Marzenia pakera
Lubię chodzić na siłownię. Wysiłek fizyczny po
całodziennym siedzeniu na uczelni to prawdziwa przyjemność. Choć przyznam, że
po pierwszej wizycie miałem ochotę usiąść w domu przed komputerem i stworzyć
socjologiczną pracę na temat przebywających tam osób. Zwłaszcza o napompowanych
stałych bywalcach. Bo to naprawdę ciekawa grupa społeczna.
Nie trudno ich rozpoznać. Przede wszystkim, są na
siłowni zawsze, zawsze kiedy wpadasz
kilka razy w tygodniu, oni już tam są. Przy tym wcale nie muszą tam ćwiczyć.
Dla nich to zwyczajnie miejsce spotkań towarzyskich. Rozmawiają o tym, co dziś
jedli, jakie proteiny są najlepsze i wyśmiewają tych, co nie liczą się z każdą
zjedzoną kalorią.
Klasycznym przedstawicielem „pakerów” jest główny
bohater filmu Michaela Baya. Kulturysta Daniel Lugo (Mark Wahlberg) pewnego
dnia uznaje, że nie doszedł w życiu do niczego wielkiego. W jego rozumowaniu
osoba, która doprowadziła się do sylwetki mitycznego Herculesa zasługuje na coś
większego od życia niż średnie mieszkanie, tonące w długach. Dlatego wpada na
pomysł by zmusić jednego ze swoich klientów do oddania mu całego majątku. Plan
jest prosty: porwać gościa, wymusić od niego podpis na akcie przepisania i żyć
w bogactwie oraz luksusie. Dogaduje się z kolegami z „pakerni” i razem dokonują
przekrętu życia. Towarzyszą mu: nawrócony na Chrystusa półgłówek Paul i Adian,
który sterydami doprowadził się do dysfunkcji seksualnej (wszelkim sterydom
mówimy NIE!).
Film Baya to prawdziwa mieszanka gatunkowa. Mamy tu i
komedię (najmocniejszą część filmu, choć trafiają się baaardzo słabe żarciki),
i dramat społeczny, i kino akcji. Ten miszmasz nie zawsze udaje się Bayowi
utrzymać w ryzach. Ojciec „Badboysów” i „Transformersów” nie odnajduje się w
dosyć cichym (jak na niego) klimacie. Czasami z ekranu zwyczajnie wieje nudą
(zwłaszcza w drugiej części filmu) a czasami mamy zbytnią biegunkę wydarzeń,
których nawet do końca nie rozumiemy.
Całkiem zgrabnie wychodzi twórcy wątek „american
dream”. Bay nie prezentuje właściwie nic nowego w tym temacie, a jednak daje do
myślenia. Napakowane przygłupy nie dążą do banalnego zdobycia kasy i życia jak
50 cent. Oni nawet chcą zrobić coś więcej, coś zmienić w społeczeństwie. Chcą
być porządnymi i zasłużonymi obywatelami, nie mogą jednak tego zrobić bez
finansowego startu. Mimo że widz zdaje sobie sprawę z nieprawidłowości czynów
głównych bohaterów to chce by im się udało. Ma też poczucie, że bogaty dupek
dostał to, na co zasłużył.
Bardzo zgrabnie wyszło też sportretowanie środowiska
kulturystów. Portretuje grupę prawdziwych półgłówków, którzy przestawiają
litery w co drugim wyrazie, a każde ich posunięcie, mimo wcześniejszego
zaplanowania, kończy się żenującą wpadką. Przy tym wcale nie uznaje ich za
zupełnie bezwartościowych. Są oni ofiarami dzisiejszego systemu wartości, gdzie
pieniądz liczy się najbardziej. Kulturyści, nie analizując niczego głębiej
przyjmują świat takim, jaki jest i próbują się dopasować. Szkoda tylko, że
twórcy podobnie podchodzą do widza, nisko oceniając jego inteligencję i w
finałowej scenie podsumowują cały film, wkładając w usta Eda Harrisa patetyczny
morał całego obrazu, by byli w stu procentach pewni, że zjadacz popcornu
dokładnie zrozumie przesłanie.
Mark Whalberg przyzwyczaił nas do roli nieogarniętych
osiłków o dobrym sercu (choćby w nagradzanym „Fighterze”). W „Sztanga i cash”
nie pokazuje właściwie niczego nowego. Osobiście czekam na kolejne role,
ambitniejsze, bo jestem przekonany, że Marky Mark ma w sobie ukryty potencjał.
Potencjał, którego za grosz nie ma Dwayne’ie Johnsonie. Pseudonim „The Rock”
idealnie do niego pasuje, bo tyle w nim emocji, co w polnym kamieniu. Okazuje
się, że zagranie napakowanego przygłupa nie jest wcale takie łatwe. To w pewnym
sensie również jakieś osiągnięcie. Największym zaskoczeniem jest Tony „Detektyw
Monk” Shalhoub. Świetnie wypada jako arogancki, bogaty dupek, kradnąc każdą
scenę napompowanym kolegom.
Ciężko ocenić „Sztangę i cash” jednoznacznie. Ciekawy
scenariusz został nie do końca wykorzystany. Może gdyby powierzyć reżyserię
innemu panu? Może Steven Soderberg umiałby zrobić z tego dzieło nawet kultowe?
Po ostatnich porażkach ze „Ściganą” i „Panaceum”, „Sztanga i cash” wydawałyby
się idealną propozycją.
- Łukasz Kowalski