wtorek, 20 sierpnia 2013

Sztanga i cash



Marzenia pakera
Lubię chodzić na siłownię. Wysiłek fizyczny po całodziennym siedzeniu na uczelni to prawdziwa przyjemność. Choć przyznam, że po pierwszej wizycie miałem ochotę usiąść w domu przed komputerem i stworzyć socjologiczną pracę na temat przebywających tam osób. Zwłaszcza o napompowanych stałych bywalcach. Bo to naprawdę ciekawa grupa społeczna.
Nie trudno ich rozpoznać. Przede wszystkim, są na siłowni zawsze, zawsze kiedy wpadasz  kilka razy w tygodniu, oni już tam są. Przy tym wcale nie muszą tam ćwiczyć. Dla nich to zwyczajnie miejsce spotkań towarzyskich. Rozmawiają o tym, co dziś jedli, jakie proteiny są najlepsze i wyśmiewają tych, co nie liczą się z każdą zjedzoną kalorią.
Klasycznym przedstawicielem „pakerów” jest główny bohater filmu Michaela Baya. Kulturysta Daniel Lugo (Mark Wahlberg) pewnego dnia uznaje, że nie doszedł w życiu do niczego wielkiego. W jego rozumowaniu osoba, która doprowadziła się do sylwetki mitycznego Herculesa zasługuje na coś większego od życia niż średnie mieszkanie, tonące w długach. Dlatego wpada na pomysł by zmusić jednego ze swoich klientów do oddania mu całego majątku. Plan jest prosty: porwać gościa, wymusić od niego podpis na akcie przepisania i żyć w bogactwie oraz luksusie. Dogaduje się z kolegami z „pakerni” i razem dokonują przekrętu życia. Towarzyszą mu: nawrócony na Chrystusa półgłówek Paul i Adian, który sterydami doprowadził się do dysfunkcji seksualnej (wszelkim sterydom mówimy NIE!).
Film Baya to prawdziwa mieszanka gatunkowa. Mamy tu i komedię (najmocniejszą część filmu, choć trafiają się baaardzo słabe żarciki), i dramat społeczny, i kino akcji. Ten miszmasz nie zawsze udaje się Bayowi utrzymać w ryzach. Ojciec „Badboysów” i „Transformersów” nie odnajduje się w dosyć cichym (jak na niego) klimacie. Czasami z ekranu zwyczajnie wieje nudą (zwłaszcza w drugiej części filmu) a czasami mamy zbytnią biegunkę wydarzeń, których nawet do końca nie rozumiemy.
Całkiem zgrabnie wychodzi twórcy wątek „american dream”. Bay nie prezentuje właściwie nic nowego w tym temacie, a jednak daje do myślenia. Napakowane przygłupy nie dążą do banalnego zdobycia kasy i życia jak 50 cent. Oni nawet chcą zrobić coś więcej, coś zmienić w społeczeństwie. Chcą być porządnymi i zasłużonymi obywatelami, nie mogą jednak tego zrobić bez finansowego startu. Mimo że widz zdaje sobie sprawę z nieprawidłowości czynów głównych bohaterów to chce by im się udało. Ma też poczucie, że bogaty dupek dostał to, na co zasłużył.
Bardzo zgrabnie wyszło też sportretowanie środowiska kulturystów. Portretuje grupę prawdziwych półgłówków, którzy przestawiają litery w co drugim wyrazie, a każde ich posunięcie, mimo wcześniejszego zaplanowania, kończy się żenującą wpadką. Przy tym wcale nie uznaje ich za zupełnie bezwartościowych. Są oni ofiarami dzisiejszego systemu wartości, gdzie pieniądz liczy się najbardziej. Kulturyści, nie analizując niczego głębiej przyjmują świat takim, jaki jest i próbują się dopasować. Szkoda tylko, że twórcy podobnie podchodzą do widza, nisko oceniając jego inteligencję i w finałowej scenie podsumowują cały film, wkładając w usta Eda Harrisa patetyczny morał całego obrazu, by byli w stu procentach pewni, że zjadacz popcornu dokładnie zrozumie przesłanie.
Mark Whalberg przyzwyczaił nas do roli nieogarniętych osiłków o dobrym sercu (choćby w nagradzanym „Fighterze”). W „Sztanga i cash” nie pokazuje właściwie niczego nowego. Osobiście czekam na kolejne role, ambitniejsze, bo jestem przekonany, że Marky Mark ma w sobie ukryty potencjał. Potencjał, którego za grosz nie ma Dwayne’ie Johnsonie. Pseudonim „The Rock” idealnie do niego pasuje, bo tyle w nim emocji, co w polnym kamieniu. Okazuje się, że zagranie napakowanego przygłupa nie jest wcale takie łatwe. To w pewnym sensie również jakieś osiągnięcie. Największym zaskoczeniem jest Tony „Detektyw Monk” Shalhoub. Świetnie wypada jako arogancki, bogaty dupek, kradnąc każdą scenę napompowanym kolegom.
Ciężko ocenić „Sztangę i cash” jednoznacznie. Ciekawy scenariusz został nie do końca wykorzystany. Może gdyby powierzyć reżyserię innemu panu? Może Steven Soderberg umiałby zrobić z tego dzieło nawet kultowe? Po ostatnich porażkach ze „Ściganą” i „Panaceum”, „Sztanga i cash” wydawałyby się idealną propozycją. 


- Łukasz Kowalski

1 komentarz:

  1. Oj, Łukasz, Łukasz, ja to się chyba nigdy z Tobą nie zgodzę:D

    "Sztanga i cash" to nuda i nieporozumienie na całej linii", a "Panaceum" to naprawdę dobre kino społeczne!:)

    OdpowiedzUsuń