czwartek, 23 października 2014

Sin City 2: Damulka warta grzechu



Just another Saturday night... in Sin City
Ostatnio gościłem w Mieście Grzechu prawie 10 lat temu. Jednak nie wiele się od tego czasu zmieniło. Striptizerki te same, gangsterzy ci sami, mafiozi ci sami i te same „prawilne” mordy ostatnich sprawiedliwych. Tak, w Sin City bez zmian.
Żadnych niespodzianek nie serwuje nam też Robert Rodriguez w duecie z Frankiem Millerem. Historie przedstawione w drugiej części są bliźniaczo podobne do tych z jedynki. Chociaż mamy ich całą garść, chociaż z pozoru się różnią, to dalej obracają się wokół tych samych oklepanych tematów. Zemsta, pożądanie, chciwość. Próżno szukać czegoś nowego w wątkach „Damulki wartej grzechu”. Najważniejszy z nich (wątek tytułowej Damulki i jej „niewolnika” Dwighta) próbuje nawiązać do klasyki kina noir, z „Chinatown” Polańskiego na czele. On też chyba sprawdza się w filmie najlepiej. Niestety nie przez porywającą akcję (ta jest tu jak z najprostszego kryminału) ale przez wdzięk aktorów i fajny klimat. Ten sam zabieg  nie ratuje jednak  segmentu ze sprytnym Johnnym i jego słabą zemstą. Podobnie niestety jest z pragnącą wyrównania rachunków Nancy. Choć tu mamy przynajmniej udany finał, czego w ogóle nie można powiedzieć o nowelce z Josephem Gordonem-Levittem. 


Będąca osią całego filmu, przynajmniej z założenia, Eva Green znakomicie odnajduje się w Mieście Grzechu. Grana przez nią Ava Lord uosabia wszystkie cechy klasycznej femme fatale z drugiej połowy lat 30. i 40. Fascynuje, pociąga, intryguje, uwodzi. Jednak kiedy trzeba chwyta za spluwę i bierze wszystko czego chce. Zupełnie jak robiła to Rita Hayworth w „Gildzie”.  Jak już wspomniałem, twórcy kolejny raz bawią się w kilka historyjek, które niestety nie łączą się ze sobą w żaden sposób. Dlatego też nie będzie nam dane długo obcować z przepiękną Panią Lord. Jednak te kilka chwil daje prawdziwą frajdę. Tego czegoś brakuje u Nancy granej przez piękną (jak zwykle) Jessicę Albę. Wątek poszukującej zemsty kochanki zastrzelonego detektywa (oj i te nieszczęsne sceny z duchem Willisa) nie pomaga w zagraniu czegokolwiek ciekawego. Chociaż ładnie się patrzy na Albę wijącą się na scenie, ale to wiemy już po „jedynce”. 


Z ogromną przyjemnością patrzy się też na Rourkea, który powraca w roli Marva. Choć jest to postać mocno przerysowana, popadająca w banał, to aktorowi udaje się wzbudzić bezpretensjonalną sympatię. Podobnie jak Josephowi Gordonowi-Levittowi, ale ten niestety przegrywa walkę przez okropnie napisaną nowelkę, w której występuje (segment z Johnnym nie tylko nudzi ale i irytuje). Nowym mieszkańcem w Sin City jest też Josh Brolin, który sprawnie przejmuje pałeczkę po Clivie Owenie. Dwight z wdziękiem Bogarda z „Casablanki” ugania się za Evą Green, wypowiadając do tego najlepsze kwestie w całym filmie (jak „I was born at night, but not last night”).
Po ostatniej wizycie w Sin City mam kaca, bo choć miasto dalej urzeka klimatem, atmosferą i niektórymi ludźmi, to równocześnie potrafi potwornie wynudzić i zirytować historyjkami bez konkretnej puenty. 


 - Łukasz Kowalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz