolegą młody student prestiżowej brytyjskiej uczelni mknie przez
piękne leśne krajobrazy i idylliczne miasteczko. „Patrzcie, jacy to super
sympatyczni chłopcy!” zdaje się krzyczeć reżyser. Niestety, trudno to przełknąć,
bo widziało się coś podobnego setki razy. Zwłaszcza w wyspiarskim kinie. Sama
ta scena jest już bardzo znamienna i ważna, zapowiada ona, bowiem to, co będzie
dziać się dalej. Czyli w sumie nic. Historia okrutnie sztampowa, z „pięknymi”
ujęciami biegającej na plaży rodziny, które zdaniem reżysera nie wymagają żadnego
komentarza. Będą chwile zwątpienia,
rozpaczy, ale też walki i dramatycznych decyzji. Zmieniono tylko głównych
bohaterów.
Bohaterowie też byliby w stanie obronić ten film (jak zrobiła to Meryl Steep w „Żelaznej Damie”). Ciekawą decyzją było położenie większego nacisku na panią Hawking. Jej postać wydaje się być najbardziej interesująca. Bowiem to właśnie problemy żony wielkiego naukowca sprawiają, że film potrafi jeszcze na chwilę przyciągnąć uwagę widza. Niestety i tak jej próby legną w gruzach, bo zaraz musi przyjść partner by całe napięcia zniszczyć.
Nie
mam zamiaru tu krytykować fizycznej przemiany Eddiego Redmaynera (choć chwilami
popada on moim zdaniem w śmieszność, wystarczy pooglądać jakieś nagrania z
prawdziwym Hawkingiem), bo ciągle robi ona jednak wrażenie. Jednak nie mogę pozbyć
się uczucia, że jedynie na tym aktor buduje swoją postać. Do chwili, w której
nie dopada naukowca jego choroba, nie ma on absolutnie nic, co przyciąga uwagę.
Od taki chłopiec pozbawiony charakteru. Jeszcze gorzej wypadają wspólne sceny
Jane Hawking (w tej roli nominowana również do Oscara Felicity Jones) z tak
zwanym „przyjacielem rodziny”. To w ogóle chyba najgorsza postać w tym filmie.
Ohydnie przesłodzona, grająca na najprostszych uczuciach. Charlie Cox gra
człowieka bez skazy, tak świętego, że aż nieludzkiego i po prostu nudnego. A
ciekawi bohaterowie to przecież podstawy obrazów biograficznych.
Te właśnie postacie są znakomitą wizytówką tego filmu. Napuszeni, zagrywający się na śmierć, a jednak zupełnie puści w środku. „Teoria wszystkiego” to taki film, który gdzieś, co roku musi się pokazać w okresie Oscarów. Bo to właśnie dla tych nagród został zrobiony. Oscary, Oscary, Oscary! Wszystko tu wręcz krzyczy, by dostać tego Złotego Rycerza. Niestety szanowna Akademia dała się złapać w tym roku, nawet dwukrotnie nominując jeszcze „Grę tajemnic”, na klasyczne biopoici robione jak na zamówienie.
Chcę
by było jasne, nie oczekiwałem po „Teorii wszystkiego” wyśmienitego kina,
obrazu przełomowego (choć złośliwie przypomnę, że udało się to Ronowi Howardowi
i jego „Pięknemu umysłowi”, który poruszał podobną tematykę). Liczyłem jednak na
ciekawą historię, próbę sportretowania fenomenu osoby, która nazywana jest
często „największym umysłem XX wieku”. Niestety dostałem infantylną karykaturę,
która za kilka lat będzie królować w rankingach na „Najbardziej przeceniane
filmy wszechczasów”.
- Łukasz Kowalski