Potrzeba świeżości
Opisując
twórczość Tima Burtona najczęściej mówi się o oryginalności. Zawsze myślałem w
ten sam sposób. Uznawałem go za wielkiego filmowego marzyciela podejmującego
odważne decyzje i wykraczającego poza wszelkie granice. Zacząłem się jednak
zastanawiać, czy te klimatyczne historie faktycznie są takie niezwykłe,
niepowtarzalne. Czy powoli nie zaczynają trącić zmęczeniem materiału? Na ile
oryginalna w końcu może być ciągle ta sama obsada (Johny Deep, Helena Bonham
Carter), ten sam kompozytor, ci sami producenci i w ogóle wszystko takie samo.
„Mroczne
cienie” są jakby czymś na wzór składanki „Tim Burton - The Best Of”. Mamy tu
właściwie wszystko, czego po Burtonie mogliśmy się spodziewać. Danny Elfman
zrobił ścieżkę dźwiękową, która dla zwyczajnego zjadacza chleba nie wyda się
ani o pół nutę inna od poprzednich kompozycji do burtonowskich produkcji,
wspomniani we wstępie aktorzy zagrają z tą samą, dobrze znaną fanom gracją, a
klimat dalej będzie mroczny acz z przymrużeniem oka, wszystko bez zmian. A
jednak ja, fan kina w stylu Bartona, czuję niedosyt, czuję wręcz rozczarowanie.
Wiele obiecywałem sobie po nowym filmie jednego z moich ulubionych reżyserów, a
tu wychodzę z kina właściwie…pusty. Nie czuję nic. Nie było źle, ale nie było
też dobrze. Było po prostu przeciętnie, a tego po Burtonie zwyczajnie bym się
nie spodziewał.
„Mroczne
cienie” to historia rodziny Collinsów, oparta na serialu z lat 60tych. Główny
bohater, Barnabas Collins (w tej roli oczywiście Johnny Depp) zostaje
przemieniony w wampira i pogrzebany żywcem przez rozczarowaną kochankę (Eva
Green). Po latach spoczynku w trumnie wraca do rodzinnego Collinwood, wraca do
swej posiadłości, gdzie zastaje swoich pra, pra, pra wnuków (cała rodzina
Collinsów z Michelle Pfeiffer na czele).
Okazuje się, że majątek przepadł, a rodzinny biznes upadł pod ciężarem
konkurencji. Barnabas postanawia pomóc rodzinie i przywrócić jej dawny blask,
co z początku mu się udaje, jednak tylko do czasu, gdy o jego powrocie nie
dowie się ex kochanka.
Główną
zbrodnią całej historii jest właściwie jej brak. Akcja rozwija się z prędkością
polskich kolei, pozbawiona często jest logiki, nie posiada chyba żadnego
poważnego zwrotu akcji, a napisane przez scenarzystów żarty są na bardzo niskim
poziomie. Poniekąd jest to zwyczajnie klątwa nałożona na reżyserów, którzy
próbują przełożyć serial na duży ekran. Zazwyczaj jest to po prostu niemożliwe.
Pierwszy problem rodzi ograniczenie czasowe, serial pozwala na mozolny rozwój
akcji, cała historia opowiedziana jest w około 20 odcinkach po czterdzieści
minut każdy, w kinie mamy maksymalnie dwie godziny by wszystko rozpocząć,
rozwinąć i pięknie zakończyć. Tim Burton skrzywdził „Mroczne cienie” uciekając
do banalnej fabuły, która dramatycznie przypomina mi fabułę produkcji z
nastoletnimi gwiazdami serwowanymi na Disney Chanell.
Reżyser
z Burtona chyba bardzo uczuciowy, typ człowieka, który zwyczajnie przywiązuje
się do ludzi. Może dlatego nie dostrzega wtórności swych stałych pracowników.
Zacznijmy od Danny’ego Elfmana, który w soundtracku do „Mrocznych cieni”
wykazuje co najwyżej ogromne przepracowanie i znużenie. Ścieżka dźwiękowa jest
do bólu nijaka. Zwyczajnie bez pomysłu. Żadnego chwytliwego motywu głównego. A
przecież wiem, że zazwyczaj produkował bardzo dobre kompozycje do burtonowskich
filmów (moi faworyci – „Powrót Batmana” i „Edward nożycoręki”).
Johnny
Depp od serii opowiadającej o piratach gra na parę tych samych min, niczym
nowym nie zaskakując. Czuje się spore wyeksploatowanie materiału. W „Mrocznych
cieniach” nie pomaga nawet wampirza charakteryzacja. Choć i tak jest dużo
lepiej niż z jego rolą Szalonego Kapelusznika z „Alicji w Krainie Czarów”.
Helena Bonham Carter dostała chyba najmniejszą rolę jaką kiedykolwiek mógł jej
zaproponować życiowy partner. W swoich scenkach jest oczywiście znowu bardzo
dobra, ale czujemy tą ciągłą nieświeżość, zwłaszcza wielbiciele filmów Tima
Burtona.
Czy
jedynym ratunkiem jest więc zwyczajna wymiana kadr? Może nie jedynym, ale daje
to Burtonowi spore możliwości. „Mroczne cienie” paradoksalnie to pokazują.
Najlepsze w filmie są kreacje powracającej poniekąd Michelle Pfeiffer i
zaskakującej Evy Green. Rola Elizabeth Collins, czyli matki rodu Collinsów
teoretycznie nie powinna przyciągać zbytniej uwagi, ale postawa Pfeiffer
sprawia, że budzi respekt w każdej ze scen, w której się pojawia. Wydaje się
być tajemnicza i mieć cały czas pewne ukryte intencje. Z naprawdę płasko
napisanej postaci była Kobieta Kot stworzyła postać niebanalną. Pierwsze
skrzypce gra jednak była dziewczyna Bonda. Zabawne, że akurat parę dni przed
premierą „Mrocznych cieni” rozmawiałem, z koleżanką na temat Evy Green,
wspólnie uznaliśmy, że wydaje się być dobrą aktorką, ale ciągle gra to samo. Ta
sama zimna twarz ukrywająca wszelkie emocje. W roli Angelique Bouchard ucieka
od swego wizerunku do roli kobiety fatalnej, szalonej i targanej wieloma
emocjami. Jakby chciała nam udowodnić swój talent.
Tim
Burton chyba się rozleniwił, przyzwyczaił widzów do pewnego stylu i pewnych
typowych chwytów. Niestety nie wychodzi to każdemu na zdrowie. Traci na tym
zarówno sam reżyser jak i Depp, czy Elfman. Brak tu jakiejkolwiek świeżości,
nowych pomysłów, wyzwań. Powoli zbliża się czas, kiedy będziemy musieli
rozwiązać związek Burotna z Deppem, o ile panowie chcą jeszcze zachwycić kiedyś
publikę. Szkoda, bo w pamięci mam ciągle tak wspaniałe dzieła jak „Edwart
nożycoręki”. Mogą też pójść w ślady
innych znanych duetów jak Ridley Scott i Russell Crowe, czy Martin Scorsese i
Leonardo DiCaprio, ale to wymaga większej pracy, większego zaangażowania i
chęci, których ostatni chyba u obu panów brakuje.
Po
„Mrocznych cieniach” naszła mnie pewna refleksja. Wszyscy wiemy, że rok 2011
był bardzo przeciętny dla kina, za to rok 2012 obfituje w wielkie obietnice i
nadzieje. Jak dla mnie są to do tej pory rozczarowania i porażki. „Królewna
śnieżka”, która na mojej liście najbardziej oczekiwanych filmów 2012 znalazła
się na miejscu 9 dostała bardzo średnią ocenę, „Żelazna dama” (pozycja 5) mimo
oscarowej głównej roli jest do bólu przeciętna, „Mroczne cienie” jakie są
właśnie się dowiedzieliście (były na wysokiej 3 pozycji!), a „Avengers” okazały
niczym więcej jak zwykłą rozrywką (miejsce 2). Nie zawiódł mnie jedynie „Mój
tydzień z Marylin”, który uplasował się w moich oczekiwaniach na miejscu 4. Oby
kolejne tytuł mnie nie rozczarowały czyli „Dark Knight rises”, „The Gangster
Squad”, „Rock of Ages” i numer jeden oczekiwanych „Hobbit”.
- Łukasz Kowalski