Epickie arcydzieło
W roku 2000 do kin wszedł
obraz, który dziś przez wielu spokojnie jest nazywany arcydziełem. Sam zaliczam
się do tej grupy. Uważam, że dziecko Ridleya Scotta, które ma już przeszło
dwanaście lat, jest obrazem pod każdym względem perfekcyjnym. Zamierzam wgłębić
się w ten temat i dojść do wszystkich czynników sprawiających, że ta produkcja
tak bardzo poruszyła wiele serc. Przygotujcie się na same „ochy i achy”, gdyż
za tekst o „Gladiatorze” bierze się jego wierny wyznawca.
Nie ma chyba sensu przy
recenzji takiego filmu jak „Gladiator” zabierać się za streszczanie
fabuły.
Każdy zna losy Maximusa (Russell
Crowe), zbuntowanego żołnierza cesarskiej armii, który powraca do Rzymu jako
gladiator w poszukiwaniu zemsty. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż scenarzyści
nie bawią się w naukowców i historyków, uciekając od opowiadania o sposobie
sprawowania władzy w starożytnym Rzymie, czy jego upadku. Historia stanowi tu
jedynie odległy drugi plan, jest pewnym uatrakcyjnieniem dla uniwersalnej
opowieści. Podobno z założeń producenckich miał to być jedynie film czysto rozrywkowy.
Tak odpowiadali krytykom, atakującym płytki scenariusz. Wszyscy przeciwnicy
historii musieli patrzeć bardzo krótkowzrocznie na przedstawiane losy Maximusa.
„Gladiator” to opowieść ambitna i głęboka, czego dopilnowali trzej znakomici
scenarzyści.
Przedstawia się tu niezwykle
skomplikowane wciąż wątki, jak pragnienie zemsty. Przecież z założenia zemsta
jest czymś złym i nieprowadzącym do rozwiązania, trudno jednak odebrać głównemu
bohaterowi prawo do wymierzenia sprawiedliwości za okrutne czyny wyrządzone
jemu i jego rodzinie. W filmie jest kilka znakomitych scen kuszenia Maximusa
przez cesarza Kommodusa (Joaquin Phoenix), zachęca go do podniesienia miecza i
próby wyrównania rachunków. Ten jednak nie poddaje się, czekając aż przyjdzie
właściwy moment na sprawiedliwość. Wiara głównego bohatera jest czymś
niezwykłym. Nie przestaje on ani na chwilę wierzyć w to, że sprawiedliwość się
dokona. Znosi swój okrutny los, czekając jedynie na to co przyjdzie, wiedząc,
że będzie to dobre. Mamy też fascynujący (może i bardziej interesujący) wątek
pragnienia władzy. Kommodus jest gotowy zrobić dokładnie wszystko dla zdobycia
absolutnej potęgi. Co jednak ciekawe nie można go do końca podejrzewać o
prymitywną chęć posiadania władzy
absolutnej. Prawdopodobnie jest to możliwość ucieczki od złej opinii ojca,
wykazania się i udowodnienia na co go naprawdę stać. Postać ojca, Marka Aureliusza
(Richard Harris), też nie jest jednoznaczna. Sprawdza się znakomicie jako
władca i cesarz, ale zawodzi zupełnie jako ojciec. Nie umie pokochać swego
syna, który nie ma tych cech, których on poszukuje. Jest jednak zdolny do
miłości, co pokazuje jego relacja z córką Lucillą (Connie Nielsen).
Poza oczywiście znakomitą
warstwą merytoryczną filmu, Ridley Scott nie zawodzi na polu kina rozrywkowego.
„Gladiator” to ponad dwugodzinna bomba dla każdego spragnionego akcji. Sposób
kręcenia scen batalistycznych w tej produkcji jest dziś pewnym ideałem dla
innych twórców filmów o podobnej tematyce i stylistyce. Wprowadziły on nowy
standard kręcenia takich scen. Od czasów „Gladiatora” przestały być one
traktowane jako przerywnik do opowiadanej historii, ale są oddzielnym mini
arcydziełem (jeżeli tak można nazwać krwawą jatkę). Scott pozwolił sobie bardzo
wyeksponować w filmie wszystkie potyczki, te duże przy udziale wielu tysięcy
żołnierzy, jak i te małe pojedynki na arenie Koloseum. Są one przy tym szalenie
urozmaicone. Wprowadza tygrysy uwiązane na łańcuchach, bawi kolorystyką scen,
ale co najważniejsze przenosi widza w sam środek akcji. Nie jesteśmy już
bocznymi obserwatorami, ale siedzimy w centrum wydarzeń. Do tego dochodzą
znakomite efekty specjalne. Twórcy starali się jak najmniej używać komputera by
postawić na realizm, wyszło oczywiście fantastycznie. Efekty, mimo mijających lat,
w ogóle się nie postarzały i spokojnie dziś mogłyby walczyć o nagrodę Akademii
z innymi superprodukcjami. Ktoś uważa, że przesadzam? Czy wiedzieliście, że druga
część przecież fenomenalnego Koloseum jest zrobiona komputerowo? Czy ktoś
zauważył, że w kilku ujęciach postać Proximo (Oliver Reed) to dzieło kilku
grafików komputerowych? Zapewne nie, bo tego w filmie nie widać!
Absolutnie fascynujące w
„Gladiatorze” są kreacje aktorskie. Zwłaszcza dwie główne role męskie. Russell
Crowe znakomicie wpisuje się w postać Maximusa. Buduje bohatera męskiego,
walecznego, odważnego, ale pozostawiając przy tym margines na jego ludzkość.
Nie pozwala widzowi zapomnieć, że jest wciąż tylko człowiekiem. Stwarza ikonę,
człowieka nieomal świętego, ale ani przez chwilę nie ociera się o kicz lub
patos. Crowe wydaje się być wyjątkowo inteligentnym człowiekiem, dokładnie
wiedzącym, co robić ze swoją postacią. Dziś już wiemy, że jak absurdalnej roli
by się nie podjął to zafunduje nam niezwykły pokaz kunsztu aktorskiego (uznam,
że „Piętno przeszłości” to celowe zagranie, którego cel zna sam aktor).
Wcielający się w rolę Kommodusa Joaquin Phoenix wykreował jedną z
najciekawszych ról, jakie przyszło mi oglądać na ekranie. Szalony cesarz
imperium jest czystym złem, jednak niebanalnym, ale skomplikowanym i
wewnętrznie bardzo ciekawym. Imponują przede wszystkim jego małe gesty,
kreujące tak mocną postać osoby właściwie niepoczytalnej. Słynne już „wywalenie
języka” podczas jednej z akcji rozgrywającej się na arenie, jest autorskim
pomysłem samego aktora. Dla Phoenixa rola u Scotta była otwarciem drzwi do
największych produkcji Hollywood. Niestety aktor sam sobie zamknął drzwi,
rezygnując z biznesu, na szczęście już się opamiętał i wraca do aktorstwa.
Udana jest też kreacja Connie Nielsen, choć nieco przytłumiona przez
fenomenalne kreację męskie. Lucilla nie jest jedynie ładnym dodatkiem do
„męskiego” filmu, ale postacią charakterną i stanowczą. W ramach ciekawostki
dodam tylko, że na początku rolę proponowano naszej rodaczce Izabelli
Scorupco.
O stronie technicznej już
wspominałem, ale grzechem byłoby pominięcie jednego z najlepszych soundtracków
wszechczasów. Hans Zimmer z Lisą Gerrard skomponowali genialną ścieżkę
dźwiękową, stworzyli motyw, który dziś jest rozpoznawalny prawie tak dobrze, jak nuty z „Titanica”. Dla Zimmera
stał się to niemal podkład dla co drugiej produkcji, bardzo często słychać w
jego nowych dziełach nawiązania, niemal autoplagiaty. Z ich wspólnej pracy
wyszła też piękna piosenka „Now we are free”.
Mimo, iż „Gladiator” Ridleya
Scotta dostał w 2001 roku aż 5 Oscarów, to muszę powiedzieć, że jak dla mnie
było to jedno z najgorszych rozdań Akademii. Najbardziej kontrowersyjna była
nagroda dla muzyki. Oscara otrzymał Tan Dun za zupełnie pozbawioną wyrazu ścieżkę
do filmu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”. Do dziś nie mam pojęcia, co
pokierowało członkami Akademii! O nagrodę walczyła muzyka z „Gladiatora”, która
dziś jest już wręcz kultowa, a także przepiękne kompozycje Ennio Morricone do
„Maleny”. Czas jednak zweryfikował, kto był wtedy prawdziwym zwycięzcą. Kolejny
werdykt, z którym się nie zgadzam, był Oscar dla Benicio Del Toro za jego
drugoplanową kreację w „Traffic”. Jak ta przeciętna rola mogła wygryźć
znakomitego Phoenixa? No śmiech na sali! Kolejną wtopą był brak Oscara dla
„Gladiatora” za zdjęcia, tu znowu tryumfy święcił „Przyczajony tygrys, ukryty
smok”. Dodajmy jeszcze pominięcie
piosenki „Now we are free” w kategorii muzycznej i brak nagrody za reżyserię
dla Scotta. Nie wiem czy Akademia nie ma po drodze z osobę Ridleya, ale powinni
docenić tak znakomity kunszt jak przy „Gladiatorze”. Cóż, zwyczajnie ten obraz
zasłużył na jeszcze więcej nagród w swoim roku.
„Gladiatora” nie raz widziałem
i zapewne jeszcze nie raz do niego wrócę. Zawsze, oglądając go na nowo
przeżywam te same niezwykłe emocje jakie towarzyszyły mi przy pierwszym razie.
Film Ridleya Scotta jest filmem perfekcyjnym pod każdym względem, dziełem
skończonym od początku do końca. Zapisze się na zawsze jako jeden z najlepiej
zrobionych filmów o czasach starożytnego Rzymu. Obawiam się, że nigdy nikt
nawet mu nie dorówna i „Gladiator” Ridleya Scotta na zawsze zostanie moim
ulubionym filmem.
- Łukasz Kowalski