wtorek, 30 lipca 2013

Obecność


Horror w starym stylu 
Trudna sprawa z tymi horrorami. Mimo że szturmem okupują nasze kina to trudno trafić na jeden dobry, który nie tylko straszy, ale i wciąga (choć i z tym straszeniem bywa różnie). Ja osobiście nie przepadam za tym gatunkiem. Tylko kilka horrorów z czystym sumieniem mogę nazwać udanymi. Czy wchodząca właśnie na nasze ekrany „Obecność” zagości w tym małym, elitarnym gronie?
Porażki nie ma na pewno. Na szczęście film twórcy słynnej „Piły” ucieka od największych grzechów współczesnego horroru. Nie skupia się na słabych efektach specjalnych, czy idiotycznych posunięciach bohaterów byle utrzymać napięcie i poczucie grozy. Gatunek schodzi na drugi plan, najważniejsza pozostaje historia. Opowieść ciekawa tym bardziej, że przedstawiająca autentyczne wydarzenia.
Dwa małżeństwa, dwie rodziny. Warrenowie to nietypowa para. Lorraine jest kimś na wzór jasnowidza. Potrafi przy pomocy nadprzyrodzonych zdolności zobaczyć przeszłość. Jej mąż, Ed to specjalista od demonów i innych stworów nie z naszego świata. Jedyny w historii świecki egzorcysta uznany przez Kościół Katolicki. Rozwiązują wiele spraw niezrozumiałych dla zwykłych zjadaczy chleba. Perronowie są właśnie takimi zjadaczami. Nie interesuje ich życie pozagrobowe, ani ingerencja sił niebieskich w doczesne bytowanie. Carolyn i Ron zmienią jednak nastawienie gdy świeżo zakupiony przez  nich dom zaczną systematycznie nawiedzać demony, a życie ich pięciu uroczych córek zostanie zagrożone.
James Wan to specjalista od horrorów. Wielką karierę zaczął od kultowej „Piły”, która chyba na nowo przywróciła gatunek do życia. W „Obecności” reżyser trochę zwalnia i podchodzi do horroru jak do klasycznego dramatu, czy thrillera. Takie świeże spojrzenie pomaga w odbiorze filmu, który nie jest już tylko banalną sieczką wzbudzającą czasowy strach ze słabym scenariuszem w tle.
Owa świeżość polega przede wszystkim na powrocie do korzeni horroru. Czyli do klasyków gatunku. Powolna i cierpliwa praca kamery z dobrze napisanym scenariuszem sprawia, że widz daje się wciągnąć w historię w stu procentach. Narastający powoli strach nie bazuje tylko na nagłych „wyskokach” postaci czy budzącej grozę muzyce, gdy bohater schodzi do ciemnej piwnicy. Twórcy zrezygnowali również z śmiesznych zjaw stworzonych przez specjalistów od efektów. Takie zabiegi chyba częściej budzą uśmiech i politowanie niż gęsią skórkę (przykładem może być tegoroczna produkcja, „Hansel i Gretel: łowcy czarownic”). W „Obecności” mamy jedynie sugerowanie stworzeń nadprzyrodzonych, co dodaje filmowi nie tylko tajemniczości, ale i realizmu.
Nie mogę uciec od wrażenia, że Wan inspirował się takimi dziełami jak „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Dziecko Rosemary” czy „Inni”. Zwłaszcza tym ostatnim. Sięgając po te lepsze horrory postawił sobie poprzeczkę całkiem wysoko, choć nie udało mu się stworzyć dzieła tak dobrego jak film z kreacją Nicole Kidman.
Dobrze, że reżyser postawił też na uznanych i cenionych aktorów. Dodaje to obrazowi nie tylko prestiżu, ale również pokazuje podejście do tematu. Sami zatrudnieni też nie „olali” sprawy. Wszyscy starają się grać na jak najwyższym poziomie, rezygnując z przerysowanego przerażenia. Najlepsze wrażenie pozostawiają Warrenowie czyli Vera Farmiga i Patrick Wilson. Tworzą bardzo udany duet, który aż prosi się o powtórkę w kolejnych produkcjach.
Jednak i „Obecności” nie udaje się całkowicie uratować przed typowymi klasycznymi wpadkami. W filmie Jamesa Wana niezwykle irytujący jest soundtrack. Ścieżka dźwiękowa Josepha Bishara niczego do filmu nie wnosi, wręcz ujmuje całości. Posiada kilka prostych i schematycznych motywów jak przyjemne dźwięki pianina przy ckliwych momentach. Na szczęście motywem głównym zajął się Mark Isham, który poradził sobie z zadaniem o niebo lepiej.
Przyczepić można się też do kilku scen, które gryzą się z całkiem dobrze napisanym scenariuszem. Prawdziwym koszmarkiem jest początkowa scena z rodziną Perronów, kiedy to wprowadzają się do nowego domu. Niezwykle radośni i szczęśliwi, tak typowi, że aż niemożliwi. Dodatkowo jeszcze mamy do czynienia ze zbuntowaną nastolatką, której nic nie pasuje, zwłaszcza nowy dom. Na szczęście atmosfera szybko ulega zmianie i zaczyna się prawdziwy film.
„Obecność” to zapewne nie najlepsza produkcja roku, ale na pewno jeden z lepszych horrorów z jakimi ostatnio miałem do czynienia. Zaskakuje swoim hołdem do klasyków gatunku, co dziś czynie je dziełem dosyć unikatowym. Na pewno warto nim się zainteresować.

Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy Warner Bros. Polska


- Łukasz Kowalski

środa, 24 lipca 2013

Stoker

Koniec niewinności

Nie każdemu służy Hollywood. Twórcy, artyści, aktorzy z europejskich, czy azjatyckich krajów marzą o podbiciu tamtejszych ziem, ale też boją się fabryki snów jak ognia. Zazwyczaj początek kariery w USA łączy się ze spadkiem formy i skomercjalizowaniem projektów. Takie obawy mieli też fani Chan-wooka Parkera, którego „Stoker” to pierwszy całkowicie wyprodukowany w Ameryce film. Nie znam koreańskiej twórczości reżysera i ze wstydem przyznaję, że „Stoker” to nasze pierwsze spotkanie. Mimo to mogę w ciemno strzelić, że Parker nie zatracił się w krainie snów, a wręcz może odkrył nowe możliwości.
Z doniesień reżysera wiem, że nie było to takie oczywiste, łatwe i przyjemne. Parker przyzwyczajony do koreańskich standardów podszedł do amerykańskiej produkcji ze swoją optyką, przywiezioną z zagranicy. Chciał jedynie zmienić język i krajobrazy, a styl pozostawić ten sam. Nie do końca odpowiadało to producentom, których efekt końcowy trochę przeraził. Zażądali wycięcia sporej ilości materiału. Dopiero, gdy Koreańczyk zagroził odejściem z projektu, zgodzili się na wycięcie „jedynie” dwudziestu minut. Wszystko miało zostać po jego myśli.
Moja nieznajomość wcześniejszych dzieł twórcy, takich jak choćby słynny „Oldboy”,  pozwala mi spojrzeć na „Stokera” z innej perspektywy niż reszcie krytyków. Mogę odpuścić więc sobie wszelkie porównania i skupić się wyłącznie na najnowszym dziele Parkera.
Historia rozgrywa się w starej wiktoriańskiej posiadłości. To tu spokojne życie wiedzie rodzina Stokerów. Kiedy w tragicznym wypadku ginie głowa rodziny nastoletnia India próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wtedy do rodziny wkracza brat zmarłego Richarda, Charlie, który chce zaopiekować się bratową i jej córką. Pani domu przyjmuje szwagra z otwartymi ramionami, natomiast India podchodzi z większą ostrożnością do nowego gościa.
Reżyser bardzo dobrze wykorzystuje scenariusz (swoją drogą napisany przez „skazanego na śmierć” Wentwortha Millera, dla mnie wielkie zaskoczenie), by pobawić się wizualnie. Skupia się na najmniejszych niuansach, podchodzi bardzo blisko do obserwowanych bohaterów i wyostrza każdy, najcichszy dźwięk. Buduje niezwykły klimat i stwarza „przyjemny” dyskomfort widza. Najważniejsze są jednak postacie. Scenariusz opiera się przede wszystkim na nich, na nich koncentruje się też reżyser. Zwłaszcza na głównej bohaterce i na jej powolnej utracie niewinności, którą w filmie podkreśla subtelna symbolika. Ważny pozostaje też wujek Charlie, którego reżyser ubiera w niepewność i tajemniczość rodem z filmów Hitchcocka.
„Stoker” w ciekawy sposób przedstawia kontrowersyjny temat seksualności, dojrzewania łącząc go z kryminałem, thrillerem, czy momentami wręcz horrorem. Bohaterowie zachowują się kontrowersyjnie, dom Stokerów wręcz woła o kuratora socjalnego. A reżyser aż do ostatniej chwili nie pozwala na rozładowanie sytuacji, dodając tylko kolejne dziwne sytuacje, czasami wprowadzając widza w konsternacje i zakłopotanie (np. scena masturbacji dziewczyny pod prysznicem).
Mocna jest też obsada filmu. Najważniejsza trójka, wokół której rozgrywa się cała akcja, wypada w swoich rolach naprawdę przyzwoicie. Nicole Kidman ciągnie swoją dobrą passę już od kilku filmów. Matka rodziny Stokerów to sfrustrowana starsza kobieta, która pragnie rozbudzić w sobie zagubioną kobiecość. Kidman zawsze dobrze wypadała w rolach takich kobiet na zakręcie („Godziny” czy „Narodziny”), dodaje na deser swojej bohaterce dystynkcję i klasę, co czyni ją jeszcze ciekawszą. Niespodzianką okazuje się Matthew Goode, którego wcześniej nie widziałbym w rolach takich jak Charlie, czyli skrytych i nieobliczalnych. Bryluje w każdej scenie zmieniając się w zależności od sytuacji. Dużym talentem popisuje się znowu Mia Wasikowska. Stoker to chyba jej najpoważniejsza, ale i najlepsza rola w dorobku. Pomaga jej w tym też nietypowa uroda, która pociąga i jednocześnie peszy przez młody i niewinny wygląd aktorki. Na pewno jeszcze nas zaskoczy kolejnymi kreacjami, bo rozwija się w znakomitym kierunku.
Mroczny, intrygujący, niepokojący i fascynujący. To tylko kilka przymiotników określających pierwszą (oby nie ostatnią) amerykańską produkcję Chan-wooka Parkera. Zapewne nie jest to film dla każdego widza, wielu odrzuci sposób portretowania rzeczywistości w taki sposób w jaki robi to Koreańczyk, ale warto spróbować zmierzyć się z tym filmem. Popatrzeć szerzej i doszukać się ukrytych motywów i przesłań, bo naprawdę warto.  

- Łukasz Kowalski

sobota, 13 lipca 2013

Pacific Rim



Czysta rozrywka najwyższej klasy
Oj, gdzieś nam na chwilę zniknął Guillermo Del Toro, a część świata zdążyła już o nim zapomnieć. Po olśniewającym „Labiryncie Fauna” i drugiej odsłonie „Hellboya” meksykański reżyser zabrał się za ekranizację „Hobbita”, ale ostatecznie projekt ten porzucił i finalnie figurował na liście płac jedynie jako jeden z czworga scenarzystów. Długie zamieszanie związane z ponownym wkroczeniem Hollywood do Śródziemia zatrzymało na chwilę twórczość Del Toro i zakończyło chwilową modę na tego twórcę. Teraz, po pięciu (!) latach przerwy Meksykanin triumfalnie powraca na ekrany z nowym, wielkim blockbusterem – „Pacific Rim”.
W niedalekiej przyszłości świat atakują Kaiju - przybysze z innej planety. Nie spodziewajcie się ogranych motywów z latającymi spodkami i humanoidalnymi zaawansowanymi technologicznie stworkami. U Del Toro inwazja zaczyna się od środka. Gigantyczne potwory przybywają na Ziemię przez międzywymiarowy portal ukryty na dnie Pacyfiku. Monstra atakują położone nad Oceanem Spokojnym miasta, zwiastując rychłą apokalipsę. W obliczu globalnej katastrofy władze zawiązują sojusz ponad podziałami i powołują do istnienia specjalne roboty – Jaegery – które, kierowane przez pary pilotów, walczą z wrogimi przybyszami.
Twórca „Labiryntu Fauna” komponuje wspaniałe kino rozrywkowe, bawiąc się scenografią, efektami specjalnymi, postaciami, konwencją. „Pacific Rim” łączy w sobie charakter efekciarskiego komiksu z filmami akcji z wielką demolką w tle. Liczne podobieństwa do „Transformersów”, „Battleship”, „2012”, „Godzilli”, czy „Avatara” nie są przypadkowe. Guillermo Del Toro czerpie z tych, a także innych tytułów garściami, łącząc motywy i stylistyczne zapożyczenia z własnymi pomysłami, tworząc przepyszny obraz filmowej akcji. Co więcej, reżyser nie udaje, że w „Pacific Rim” chodzi o coś więcej niż czystą rozrywkę. Nie pompuje ani sztucznej ideologii (chociaż przez krótki moment blisko mu do avatarowej „ekologii”), ani sztucznej dramaturgii, czy amerykańskiego patosu. Wszystko występuje w odpowiedniej ilości – na tyle, aby nieco bardziej zaangażować widza, zachowując jednak szacunek dla jego inteligencji. W „Pacific Rim” najważniejsze są efekty specjalne i dobra rozrywka. Mają się bić i się biją. I robią to imponująco!
Guillermo Del Toro dba, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Dopieszczone efekty specjalne idealnie współgrają ze zjawiskową futurystyczną scenografią i kostiumami. Wszystko perfekcyjnie łączą zdjęcia zdobywcy Oscara Guillermo Navarro i przystępny montaż. Akcję napędza muzyka Ramina Djawadiego, który po długim ciągu kompozycyjnych upadków wreszcie potrafił stworzyć muzykę wzbogacają film. Chwytliwe motywy wygrywane przez gitary i muzykę elektroniczną łączą w sobie rozmach „Incepcji” Zimmera, stalowy ciężar „Terminator: Ocalenie” Elfmana, nutkę ironii „Iron Mana” i orientalność „Piratów z Karaibów: Na krańcu świata” Zimmera. Muzyka Djawadiego, mimo iż mało oryginalna, potrafi znaleźć miejsce w głowie widza i na kilkanaście godzin zaskarbić sobie jego względy.
Bohaterowie walczący z krzyżówkami Godzilli i Krakena są na tyle wyraziści i nieźle zagrani, że łatwo nam zaangażować się w ekranowe wydarzenia. Bardzo dobrze odnajdują się mniej znani Charlie Hunnam i Rinko Kikuchi występujący w rolach głównych, chociaż pozostają w cieniu majestatycznego, charyzmatycznego Idrisa Elby, wcielającego się w postać Marszałka Stackera. W drugim planie wybijają się Charlie Day i Burn Gorman jako komiczny duet naukowców, a także ulubiony aktor meksykańskiego reżysera - Ron Perlman jako przyodziany w złote buty król nielegalnego handlu, Hannibal Chau.
Szkoda, że aż pięć lat musieliśmy czekać na kolejny popis Guillermo Del Toro. Meksykanin po raz kolejny udowodnił, że potrafi stylistycznie zachwycić i zaangażować w dobrze opowiedzianą fabułę. „Pacific Rim” nie ma w sobie klasy i powagi „Labiryntu Fauna”, ale w kategorii letnich wysokobudżetowych filmów rozrywkowych nie ma sobie w tym roku równych.

Za możliwość obejrzenia "Pacific Rim" na pokazie przedpremierowym dziękuję firmie Warner Bros. Polska.


 - Alek Kowalski