Whiplash
(reż. Damien Chazell)
Energetyczna bomba, która nie pozwala złapać oddechu od
pierwszej do ostatniej sceny. Damien Chazelle w swoim drugim filmie
pełnometrażowym skupia się nie tylko na relacji uczeń-mentor (znakomicie
zagranej przez duet Teller-Simmons), ale i na samej muzyce. Finałowa scena bez
wątpienia może ubiegać się o tytuł sceny roku. (ALEK)
Oficjalnie i bezapelacyjnie najlepszy film roku. „Whiplas” to
jedyny obraz, który trafił u nas na to samo miejsce. Dawno nie było filmu
opowiadającego o muzyce nie tylko w swej fabule
ale również przez konstrukcję. Swoimi zdjęciami i przede wszystkim
montażem (nagroda OBF 2015) dzieło to przypomina budowę utworu jazzowego.
Główną rolę gra tu właśnie muzyka, to ona jest najważniejsza w scenach. To o nią cały czas chodzi. Można dyskutować z
postawioną tezą, ale geniuszu Damienowi Chazellowi odebrać nie można.
Niesamowity debiut! (ŁUKASZ)
2.
Mad
Max: Na drodze gniewu (reż. George Miller)
George Miller dokonał rzeczy niesamowitej. Odświeżył starego
klasyka, nie tylko nie schodząc poniżej jego poziomu, ale i dodając do jego
nową jakość. W erze blockbusterów podzielonych pomiędzy idee marvelowskiego
dystansu i quasirealistycznej filozofującej smuty D.C. Comics „Mad Max”
przywraca czystą rozrywkę, która przez bite dwie godziny trzyma na krawędzi
fotela. Na dokładkę zdjęcia smakujące się w nasyconych barwach żółci piasku,
czerwieni krwi i czerni smoły; niezapomniana, nieustępująca akcji muzyka Junkie
XL oraz ograniczenie CGI na rzecz praktycznych efektów. (ALEK)
Niby odniesień do starej serii tu sporo (zwłaszcza do kultowej
drugiej części), ale jednak George Miller dokonał czegoś niezwykłego. Na bazie
znanego filmu zbudował całkowicie nową jakość kina sensacyjnego i sci-fi. Tu
liczy się tylko akcja, nie ma zbędnego gadania, sztucznie napuszonej fabuły.
Wspaniałe kino dla dużych chłopców. A niektóre pomysły przy pościgach… ktoś
brał tu coś nielegalnego. (ŁUKASZ)
3.
Sicario
(reż. Dennis Villeneuve)
Nie jestem aż tak wielkim fanem „Sicario” jak mój brat, ale
najnowszy film Dennisa Villeneuve’a na pewno zasługuje na miejsce wśród
najlepszych tytułów roku. Narastająca pulsująca muzyka, klimatyczne zdjęcia i
powolne budowanie akcji budują bardzo gęsty klimat, w którym świetnie odnajdują
się aktorzy (Emily Blunt zasłużyła na Oscara, a przynajmniej na nominację!).
Można się przyczepić do przewidywalnego finału, ale scena podróży konwoju do
Juarez to najlepsze pojedyncze cacko, które do tej pory stworzył autor
„Labiryntu”, a to już coś. (ALEK)
Twórca fenomenalnego „Pogorzeliska” wraca do wyśmienitej formy
po kilku słabszych obrazach. Tym razem udało mu się w Hollywood zrobić film
stateczny, mroczny, trochę niedostępny. Genialne obrazy Rogera Deakinsa i
idealnie stonowane kompozycje Jóhanna Jóhannssona świetnie dopełniają ten
świat. Zagęszczająca się z każdą chwilą atmosfera i emocjonalne plaskacze.
Obrazu nie psuje nawet lekko przewidywalne zakończenie, które i tak trafnie
podsumowuje przemyślenia reżysera. Nieszarżująca w swej kreacji Emily Blunt
zasługuje przynajmniej na nominacje do Oscara. (ŁUKASZ)
4.
Steve
Jobs (reż. Danny Boyle)
W moim osobistym rankingu zaraz po „Whiplash” najlepszy film
roku. W biografii twórcy Apple’a autorstwa Aarona Sorkina niemal niczego nie
brakuje. Teatralne ograniczenie do trzech aktów działa bezbłędnie, zwracając
uwagę na najważniejsze cechy Jobsa i próbując zdefiniować pojęcie wizjonera. Ponadto
ratuje przed prostą, nudną biograficzną konstrukcją. Znakomici są też aktorzy:
Fassbender w jednej z najlepszych ról w karierze, a także pojawiający się na
drugim planie Winslet, Rogen, Daniels, Stuhlbarg. Szkoda tylko, że Boyle nie
wierzy w moc dialogów i niepotrzebnie próbuje je nadto udynamicznić przez
typowe dla siebie chwyty. (ALEK)
Niesamowite jak tylko kilka krótkich scen z życia Stevena
Jobsa może trafniej podsumować jego życie niż kilkugodzinna biografia. Ale
jeżeli za scenariusz zabiera się Aaron Sorkins a nie jakiś debiutujący amator,
główną rolę odgrywa wyśmienity Michael Fassbender a nie wymoczkowaty Ashton
Kutcher to nie może być inaczej. Błyskotliwe dialogi, dobra muzyka, świetne
aktorstwo (tak, nie zapominajmy o Winslet, fenomenalnej jak zawsze!). Jedna z
lepszych biografii i być może scenariusz roku.
(ŁUKASZ)
5.
Birdman
(reż. Alejandro G. Inarritu)
Popis powracającego do ekstraklasy aktorskiej Michaela Keatona
i celny worek przemyśleń na temat showbiznesu. Niby gdzieś w tym wszystkim
unosi się typowa dla reżysera pretensjonalność, ale udaje się ją mocno stłumić
humorem. Główną gwiazdą „Birdmina” pozostanie jednak Lubezki, który za zdjęcia
zgarnął drugiego w karierze Oscara. Zasłużenie. (ALEK)
Nie, to nie „Birdman” powinien dostać rok temu Oscara, ale
świetny „Boyhood”. Zdjęcia, słynny „fałszywy mastershoot” też są moim zdaniem
przereklamowane. Nie mogę jednak odebrać filmowi jego ewidentnych walorów.
Udana satyra na zakłamane Hollywood i hermetyczne towarzystwo aktorów i
krytyków. Momentami do bólu prawdziwy. Michael Keaton zagrał rolę życia. (ŁUKASZ)
6.
Gwiezdne
Wojny: Przebudzenie mocy (reż. J.J. Abrams)
Powrót do uniwersum Gwiezdnych Wojen nie był moim zdaniem do
końca udany. Fajnie, że mamy znowu klimat starej trylogii. Fajnie, że widzimy
znane twarze ukochanych bohaterów. Miło też, że wizualnie wszystko jest cacy,
practical effects zastąpiły CGI. Ale Abrams miał zrobić nowy epizod, a nie
tworzyć remake „Nowej Nadziei”. Na szczęście reżyser „Star Treka” zostawia
następcy mocne fundamenty pod część siódmą w postaci solidnie napisanych
bohaterów. (ALEK)
Tak, sporo tu autocytatów, nawiązań, a nawet plagiatów z
oryginalnej trylogii? Co z tego. Każdy z nas właściwie tego oczekiwał. A J.J.
Abrams spełnił marzenia absolutnie wszystkich wielkich fanów. Dodatkowo nowi
bohaterowie, zwłaszcza Rey i BB8, są fantastyczni i godnie przejmą pałeczkę od
starszych. A ci też pojawili się w „Przebudzeniu mocy” z wielką klasą. Do tego
wszystkiego reżyser wyprowadził akcję w plenery, więcej natury, mniej
bluescreanów dobrze wpłynęło na całość. Na takie „Star Wars” czekałem. Bez
kiczu, bez efekciarstwa wyważone. Najważniejsza znowu jest historia. (ŁUKASZ)
7.
Rozumiemy
się bez słów (reż. Eric Lartigau)
Nie obiecywałem sobie wiele po tym filmie. Właściwie nie jest
to dzieło wybitne, które specjalnie zapisze się w historii kinematografii
(chociaż w rodzimej Francji obejrzało go ponad siedem milionów widzów). Ma w
sobie jedna spory urok, prostotę. Kino mainstreamowi dla nastolatek najlepszego
sortu. Opowieść o dziewczynie z małej wsi, która odkrywa w sobie wielkie talent
wokalny pachnie banałem. Ale co jeżeli jej rodzina jest głucha i nie może z nią
cieszyć się tym wielkim talentem? Muszę też wspomnieć o odtwórczyni głównej
roli. To jej aktorski debiut (Louane jest uczestniczką francuskiego The Voice),
w którym dobrze się sprawdziła (nagroda Cezar). No i przepięknie w finale
śpiewa do rodziców „Je vole”. Cudeńko. (ŁUKASZ)
8.
Sekrety
Morza (reż. Tomm Moore)
W czasach, kiedy młody widz zostaje zalany kalkowymi
postaciami o podobnej mimice i gestykulacji (o przygodach już nie wspominając)
z domu spod znaku PIXAR, coś takiego jak „Sekrety Morza” staje się ewenementem
na wzór Złotego Grala. Piękna, klasyczna kreska nadająca naturalności i… hymm…
magii. To dosyć oklepane określenie naprawdę idealnie opisuje film Tomma
Moorea. Świat przedstawiony w „Sekretach Morza” robi duże wrażenie. Twórcy o
wielkiej wyobraźni musieli stworzyć takie postaci jak Maka, czy zapominalski
czarodziej. Wszystko uzupełnione jednym z najlepszych soundtracków Brunona
Coulaisa i hipnotyczną piosenką Lisy Hannigan. Utrzymanych w duchy celtyckich
baśni. (ŁUKASZ)
9.
Dwa
dni, jedna noc (reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne)
Upokorzona jednostak kontra reszta świata. Skromny obraz braci
Dardenne skradł moje serce. Paradoksalnie to właśnie „Dwa dni, jedna noc”
wywarła na mnie największe wrażenie. Wspaniała, bardzo współczesna, opowieść o
tym jak człowieczeństwo i zrozumienie walczy z okrutną mamoną. Na długo w
pamięci zostanie mostatnia scena, subtelna ale bardzo wyrazista. Słowa
wypowiedziane przez Sandrę przywracają wiarę i nadzieję w dzisiejszy świat.
Marion Cotillard zaprezentowała chyba najepszy aktroski występ. (ŁUKASZ)
10. Sypiając
z innymi (reż. Lesyle Headlend)
Zaskoczenie. Słyszałem dobre opinie na temat najnowszej
komedii romantycznej Leslye Headland, ale nie spodziewałem się czegoś więcej
niż poprawnego. „Sypiając z innymi” to bardzo dobrze napisany scenariusz,
uciekający od klisz, zaskakująco dojrzale patrzący na relacje damsko-męskie i
odważnie mówiący o seksie i cielesności. Pomaga również chemia między głównymi
aktorami – Jasonem Sudeikisem i Alison Brie. (ALEK)
11.
Makbet
(reż. Justin Kurzel)
12.
Most
szpiegów (reż. Steven Spielberg)
13.
W
głowie się nie mieści (reż. Pete Docter)
14.
Ex
Machina (reż. Alex Garland)
15.
Demon
(reż. Marcin Wrona)
1.
Jupiter:
intronizacja (reż. Andy Wachowski, Lana Wachowski)
Czy to mogło się udać?
Channing Tatum jako pół człowiek, pół pies?! Sprzątająca toalety królowa Mila
Kunis? Gadający, okropnie cyfrowy dinozaur z bronią w ręku? Opatrunek z
podpaski?! Wystarczy wymienić pojedyncze pomysły, by zauważyć z jak słabym
filmem mamy do czynienia. Broni się tylko fenomenalna muzyka Michaela
Giacchino. (ALEK)
2.
Teoria
wszystkiego (reż. James Marsh)
Okropnie schematyczna,
obrzydliwie ckliwa biografia Hawkinga z przecenianym Redmayne’em w roli
głównej. Do „Pięknego umysłu” lata świetlne. (ALEK)
3.
Agentka
(reż. Paul Feig)
Śmieszna, bo gruba
Melissa McCarthy udowadnia, że maniery aktorki sitcomowej potrafią być
nieznośne na dużym ekranie. Szczególnie, gdy towarzyszą jej mocne nazwiska na
drugim planie – Jude Law, Rose Byrne i Jason Statham. (ALEK)
4.
50
twarzy Greya (reż. Sam Taylor-Johnson)
Jestem pewien, że gdyby
tylko mój brat zobaczył to „dzieło”, to „Pięćdziesiąt twarzy Greya” trafiłoby
na pierwsze miejsce. Dlaczego? Bo to po prostu jest najgorszy film roku.
Przecież tu w ogóle nie ma fabuły. Zwroty akcji? Zapomnij. Tu się zwyczajnie
nic nie dzieje. Główni bohaterowie (koszmarnie dobrani) ciągle rozmawiają,
właściwie o niczym. Emocjonalne rozterki trzydziestolatków na poziomie
gimnazjalistów. Szumnie zapowiadany seks też ostatecznie wychodzi nudno. Tylko
piosenki fajne. Zwłaszcza nowy remiks piosenki Beyonce „Crazy In love”. Mniam (ŁUKASZ)
5.
Ted 2
(reż. Seth MacFarlane)
Już pierwsza część była
znacznym rozczarowaniem, ale wciąż utrzymywała się na powierzchni. W sequelu
Seth MacFarlane schodzi jeszcze niżej, osiągając zastraszający poziom żenady.
Oprócz kilku śmiesznych żartów wyjętych żywcem z „Family Guya” mamy morze
gimbazjalnego poczucia humoru. Wracaj do telewizji, Seth, bo kino to ewidentnie
nie twoja bajka. (ALEK)
6.
Sinister
2 (reż. Ciaran Foy)
Nie jestem specjalnie
wielkim fanem horrorów, chociaż doceniam nie głupie straszydła („Inni”, „Obecność”).
„Sinister 2” wchodzi w tę gorszą grupę. Nie wykorzystuje żadnych dobrych stron „jedynki”,
która i tak nie była zbyt dobra. Nie wiem czemu w kontynuacji producenci
postawili na najbardziej irytującą postać „Sinistera”. James Ransone nie radzi
sobie w ogóle w głównej roli. Do tego dochodzi nowa ckliwa historyjka z
zastraszoną matką dwóch chłopców. Już od początku wiemy jak to się skończy.
Źle. (Łukasz)
7.
Jack
Ryan: Teoria chaosu (reż. Kenneth Branagh)
Przestarzałe kino.
Szpiegowski thriller z nudną fabułą i jednowymiarowymi, czarno-białymi,
niekiedy przerysowanymi postaciami. Smutno tylko oglądać w tym skansenie takich
aktorów. (ALEK)
8.
Serena
(reż. Susanne Bier)
„Serena” teoretycznie ma
wszystko czego potrzebuje dramat by odnieść sukces. Ma dwoje najbardziej
popularnych aktorów ostatnich miesięcy: Jennifer Lawrence i Bradeya Coopera.
Niestety coś poszło nie tak. Bier nie umie prowadzić swych bohaterów. Nie radzi
też sobie z utrzymaniem tempa akcji. Ewidentnie chciała się wzorować na
melodramatach lat 40., niestety sięga po te najbardziej przestarzałe klisze. Na
obronę wspomnę, że powieść Rona Rasha, na której opiera się film, nie cieszy
się zbyt dobrą sławą. (ŁUKASZ)
9.
11
minut (reż. Jerzy Skolimowski)
Szalona odwaga
Skolimowskiego jest tu godna podziwu. Najnowszy film seniora wygląda jak debiut
młodego i zdolnego studenta szkoły filmowej. Niestety dalej będzie to porażka,
artystyczna, ale porażka. Brakuje reżyserowi konsekwencji. Nie wiemy, dlaczego
obserwujemy ten świat z tak wielu perspektyw. A rozbuchany finał trąci banałem.
Widziałem „11 minut” na pewnym festiwalu, gdzie był pokazywany jako wielki film
zamknięcia. Widzowie wychodzili jak z jakiejś stypy. No i ta perspektywa psa.
WTF!? (ŁUKASZ)
10.
Kryptonim
U.N.C.L.E (reż. Guy Ritchie)
Duże rozczarowanie. Guy
Ritchie nie potrafi wykorzystać drzemiącego w komiksie potencjału. Próbuje
skupić się na humorze, zostawiając na drugim planie samą intrygę, ale nie
pomagają mu aktorzy z drewnianym Henrym Cavillem na czele.
(ALEK)
12. Spectre (reż. Sam Mendes)
13. Gorący pościg (reż. Anne Fletcher)
14. Crimson Peak (reż. Guillermo del Toro)
15. Dzień z życia blondynki (reż. Stecen Brill)