Just another Saturday night... in Sin City
Ostatnio
gościłem w Mieście Grzechu prawie 10 lat temu. Jednak nie wiele się od tego
czasu zmieniło. Striptizerki te same, gangsterzy ci sami, mafiozi ci sami i te
same „prawilne” mordy ostatnich sprawiedliwych. Tak, w Sin City bez zmian.
Żadnych
niespodzianek nie serwuje nam też Robert Rodriguez w duecie z Frankiem
Millerem. Historie przedstawione w drugiej części są bliźniaczo podobne do tych
z jedynki. Chociaż mamy ich całą garść, chociaż z pozoru się różnią, to dalej
obracają się wokół tych samych oklepanych tematów. Zemsta, pożądanie, chciwość.
Próżno szukać czegoś nowego w wątkach „Damulki wartej grzechu”. Najważniejszy z
nich (wątek tytułowej Damulki i jej „niewolnika” Dwighta) próbuje nawiązać do
klasyki kina noir, z „Chinatown” Polańskiego na czele. On też chyba sprawdza
się w filmie najlepiej. Niestety nie przez porywającą akcję (ta jest tu jak z
najprostszego kryminału) ale przez wdzięk aktorów i fajny klimat. Ten sam zabieg
nie ratuje jednak segmentu ze sprytnym Johnnym i jego słabą
zemstą. Podobnie niestety jest z pragnącą wyrównania rachunków Nancy. Choć tu
mamy przynajmniej udany finał, czego w ogóle nie można powiedzieć o nowelce z
Josephem Gordonem-Levittem.
Będąca osią całego
filmu, przynajmniej z założenia, Eva Green znakomicie odnajduje się w Mieście
Grzechu. Grana przez nią Ava Lord uosabia wszystkie cechy klasycznej femme
fatale z drugiej połowy lat 30. i 40. Fascynuje, pociąga, intryguje, uwodzi. Jednak
kiedy trzeba chwyta za spluwę i bierze wszystko czego chce. Zupełnie jak robiła
to Rita Hayworth w „Gildzie”. Jak już
wspomniałem, twórcy kolejny raz bawią się w kilka historyjek, które niestety
nie łączą się ze sobą w żaden sposób. Dlatego też nie będzie nam dane długo
obcować z przepiękną Panią Lord. Jednak te kilka chwil daje prawdziwą frajdę.
Tego czegoś brakuje u Nancy granej przez piękną (jak zwykle) Jessicę Albę.
Wątek poszukującej zemsty kochanki zastrzelonego detektywa (oj i te nieszczęsne
sceny z duchem Willisa) nie pomaga w zagraniu czegokolwiek ciekawego. Chociaż
ładnie się patrzy na Albę wijącą się na scenie, ale to wiemy już po „jedynce”.
Z ogromną
przyjemnością patrzy się też na Rourkea, który powraca w roli Marva. Choć jest
to postać mocno przerysowana, popadająca w banał, to aktorowi udaje się wzbudzić
bezpretensjonalną sympatię. Podobnie jak Josephowi Gordonowi-Levittowi, ale ten
niestety przegrywa walkę przez okropnie napisaną nowelkę, w której występuje
(segment z Johnnym nie tylko nudzi ale i irytuje). Nowym mieszkańcem w Sin City
jest też Josh Brolin, który sprawnie przejmuje pałeczkę po Clivie Owenie.
Dwight z wdziękiem Bogarda z „Casablanki” ugania się za Evą Green, wypowiadając
do tego najlepsze kwestie w całym filmie (jak „I was born at night, but not
last night”).
Po ostatniej
wizycie w Sin City mam kaca, bo choć miasto dalej urzeka klimatem, atmosferą i
niektórymi ludźmi, to równocześnie potrafi potwornie wynudzić i zirytować
historyjkami bez konkretnej puenty.
- Łukasz Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz