piątek, 15 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015

Najlepsze filmy roku:




  Whiplash (reż. Damien Chazell)
Energetyczna bomba, która nie pozwala złapać oddechu od pierwszej do ostatniej sceny. Damien Chazelle w swoim drugim filmie pełnometrażowym skupia się nie tylko na relacji uczeń-mentor (znakomicie zagranej przez duet Teller-Simmons), ale i na samej muzyce. Finałowa scena bez wątpienia może ubiegać się o tytuł sceny roku. (ALEK)

Oficjalnie i bezapelacyjnie najlepszy film roku. „Whiplas” to jedyny obraz, który trafił u nas na to samo miejsce. Dawno nie było filmu opowiadającego o muzyce nie tylko w swej fabule  ale również przez konstrukcję. Swoimi zdjęciami i przede wszystkim montażem (nagroda OBF 2015) dzieło to przypomina budowę utworu jazzowego. Główną rolę gra tu właśnie muzyka, to ona jest najważniejsza w scenach. To  o nią cały czas chodzi. Można dyskutować z postawioną tezą, ale geniuszu Damienowi Chazellowi odebrać nie można. Niesamowity debiut! (ŁUKASZ)


2.       Mad Max: Na drodze gniewu (reż. George Miller)
George Miller dokonał rzeczy niesamowitej. Odświeżył starego klasyka, nie tylko nie schodząc poniżej jego poziomu, ale i dodając do jego nową jakość. W erze blockbusterów podzielonych pomiędzy idee marvelowskiego dystansu i quasirealistycznej filozofującej smuty D.C. Comics „Mad Max” przywraca czystą rozrywkę, która przez bite dwie godziny trzyma na krawędzi fotela. Na dokładkę zdjęcia smakujące się w nasyconych barwach żółci piasku, czerwieni krwi i czerni smoły; niezapomniana, nieustępująca akcji muzyka Junkie XL oraz ograniczenie CGI na rzecz praktycznych efektów. (ALEK)

Niby odniesień do starej serii tu sporo (zwłaszcza do kultowej drugiej części), ale jednak George Miller dokonał czegoś niezwykłego. Na bazie znanego filmu zbudował całkowicie nową jakość kina sensacyjnego i sci-fi. Tu liczy się tylko akcja, nie ma zbędnego gadania, sztucznie napuszonej fabuły. Wspaniałe kino dla dużych chłopców. A niektóre pomysły przy pościgach… ktoś brał tu coś nielegalnego. (ŁUKASZ)


3.       Sicario (reż. Dennis Villeneuve)
Nie jestem aż tak wielkim fanem „Sicario” jak mój brat, ale najnowszy film Dennisa Villeneuve’a na pewno zasługuje na miejsce wśród najlepszych tytułów roku. Narastająca pulsująca muzyka, klimatyczne zdjęcia i powolne budowanie akcji budują bardzo gęsty klimat, w którym świetnie odnajdują się aktorzy (Emily Blunt zasłużyła na Oscara, a przynajmniej na nominację!). Można się przyczepić do przewidywalnego finału, ale scena podróży konwoju do Juarez to najlepsze pojedyncze cacko, które do tej pory stworzył autor „Labiryntu”, a to już coś. (ALEK)

Twórca fenomenalnego „Pogorzeliska” wraca do wyśmienitej formy po kilku słabszych obrazach. Tym razem udało mu się w Hollywood zrobić film stateczny, mroczny, trochę niedostępny. Genialne obrazy Rogera Deakinsa i idealnie stonowane kompozycje Jóhanna Jóhannssona świetnie dopełniają ten świat. Zagęszczająca się z każdą chwilą atmosfera i emocjonalne plaskacze. Obrazu nie psuje nawet lekko przewidywalne zakończenie, które i tak trafnie podsumowuje przemyślenia reżysera. Nieszarżująca w swej kreacji Emily Blunt zasługuje przynajmniej na nominacje do Oscara. (ŁUKASZ)


4.       Steve Jobs (reż. Danny Boyle)
W moim osobistym rankingu zaraz po „Whiplash” najlepszy film roku. W biografii twórcy Apple’a autorstwa Aarona Sorkina niemal niczego nie brakuje. Teatralne ograniczenie do trzech aktów działa bezbłędnie, zwracając uwagę na najważniejsze cechy Jobsa i próbując zdefiniować pojęcie wizjonera. Ponadto ratuje przed prostą, nudną biograficzną konstrukcją. Znakomici są też aktorzy: Fassbender w jednej z najlepszych ról w karierze, a także pojawiający się na drugim planie Winslet, Rogen, Daniels, Stuhlbarg. Szkoda tylko, że Boyle nie wierzy w moc dialogów i niepotrzebnie próbuje je nadto udynamicznić przez typowe dla siebie chwyty. (ALEK)

Niesamowite jak tylko kilka krótkich scen z życia Stevena Jobsa może trafniej podsumować jego życie niż kilkugodzinna biografia. Ale jeżeli za scenariusz zabiera się Aaron Sorkins a nie jakiś debiutujący amator, główną rolę odgrywa wyśmienity Michael Fassbender a nie wymoczkowaty Ashton Kutcher to nie może być inaczej. Błyskotliwe dialogi, dobra muzyka, świetne aktorstwo (tak, nie zapominajmy o Winslet, fenomenalnej jak zawsze!). Jedna z lepszych biografii i być może scenariusz roku.  (ŁUKASZ)


5.       Birdman (reż. Alejandro G. Inarritu)
Popis powracającego do ekstraklasy aktorskiej Michaela Keatona i celny worek przemyśleń na temat showbiznesu. Niby gdzieś w tym wszystkim unosi się typowa dla reżysera pretensjonalność, ale udaje się ją mocno stłumić humorem. Główną gwiazdą „Birdmina” pozostanie jednak Lubezki, który za zdjęcia zgarnął drugiego w karierze Oscara. Zasłużenie. (ALEK)

Nie, to nie „Birdman” powinien dostać rok temu Oscara, ale świetny „Boyhood”. Zdjęcia, słynny „fałszywy mastershoot” też są moim zdaniem przereklamowane. Nie mogę jednak odebrać filmowi jego ewidentnych walorów. Udana satyra na zakłamane Hollywood i hermetyczne towarzystwo aktorów i krytyków. Momentami do bólu prawdziwy. Michael Keaton zagrał rolę życia. (ŁUKASZ)


6.       Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy (reż. J.J. Abrams)
Powrót do uniwersum Gwiezdnych Wojen nie był moim zdaniem do końca udany. Fajnie, że mamy znowu klimat starej trylogii. Fajnie, że widzimy znane twarze ukochanych bohaterów. Miło też, że wizualnie wszystko jest cacy, practical effects zastąpiły CGI. Ale Abrams miał zrobić nowy epizod, a nie tworzyć remake „Nowej Nadziei”. Na szczęście reżyser „Star Treka” zostawia następcy mocne fundamenty pod część siódmą w postaci solidnie napisanych bohaterów. (ALEK)

Tak, sporo tu autocytatów, nawiązań, a nawet plagiatów z oryginalnej trylogii? Co z tego. Każdy z nas właściwie tego oczekiwał. A J.J. Abrams spełnił marzenia absolutnie wszystkich wielkich fanów. Dodatkowo nowi bohaterowie, zwłaszcza Rey i BB8, są fantastyczni i godnie przejmą pałeczkę od starszych. A ci też pojawili się w „Przebudzeniu mocy” z wielką klasą. Do tego wszystkiego reżyser wyprowadził akcję w plenery, więcej natury, mniej bluescreanów dobrze wpłynęło na całość. Na takie „Star Wars” czekałem. Bez kiczu, bez efekciarstwa wyważone. Najważniejsza znowu jest historia. (ŁUKASZ)


7.       Rozumiemy się bez słów (reż. Eric Lartigau)
Nie obiecywałem sobie wiele po tym filmie. Właściwie nie jest to dzieło wybitne, które specjalnie zapisze się w historii kinematografii (chociaż w rodzimej Francji obejrzało go ponad siedem milionów widzów). Ma w sobie jedna spory urok, prostotę. Kino mainstreamowi dla nastolatek najlepszego sortu. Opowieść o dziewczynie z małej wsi, która odkrywa w sobie wielkie talent wokalny pachnie banałem. Ale co jeżeli jej rodzina jest głucha i nie może z nią cieszyć się tym wielkim talentem? Muszę też wspomnieć o odtwórczyni głównej roli. To jej aktorski debiut (Louane jest uczestniczką francuskiego The Voice), w którym dobrze się sprawdziła (nagroda Cezar). No i przepięknie w finale śpiewa do rodziców „Je vole”. Cudeńko. (ŁUKASZ)


8.       Sekrety Morza (reż. Tomm Moore)
W czasach, kiedy młody widz zostaje zalany kalkowymi postaciami o podobnej mimice i gestykulacji (o przygodach już nie wspominając) z domu spod znaku PIXAR, coś takiego jak „Sekrety Morza” staje się ewenementem na wzór Złotego Grala. Piękna, klasyczna kreska nadająca naturalności i… hymm… magii. To dosyć oklepane określenie naprawdę idealnie opisuje film Tomma Moorea. Świat przedstawiony w „Sekretach Morza” robi duże wrażenie. Twórcy o wielkiej wyobraźni musieli stworzyć takie postaci jak Maka, czy zapominalski czarodziej. Wszystko uzupełnione jednym z najlepszych soundtracków Brunona Coulaisa i hipnotyczną piosenką Lisy Hannigan. Utrzymanych w duchy celtyckich baśni. (ŁUKASZ)


9.       Dwa dni, jedna noc (reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne)
Upokorzona jednostak kontra reszta świata. Skromny obraz braci Dardenne skradł moje serce. Paradoksalnie to właśnie „Dwa dni, jedna noc” wywarła na mnie największe wrażenie. Wspaniała, bardzo współczesna, opowieść o tym jak człowieczeństwo i zrozumienie walczy z okrutną mamoną. Na długo w pamięci zostanie mostatnia scena, subtelna ale bardzo wyrazista. Słowa wypowiedziane przez Sandrę przywracają wiarę i nadzieję w dzisiejszy świat. Marion Cotillard zaprezentowała chyba najepszy aktroski występ.  (ŁUKASZ)


10. Sypiając z innymi (reż. Lesyle Headlend)
Zaskoczenie. Słyszałem dobre opinie na temat najnowszej komedii romantycznej Leslye Headland, ale nie spodziewałem się czegoś więcej niż poprawnego. „Sypiając z innymi” to bardzo dobrze napisany scenariusz, uciekający od klisz, zaskakująco dojrzale patrzący na relacje damsko-męskie i odważnie mówiący o seksie i cielesności. Pomaga również chemia między głównymi aktorami – Jasonem Sudeikisem i Alison Brie. (ALEK)

11.   Makbet (reż. Justin Kurzel)
12.   Most szpiegów (reż. Steven Spielberg)
13.   W głowie się nie mieści (reż. Pete Docter)
14.   Ex Machina (reż. Alex Garland)
15.   Demon (reż. Marcin Wrona) 
    

Najgorsze filmy roku:




      1.        Jupiter: intronizacja (reż. Andy Wachowski, Lana Wachowski)
Czy to mogło się udać? Channing Tatum jako pół człowiek, pół pies?! Sprzątająca toalety królowa Mila Kunis? Gadający, okropnie cyfrowy dinozaur z bronią w ręku? Opatrunek z podpaski?! Wystarczy wymienić pojedyncze pomysły, by zauważyć z jak słabym filmem mamy do czynienia. Broni się tylko fenomenalna muzyka Michaela Giacchino. (ALEK)

Bracia Wachowscy chyba nie kochają gatunku w jakim się poruszają. Ich obrazy są wyzbyte emocji, uczuć. Tak samo jak ich bohaterowie. Mila Kunis (kosmiczna księżniczka sprzątająca kible) i Channing Tatum (człowiek pies?) chyba nawet się nie lubią i nie próbują ukryć tego na ekranie. Sci-fi najgorszego sortu. Tandetne efekty specjalne, kiczowata scenografia i kostiumy, Błacha fabuła, w którą scenarzyści starają się upachać wszystko. Ostatecznie wychodzi nic. Na deser przeszarżowany w swej kreacji Eddie Redmayne, który myśli, że krzykiem zakryje brak pomysłu na postać. Szkoda tylko bardzo dobrej muzyki Michaela Giacchino. (ŁUKASZ)


2.       Teoria wszystkiego (reż. James Marsh)
Okropnie schematyczna, obrzydliwie ckliwa biografia Hawkinga z przecenianym Redmayne’em w roli głównej. Do „Pięknego umysłu” lata świetlne. (ALEK)

Raczej teoria niczego. Film z gatunku „oscarowy”. Infantylny, nudy, przegadany, przeszarżowany. Z okropnymi bohaterami (kto wymyślił postać Jonathana – przyjaciela rodziny?). Rola, kolejny raz się go czepiam, ale co zrobić, Eddiego Redmayne bardzo przeceniana. Zapraszam na reedukację do Russella Crowe i podpatrzeć go w „Pięknym umyśle”. Najgorsze jednak w „Teorii wszystkiego” jest jej perfidne udawanie, że mówi o czymś więcej niż jest to w rzeczywistości. Brawa dla Jóhanna Jóhannssona za muzykę. Za kilka lat „Teoria wszystkiego” będzie królować w rankingach na najbardziej przeceniany obraz oscarowy. (ŁUKASZ)


3.       Agentka (reż. Paul Feig)
Śmieszna, bo gruba Melissa McCarthy udowadnia, że maniery aktorki sitcomowej potrafią być nieznośne na dużym ekranie. Szczególnie, gdy towarzyszą jej mocne nazwiska na drugim planie – Jude Law, Rose Byrne i Jason Statham. (ALEK)

Spore miałem oczekiwania. Dwa traillery zapowiadały naprawdę zabawną komedię, okazały się jednak tylko spoilerem najlepszych żartów. Mało w tym parodii a sporo oklepanych żartów z poprzednich filmów Feiga. Melissa McCarthy nie jest na tyle silną osobowością by w pojedynkę utrzymać cały obraz. Przed totalną katastrofą ratuje dobry drugi plan, zwłaszcza Rose Byrne i komiczny Jason Statham, który świetnie odgrywa autoironicznego bohatera. Warto też zwrócić uwagę na otwierająca piosenkę „Who can you trust” w wykonaniu Ivy Levan. Bondowskie „napisy” to jeden z najmocniejszych żartów. (ŁUKASZ)


4.       50 twarzy Greya (reż. Sam Taylor-Johnson)
Jestem pewien, że gdyby tylko mój brat zobaczył to „dzieło”, to „Pięćdziesiąt twarzy Greya” trafiłoby na pierwsze miejsce. Dlaczego? Bo to po prostu jest najgorszy film roku. Przecież tu w ogóle nie ma fabuły. Zwroty akcji? Zapomnij. Tu się zwyczajnie nic nie dzieje. Główni bohaterowie (koszmarnie dobrani) ciągle rozmawiają, właściwie o niczym. Emocjonalne rozterki trzydziestolatków na poziomie gimnazjalistów. Szumnie zapowiadany seks też ostatecznie wychodzi nudno. Tylko piosenki fajne. Zwłaszcza nowy remiks piosenki Beyonce „Crazy In love”. Mniam (ŁUKASZ)


5.       Ted 2 (reż. Seth MacFarlane)
Już pierwsza część była znacznym rozczarowaniem, ale wciąż utrzymywała się na powierzchni. W sequelu Seth MacFarlane schodzi jeszcze niżej, osiągając zastraszający poziom żenady. Oprócz kilku śmiesznych żartów wyjętych żywcem z „Family Guya” mamy morze gimbazjalnego poczucia humoru. Wracaj do telewizji, Seth, bo kino to ewidentnie nie twoja bajka. (ALEK)


6.       Sinister 2 (reż. Ciaran Foy)
Nie jestem specjalnie wielkim fanem horrorów, chociaż doceniam nie głupie straszydła („Inni”, „Obecność”). „Sinister 2” wchodzi w tę gorszą grupę. Nie wykorzystuje żadnych dobrych stron „jedynki”, która i tak nie była zbyt dobra. Nie wiem czemu w kontynuacji producenci postawili na najbardziej irytującą postać „Sinistera”. James Ransone nie radzi sobie w ogóle w głównej roli. Do tego dochodzi nowa ckliwa historyjka z zastraszoną matką dwóch chłopców. Już od początku wiemy jak to się skończy. Źle. (Łukasz)


7.       Jack Ryan: Teoria chaosu (reż. Kenneth Branagh)
Przestarzałe kino. Szpiegowski thriller z nudną fabułą i jednowymiarowymi, czarno-białymi, niekiedy przerysowanymi postaciami. Smutno tylko oglądać w tym skansenie takich aktorów. (ALEK)


8.       Serena (reż. Susanne Bier)
„Serena” teoretycznie ma wszystko czego potrzebuje dramat by odnieść sukces. Ma dwoje najbardziej popularnych aktorów ostatnich miesięcy: Jennifer Lawrence i Bradeya Coopera. Niestety coś poszło nie tak. Bier nie umie prowadzić swych bohaterów. Nie radzi też sobie z utrzymaniem tempa akcji. Ewidentnie chciała się wzorować na melodramatach lat 40., niestety sięga po te najbardziej przestarzałe klisze. Na obronę wspomnę, że powieść Rona Rasha, na której opiera się film, nie cieszy się zbyt dobrą sławą. (ŁUKASZ)


9.       11 minut (reż. Jerzy Skolimowski)
Szalona odwaga Skolimowskiego jest tu godna podziwu. Najnowszy film seniora wygląda jak debiut młodego i zdolnego studenta szkoły filmowej. Niestety dalej będzie to porażka, artystyczna, ale porażka. Brakuje reżyserowi konsekwencji. Nie wiemy, dlaczego obserwujemy ten świat z tak wielu perspektyw. A rozbuchany finał trąci banałem. Widziałem „11 minut” na pewnym festiwalu, gdzie był pokazywany jako wielki film zamknięcia. Widzowie wychodzili jak z jakiejś stypy. No i ta perspektywa psa. WTF!? (ŁUKASZ)


10.   Kryptonim U.N.C.L.E (reż. Guy Ritchie)
Duże rozczarowanie. Guy Ritchie nie potrafi wykorzystać drzemiącego w komiksie potencjału. Próbuje skupić się na humorze, zostawiając na drugim planie samą intrygę, ale nie pomagają mu aktorzy z drewnianym Henrym Cavillem na czele. (ALEK)

Należę do tych, którzy mimo oczywistych wad, bronią filmu Ritchego. Myślę, że „Kryptonim U.N.C.L.E” byłby inaczej oceniony, gdyby za kamerą stał kto inny. Bo oczywiście w porównaniu do kultowego „Przekrętu” ten film wypada jak Kristen Stewart przy Jennifer Lawrence. Intryga czasami siada, niektórzy aktorzy wypadają dosyć drętwo a montaż woła o pomstę do nieba. Żałuję jednak, że nie będzie drugiej części. Chciałbym dać Ritchiemu szansę zrehabilitowania się.  (ŁUKASZ)

11.   Źródło nadziei (reż. Russell Crowe) 
12.   Spectre (reż. Sam Mendes) 
13.   Gorący pościg (reż. Anne Fletcher) 
14.   Crimson Peak (reż. Guillermo del Toro) 
15.   Dzień z życia blondynki (reż. Stecen Brill)

środa, 14 października 2015

Wszyscy ludzie Spielberga


Wszyscy ludzie Spielberga

Powolne zbliżenie na twarz, w wyrazisty sposób wyrażającą emocje, to jeden z ulubionych i najczęściej stosowanych zabiegów przez Stevena Spielberga. Charakterystyczny środek stanowi prosty klucz do twórczości reżysera. Podczas gdy udowadniał swoją wszechstronność, tworząc dzieła ważne w wielu różnych gatunkach, czy to w przypadku biograficznego fresku „Lincoln”, czy też widowiska science fiction „Wojna światów”, w centrum uwagi zawsze pozostawał bohater.
Twarz nie stała się obiektem zainteresowań filmowców dopiero z pojawieniem się Spielberga. Znana jest wypowiedź Johna Forda, który nazwał ludzkie oblicze najciekawszą i najbardziej ekscytującą rzeczą na świecie. Jednak to Spielberg ze zbliżenia twarzy robi swoją wizytówkę, wykorzystując je do dyrygowania emocjami widza i budowania napięcia.

Twarze Spielberga
W „Szczękach” (1975) zbliżenie połączone z efektem vertigo stanowi kulminację mistrzowsko budowanego napięcia, w „Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia” (1977) podtrzymuje zaciekawienie widza, a w „Parku Jurajskim” (1993) wzmaga oczekiwanie, ale także pogłębia zachwyt wywołany perfekcyjną rekonstrukcją prehistorycznych stworzeń. W „Terminalu” (2004) skutecznie manipuluje widzem, stosując wizualny szantaż emocjonalny. Gdy bohater grany przez Toma Hanksa rozpaczliwie wzywa pomocy na lotnisku, a nikt nie decyduje się mu pomóc, Spielberg poczynając od zbliżenia zmartwionej twarzy oddala kamerę, a postać dosłownie ginie w tłumie, stopniowo ustępując miejsca w kadrze. W „Monachium” (2005) reżyser niebezpiecznie stąpa po granicy dobrego smaku, po raz pierwszy i ostatni w karierze skupiając się na twarzy bohatera w trakcie sceny erotycznej. W momencie seksualnej bliskości reżyser zauważa szansę na erupcję emocji głównego bohatera, którego przerażone oczy, wychudzone policzki i opadające na czoło przepocone włosy, połączone w montażowej sekwencji z retrospekcją zamachu ukazują nie tylko traumę, ale moralne złamanie.

Od początku kariery reżyser zdawał się rozumieć moc twarzy, ale z czasem zabieg ten w rękach amerykańskiego twórcy ewoluował i przejmował kolejne zadania. Tak jak w przypadku klamry sceny lądowania alianckich oddziałów na plaży Omaha, która otwiera „Szeregowca Ryana” (1998). Tom Hanks na bliskim planie i powolny odjazd kamery, wprowadzający kolejnych żołnierzy nie tylko idealnie spełnia rolę ekspozycji, ale też w subtelny sposób sygnalizuje charakter całej produkcji. Pomimo tematyki wielkiego konfliktu Spielberg skupia się na bohaterach zamieszanych w ogólnoświatową burzę i to człowiek, a nie polityka interesuje reżysera najbardziej. Podobnie w „Wojnie światów” (2005), gdzie inwazja obcych znajduje wyraz w twarzy Dakoty Fanning. Wraz z postępem interplanetarnego konfliktu z oblicza dziewczynki znika dziecięca niewinność, ustępując traumie i zmęczeniu. Spielberga bardziej interesuje kto patrzy, jak reaguje i co czuje, niż to, co widzi.

Bohater Spielberga
We wszystkich filmach reżyser udowadniał, że najważniejszym ogniwem opowieści jest główna postać. W bogatym zestawieniu bohaterów Spielberga powtarzają się pewne stałe cechy, pragnienia i wartości. Autor wydaje się w sposób szczególny cenić rodzinę, zauważa ludzką potrzebę drugiej osoby. W „Wojnie światów” nie śledzi zagłady ludzkości, ale walkę ojca o bezpieczeństwo swoich dzieci, w „Kolorze purpury” (1985) czarnoskóre siostry marzą o ponownym spotkaniu. U Spielberga nawet android przez całe swoje istnienie pragnie jedynie miłości matki („A.I. Sztuczna Inteligencja” 2001), a Piotruś Pan nie jest chłopcem, lecz ojcem trójki dzieci, które stara się ściągnąć z powrotem do domu („Hook” 1991).
Dla bohaterów Spielberga największą wartością jest ich dom. Jak tytułowy „E.T.” (1982) marzą o powrocie do odległego domu lub jak Avner z „Monachium” gotowi są na poświęcenie, aby go bronić. W „Szeregowcu Ryanie” reżyser kontrastuje piekło wojny z ciepłem domowego ogniska, w jednej z nielicznych scen o wyraźnie przyjemniejszym nastroju, gdy kapitan Miller ucina sobie pogawędkę z Ryanem, wspominając hamak i żonę, przycinającą róże w ogrodzie.
Próżno szukać na pierwszym planie postaci złych. Czarne charaktery są tłem, jak różni przeciwnicy i rywale Indiany Jones'a, kryją się pod pozbawioną wyrazistego przedstawiciela masą, jak naziści w „Szeregowcu Ryanie” i kosmici w „Wojnie światów”, a czasami pozostają niemal zupełnie anonimowi jak kierowca ciężarówki z „Pojedynku na szosie” (1971), którego tożsamość do samego końca nie zostaje ujawniona. W bogatej filmografii Spielberga spośród negatywnych postaci jedynie Kapitan Hak („Hook” 1991) i Amon Goeth („Lista Schindlera” 1993) potrafili wybić się na pierwszy plan, chociaż ich obecność i tak przede wszystkim służyła dookreśleniu głównego charakteru.
Spielberg lubi czuć się związany z bohaterem swojej opowieści. Wyznają oni podobne do niego zasady i potrzeby, cechują się takim samym kręgosłupem moralnym. Nawet opowiadając o przestępcach – parze uciekinierów w „Sugarland Express” (1974) i oszuście Franku Abagnale w „Złap mnie, jeśli potrafisz” (2002) – doszukuje się w nich dobra i przedstawia jako zagubione, ale nie złe postaci.

Tata Steven
Nieobojętny stosunek do bohaterów wydaje się potwierdzać przykład „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, w którym Spielberg widzi swój największy pojedynczy błąd w dotychczasowej karierze. Bardzo żałuje, że wraz z postępowaniem fabuły główny bohater zaniedbuje swoją rodzinę i na samym końcu ją opuszcza. „Nie zrobiłbym Bliskich spotkań w taki sam sposób jak w '77, ponieważ mam obecnie rodzinę, której bym nigdy nie opuścił” - mówił w wywiadzie w 2005 roku. Dowodzi to niesamowitej więzi między reżyserem, a bohaterami jego filmów. Nie tylko nie jest mu obojętny ich los, ale wręcz zależy mu na szczęśliwym zwieńczeniu ich opowieści.

Bohaterów nie zawsze spotyka absolutny happy end, jednak Spielberg zazwyczaj nie pozwala im odchodzić niespełnionym. W „Lincolnie” (2012) pomimo śmierci tytułowego prezydenta trudno mówić o nieszczęśliwym finale. Abraham Lincoln jest w tej epickiej biografii sędziwym, zadowolonym ze swojego życia przywódcą narodu, który niedługo przed śmiercią realizuje swoje najważniejsze postanowienia – znosi niewolnictwo i doprowadza do zakończenia wojny secesyjnej. Z kolei pierwszoplanowemu kapitanowi Millerowi z „Szeregowca Ryana” nie udaje się wrócić do rodziny i do domu, lecz umiera spełniony – nie tylko wykonuje powierzone mu zadanie odnalezienia szeregowca, ale w obliczu śmierci jest przekonany, że oddał życie za człowieka, który tej ofiary nie zmarnuje.
Zdarza się, że ta swoista relacja autora z wykreowaną postacią okazuje się zgubna dla samego filmu. Tak było w przypadku pesymistycznego „A.I. Sztuczna Inteligencja”, w którym Spielberg nie potrafi zostawić dziecięcego androida na wieczność samego, uwięzionego pod powierzchnią wody bez ziszczenia marzeń o matczynej miłości. Reżyser dodaje wyraźnie gryzący się z aurą produkcji epilog, w którym setki lat po wyginięciu ludzi bliżej nieznane istoty pozaziemskie tworzą androidowi iluzję spotkania z matką. Finał pozostawia niesmak i kłóci się z poprzedzającą happy end pesymistyczną wizją odhumanizowanej przyszłości.
W tym kontekście pesymistyczne „Monachium” staje się jeszcze mocniejsze. Finał nie tylko pozostawia bohatera niespełnionym, ale wręcz złamanym. W finale znerwicowany i niespokojny Avner spotyka się ze swoim przełożonym Ephraimem i pyta o zasadność swoich działań. Po emocjonalnej rozmowie proponuje mu kolację i tradycyjne „przełamanie się chlebem”. Odrzucenie gościnnego gestu Avnera ma szczególne znaczenie. Ephraim w ten sposób wyraża pogardę, odrzuca niedawnego współpracownika, nie chcąc dzielić się chlebem z mordercą. Spielberg świadomie prowadzi swoją postać prosto do jądra ciemności, podkreślając przy tym zgubną naturę zemsty.

Steven Spielberg jako reżyser przypomina nastoletniego Jamie'ego Grahama, głównego bohatera „Imperium słońca” (1987). Gdy udaje mu się zobaczyć samoloty – obiekt swojej fascynacji - chłopiec skacze, krzyczy z zachwytu i macha rękoma. Podobnie zachowuje się Spielberg kręcąc kolejne filmy. Jest zaangażowany, niezdolny do wyrachowanego traktowania stworzonej opowieści, niezmiennie pełen pasji i gorącego serca. Mimo upływu lat nie zobojętniał, wciąż ma coś do powiedzenia, wciąż zależy mu na losach bohaterów swoich filmów. Nadal jest wierny swoim wykreowanym dzieciom.



- Alek Kowalski