czwartek, 13 października 2011

Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2

Przygoda dobiega końca
Nagroda OBF2012:
scenografia,
Nominacje OBF2012:
efekty specjalne,
zwiastun, muzyka,
utwór muzyki
filmowej,
kostiumy
Po bardzo udanej części poprzedniej, apetyty na „Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” były duże. Nawet ja, znany z negatywnego spojrzenia na sagę Rowling, nie mogłem się doczekać wielkiego finału kinowego tasiemca fantasy.
Zaczyna się mocno. Najpierw w rytm delikatnego motywu „Lily’s theme”, skomponowanego przez Alexandre Desplata, przewijają się malownicze, liryczne kadry zwiastujące rychłe zwieńczenie długiej opowieści. Zaraz po spokojnym, ale złowieszczym wstępie przychodzi pora na rozpoczęcie akcji. Harry (Daniel Radcliffe) wraz z Ronem (Rupert Grint) i Herminą (Emma Watson) kontynuują poszukiwania horkruksów, w których mają być zawarte cząstki mocy Lorda Voldemorta (Ralph Fiennes). Ich unicestwienie może się okazać kluczowe dla wojny dobra ze złem. Harry czuje, że jego ostateczny pojedynek z Panem Ciemności jest już bardzo blisko. Akceptuje swoją rolę wybrańca i dąży do rozstrzygającej konfrontacji. Miejscem finałowego starcia okaże się Hogwart.
„Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” ogląda się świetnie. Mroczne zdjęcia Eduardo Serry, wraz z apokaliptyczną scenografią tworzą niesamowity klimat. W takiej scenerii David Yates umieszcza swoich bohaterów i prowadzi ich przez świetne sekwencje akcji, doszlifowane przez zapierające dech w piersiach efekty specjalne. Wszystko wzbogaca bardzo emocjonalna ścieżka dźwiękowa Alexandre Desplata, nierzadko odnosząca się do dzieł Johna Williamsa, skomponowanych na potrzeby pierwszych trzech odsłon cyklu. Strona realizacyjna rzeczywiście reprezentuje najwyższą światową półkę, momentami dorównując realizacyjnym rozmachem nawet „Władcy Pierścieni” Jacksona.
Bardzo mocnym punktem filmu Davida Yatesa okazuje się pojedynek Harry’ego z Voldemortem. Jest dość rozległy, jednak poprowadzony tak ciekawie, że ogląda się go z zapartym tchem. Świetny jest Ralph Fiennes, który swoim warsztatem nadrabia niefrasobliwości scenarzystów, tworząc postać bardzo wyrazistą i niejednoznaczną. Również Daniel Radcliffe sprawdza się wzorowo. I to zarówno w scenach akcji, jak i scenach dramatycznych.
Niestety w ostatnim Potterze nie brakuje wad. Poprzez natłok akcji zostają ograniczone do minimum dialogi, a z czasem film raczej upodabnia się do gry komputerowej, a zakończenia kolejnych wątków rozczarowują (wystarczy wspomnieć tragiczny finał wątku Bellatrix Lestrange, czy banalne wplecenie w postać Neville’a elementu romantycznego).
Jednak najsmutniejsze po seansie „Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” jest uczucie, że cała seria nie potrafiła odnaleźć swojego miejsca na kartach historii. Nie udało się kolejnym reżyserom stworzyć pełnowymiarowego świata, który zapewnia nieśmiertelność „Władcy Pierścieni” Petera Jacksona i „Gwiezdnym Wojnom” George’a Lucasa. Oprócz dużego śladu w box office, po dekadzie z Harrym Potterem nie pozostanie zapamiętane nic. Chyba, że któryś z porterowych debiutantów okaże się wielką gwiazdą kina.
To oni pozostają zdecydowanie najciekawszym aspektem całego potterowego tasiemca. Możemy obserwować, jak na naszych oczach wyrastają nowe gwiazdy, które z dużo zarabiających miernot zmieniają się w pełnokrwistych aktorów.
„Harry Potter i insygnia śmierci cz. 2” Davida Yatesa sprawdza się jako kino rozrywkowe. Zapewnia dwie godziny świetnej zabawy, a nieźle zagrana konfrontacja Fiennes-Radcliffe nadaje całości wyrazisty charakter. Jednak poziom poprzedniej odsłony cyklu okazał się nieosiągalny i w tym kontekście epicki finał wydaje się nieco rozczarowujący. 
- Alek Kowalski

2 komentarze:

  1. Cóż jak już wspominałam przy pierwszej części, zatrudnianie nowych reżyserów nie podniosło poziomu filmu. Moim skromnym zdaniem nic pobije trzeciej i czwartej części, które wykonane zostały najlepiej. Tutaj cóż, zbytnio irytowały mnie odstępstwa od książki, dla wiernego fana sagi, filmy są tylko i wyłącznie cienką miernotą. Zaskakuje mnie jak wielka przepaść istniała i istnieje pomiędzy grą aktorską prawdziwych aktorów (Ralph Fiennes, Gary Oldman, Helena Bohnan Carter, czy Alan Rickman) a tych dobranych tylko pod ten konkretny film. Nie przekonała mnie burza efektów specjalnych oraz całkiem niezła ścieżka dźwiękowa, ja osobiście dałabym filmowi o wiele niższą notę. I pomyśleć, że tak wyczekiwałam premiery tego filmu...
    LB

    OdpowiedzUsuń
  2. Trójka rzeczywiście trzymała wysoki poziom, ale czwórka to moim zdaniem oczywista porażka. Nie zgadam się też w kwestii młodych aktorów. Oczywiście Radcliffe to nie Rickman, czy Oldman, ale ich poczynania na ekranie naprawdę nie są złe. Powiem szczerze, że nie jestem fanem głupich produkcyjniaków z burzą efektów specjalnych, ale w HP naprawdę czułem, że mają one sens. I jeszcze ta muzyka Desplata, momentami upodabniająca się do Williamsa. Wszystko trochę przypominało mi kino nowej przygopdy, a sekwencja u Gringotta w podziemiach odświeżyła sentyment do Poszukiwaczy zaginionej arki.
    Alek

    OdpowiedzUsuń