czwartek, 13 października 2011

Harry Potter i Insygnia Śmierci cz. 1

Harry coraz lepszy
Początkowo mocno mnie zirytowała wiadomość o podzieleniu „Insygniów Śmierci” na dwie części. Chyba nikt nie ma złudzeń, że wytwórnia podjęła tę decyzję zgodnie z myślą „miliard dolarów piechotą nie chodzi” – bo jak wiadomo jeden Potter więcej oznacza mały miliard więcej w kieszeni twórców. Jednak po obejrzeniu pierwszej części „Insygniów” uznałem, że to czysto finansowe zagranie wyszło filmowi na dobre.
W pierwszej odsłonie „Insygniów” znany nam z wszystkich dotychczasowych epizodów sagi magiczny świat pogrąża się w ciemności, opanowany przez Lorda Voldemorta (Ralph Feinnes) i służących mu śmierciożerców. Jednocześnie towarzyszymy tym, którzy na nowy porządek się nie godzą, czyli Harry’emu (Daniel Radcliffe), Hermionie (Emma Watson), Ronowi (Rupert Grint). Próbują walczyć. Dlatego wyruszają w podróż, która ma na celu odnalezienie i unicestwienie horkruksów, w których zostały ukryte skrawki duszy Voldemorta. Okazuje się, że dość istotne w ostatecznej rozprawie z „Sami Wiecie Kim” mogą się okazać tytułowe insygnia śmierci.
 „Insygnia Śmierci cz. I” wciągają i zajmują uwagę widza przez cały seans. Ograniczenie liczby wątków sprawiło, że reżyser David Yates mógł w większym stopniu zagłębić się w opowiadanej historii. Widać, że tworzenie tego filmu nie było tylko czystym wykonaniem swojej pracy. W „Insygniach” czuć nutkę fantazji, pomysłowość twórców. Widać to dzięki pomysłowym rozwiązaniom wizualnym – animowanej opowieści o insygniach śmierci, utrzymanej w czarno-żółtej kolorystyce oraz w nieco mniej udanej scenie kuszenia Rona, przywodzącej na myśl „Władcę Pierścieni” Jacksona. Świetnym posunięciem okazała się stylizacja świata ogarniętego przez moc Voldemorta na hitlerowskie Niemcy. Mroczne budynki, wszechogarniające poczucie niebezpieczeństwa, czy też upodobnienie prześladowania mugoli do Holocaustu.
David Yates zaryzykował i oddał niemalże cały czas na ekranie trójce młodych aktorów, w dużej mierze ograniczając udział uznanych odtwórców ról drugoplanowych. I trzeba przyznać, że trójka Radcliffe, Watson, Grint daje radę. O wiele dojrzalsi aktorsko, bardzo dobrze ukazują emocje. Zarówno spięcia, jak i
ciepłe uczucia, które łączą bohaterów. Do tej pory najbardziej drewniany Radcliffe buduje postać z krwi i kości. Jego Potter przyjmuje cechy wybrańców znanych z innych dzieł kultury, czy to Neo z „Matrixa”, Frodo z „Władcy Pierścieni” albo biblijnego Mojżesza. Jest nieszczęśliwie wybranym przez los przeciętniakiem, pozbawionym wielkiej muskulatury, błyskotliwego umysłu, a nawet umiejętności tańca. Marzy o spokojnym życiu i nie czuje się na siłach, by spełnić cel misji. Nie jest wielkim bohaterem, lecz pokonuje kolejne stopnie drabiny przeznaczenia dzięki oddanym sprawie przyjaciołom; potężnemu czarownikowi Dumbledore’owi, kujonce Hermionie, zdolnemu do poświęceń Ronowi. Cała saga jest pochwałą przyjaźni, głosząc, że wszystko dzięki oddanym przyjaciołom jest możliwe. Dlatego też nieprawdą jest, że „Harry Potter” jest pozbawionym wartości wyrzutkiem pop kultury, a zarówno „Insygnia Śmierci”, jak i pozostałe części mają walor edukacyjny.
Oprócz tego widzowie otrzymują porządną dawkę niezłej rozrywki – wciągającą fabułę i pełne polotu sceny akcji. A na dodatek świetne zdjęcia utrzymane w mrocznych barwach i bardzo dobry soundtrack Alexandre Desplata.
„Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I” to nie tylko najlepszy przedstawiciel serii, ale także najlepszy film fantasy od czasów kultowej trylogii Petera Jacksona. Świetnie się go ogląda, ani przez chwilę nie nuży widza. David Yates każdą kolejną częścią podnosi poziom potterowej sagi. Oby druga część „Ingsygniów” nie stanowiła wyjątku.
- Alek Kowalski

2 komentarze:

  1. nie wmówisz mi, że oglądałeś ten film dopiero teraz ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie wmówię, wiem, chociaż widziałem naprawdę niedawno, a konkretnie w czerwcu :). Wrzuciłem starą recenzję by uaktualnić archiwum, będę tak robił co pewien czas :)
    Pozdrawiam
    Alek

    OdpowiedzUsuń