wtorek, 22 maja 2012

Mroczne cienie


 Potrzeba świeżości
Opisując twórczość Tima Burtona najczęściej mówi się o oryginalności. Zawsze myślałem w ten sam sposób. Uznawałem go za wielkiego filmowego marzyciela podejmującego odważne decyzje i wykraczającego poza wszelkie granice. Zacząłem się jednak zastanawiać, czy te klimatyczne historie faktycznie są takie niezwykłe, niepowtarzalne. Czy powoli nie zaczynają trącić zmęczeniem materiału? Na ile oryginalna w końcu może być ciągle ta sama obsada (Johny Deep, Helena Bonham Carter), ten sam kompozytor, ci sami producenci i w ogóle wszystko takie samo.
„Mroczne cienie” są jakby czymś na wzór składanki „Tim Burton - The Best Of”. Mamy tu właściwie wszystko, czego po Burtonie mogliśmy się spodziewać. Danny Elfman zrobił ścieżkę dźwiękową, która dla zwyczajnego zjadacza chleba nie wyda się ani o pół nutę inna od poprzednich kompozycji do burtonowskich produkcji, wspomniani we wstępie aktorzy zagrają z tą samą, dobrze znaną fanom gracją, a klimat dalej będzie mroczny acz z przymrużeniem oka, wszystko bez zmian. A jednak ja, fan kina w stylu Bartona, czuję niedosyt, czuję wręcz rozczarowanie. Wiele obiecywałem sobie po nowym filmie jednego z moich ulubionych reżyserów, a tu wychodzę z kina właściwie…pusty. Nie czuję nic. Nie było źle, ale nie było też dobrze. Było po prostu przeciętnie, a tego po Burtonie zwyczajnie bym się nie spodziewał.
„Mroczne cienie” to historia rodziny Collinsów, oparta na serialu z lat 60tych. Główny bohater, Barnabas Collins (w tej roli oczywiście Johnny Depp) zostaje przemieniony w wampira i pogrzebany żywcem przez rozczarowaną kochankę (Eva Green). Po latach spoczynku w trumnie wraca do rodzinnego Collinwood, wraca do swej posiadłości, gdzie zastaje swoich pra, pra, pra wnuków (cała rodzina Collinsów z Michelle Pfeiffer na czele).  Okazuje się, że majątek przepadł, a rodzinny biznes upadł pod ciężarem konkurencji. Barnabas postanawia pomóc rodzinie i przywrócić jej dawny blask, co z początku mu się udaje, jednak tylko do czasu, gdy o jego powrocie nie dowie się ex kochanka.
Główną zbrodnią całej historii jest właściwie jej brak. Akcja rozwija się z prędkością polskich kolei, pozbawiona często jest logiki, nie posiada chyba żadnego poważnego zwrotu akcji, a napisane przez scenarzystów żarty są na bardzo niskim poziomie. Poniekąd jest to zwyczajnie klątwa nałożona na reżyserów, którzy próbują przełożyć serial na duży ekran. Zazwyczaj jest to po prostu niemożliwe. Pierwszy problem rodzi ograniczenie czasowe, serial pozwala na mozolny rozwój akcji, cała historia opowiedziana jest w około 20 odcinkach po czterdzieści minut każdy, w kinie mamy maksymalnie dwie godziny by wszystko rozpocząć, rozwinąć i pięknie zakończyć. Tim Burton skrzywdził „Mroczne cienie” uciekając do banalnej fabuły, która dramatycznie przypomina mi fabułę produkcji z nastoletnimi gwiazdami serwowanymi na Disney Chanell.
Reżyser z Burtona chyba bardzo uczuciowy, typ człowieka, który zwyczajnie przywiązuje się do ludzi. Może dlatego nie dostrzega wtórności swych stałych pracowników. Zacznijmy od Danny’ego Elfmana, który w soundtracku do „Mrocznych cieni” wykazuje co najwyżej ogromne przepracowanie i znużenie. Ścieżka dźwiękowa jest do bólu nijaka. Zwyczajnie bez pomysłu. Żadnego chwytliwego motywu głównego. A przecież wiem, że zazwyczaj produkował bardzo dobre kompozycje do burtonowskich filmów (moi faworyci – „Powrót Batmana” i „Edward nożycoręki”).
Johnny Depp od serii opowiadającej o piratach gra na parę tych samych min, niczym nowym nie zaskakując. Czuje się spore wyeksploatowanie materiału. W „Mrocznych cieniach” nie pomaga nawet wampirza charakteryzacja. Choć i tak jest dużo lepiej niż z jego rolą Szalonego Kapelusznika z „Alicji w Krainie Czarów”. Helena Bonham Carter dostała chyba najmniejszą rolę jaką kiedykolwiek mógł jej zaproponować życiowy partner. W swoich scenkach jest oczywiście znowu bardzo dobra, ale czujemy tą ciągłą nieświeżość, zwłaszcza wielbiciele filmów Tima Burtona.
Czy jedynym ratunkiem jest więc zwyczajna wymiana kadr? Może nie jedynym, ale daje to Burtonowi spore możliwości. „Mroczne cienie” paradoksalnie to pokazują. Najlepsze w filmie są kreacje powracającej poniekąd Michelle Pfeiffer i zaskakującej Evy Green. Rola Elizabeth Collins, czyli matki rodu Collinsów teoretycznie nie powinna przyciągać zbytniej uwagi, ale postawa Pfeiffer sprawia, że budzi respekt w każdej ze scen, w której się pojawia. Wydaje się być tajemnicza i mieć cały czas pewne ukryte intencje. Z naprawdę płasko napisanej postaci była Kobieta Kot stworzyła postać niebanalną. Pierwsze skrzypce gra jednak była dziewczyna Bonda. Zabawne, że akurat parę dni przed premierą „Mrocznych cieni” rozmawiałem, z koleżanką na temat Evy Green, wspólnie uznaliśmy, że wydaje się być dobrą aktorką, ale ciągle gra to samo. Ta sama zimna twarz ukrywająca wszelkie emocje. W roli Angelique Bouchard ucieka od swego wizerunku do roli kobiety fatalnej, szalonej i targanej wieloma emocjami. Jakby chciała nam udowodnić swój talent.
Tim Burton chyba się rozleniwił, przyzwyczaił widzów do pewnego stylu i pewnych typowych chwytów. Niestety nie wychodzi to każdemu na zdrowie. Traci na tym zarówno sam reżyser jak i Depp, czy Elfman. Brak tu jakiejkolwiek świeżości, nowych pomysłów, wyzwań. Powoli zbliża się czas, kiedy będziemy musieli rozwiązać związek Burotna z Deppem, o ile panowie chcą jeszcze zachwycić kiedyś publikę. Szkoda, bo w pamięci mam ciągle tak wspaniałe dzieła jak „Edwart nożycoręki”.  Mogą też pójść w ślady innych znanych duetów jak Ridley Scott i Russell Crowe, czy Martin Scorsese i Leonardo DiCaprio, ale to wymaga większej pracy, większego zaangażowania i chęci, których ostatni chyba u obu panów brakuje.
Po „Mrocznych cieniach” naszła mnie pewna refleksja. Wszyscy wiemy, że rok 2011 był bardzo przeciętny dla kina, za to rok 2012 obfituje w wielkie obietnice i nadzieje. Jak dla mnie są to do tej pory rozczarowania i porażki. „Królewna śnieżka”, która na mojej liście najbardziej oczekiwanych filmów 2012 znalazła się na miejscu 9 dostała bardzo średnią ocenę, „Żelazna dama” (pozycja 5) mimo oscarowej głównej roli jest do bólu przeciętna, „Mroczne cienie” jakie są właśnie się dowiedzieliście (były na wysokiej 3 pozycji!), a „Avengers” okazały niczym więcej jak zwykłą rozrywką (miejsce 2). Nie zawiódł mnie jedynie „Mój tydzień z Marylin”, który uplasował się w moich oczekiwaniach na miejscu 4. Oby kolejne tytuł mnie nie rozczarowały czyli „Dark Knight rises”, „The Gangster Squad”, „Rock of Ages” i numer jeden oczekiwanych „Hobbit”.   

- Łukasz Kowalski

niedziela, 13 maja 2012

Avengers 3D

 W grupie raźniej
http://pl-obf.blogspot.com/p/blog-page.html„Avatar” Jamesa Camerona z 2009 pokazał jedną bardzo ważną rzecz. Nieważne jakie zastosujesz tricki techniczne, czy użyjesz 3D czy nawet 9D to i tak nie pociągniesz filmu bez porywającej i wciągającej fabuły. „Avengers” niestety czasami niebezpiecznie się o to ociera, na szczęście tylko czasami, bo generalnie wychodzą z pojedynku obronną ręką.
Bardzo, ale to bardzo czekałem na film łączący wszystkich bohaterów Marvela. Obiecujące wiele zwiastuny tylko podgrzewały moją podnietę.  Gdzieś po drodze zapomniałem zupełnie, że poszczególne filmy były dosyć różne. „Iron Man” był bardzo udaną produkcją, „Thor” miał swój urok, ale już „Kapitan Ameryka” był dosyć średnią kompozycją, do tego dochodzi zupełnie nowy Hulk (Mark Ruffalo) i drugoplanowa Czarna Wdowa (Scarlett Johansson) z drugiej (podobno gorszej) części „Iron Mana”. Trzeba jeszcze dodać Hawkeye’a (Jeremy Renner) ze swoimi strzałami, który również debiutuje w „Avengersach”. Powinienem jeszcze wspomnieć, że każdy film miał innego reżysera z innym konceptem na swoją produkcję. Dlatego trudno było się czegokolwiek spodziewać po dziele Whedona.
Przed seansem faktycznie powinno się nadrobić powstałe już części o bohaterach z Marvela. Pojawiający się czarny charakter, który zmusza Nicka Fury (Samuel L. Jackson) do powołania grupy Avangersów, to Loki (Tom Hiddleston), brat Thora ( Chris Hemsworth), którego losy i pobudki przejścia na ciemną stronę mocy poznaliśmy właśnie w filmie o nordyckim herosie rok temu. Osoba, która zupełnie nic nie wie o wcześniejszych historiach będzie miała spory problem w połapaniu się, o co chodzi.
Ale powiedzmy sobie szczerze, nie fabuła gra tu najważniejszą rolę. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Czy nie to jest głównym założeniem? Fabuła (niestety?) zajmuje raczej drugorzędną pozycję. Czasami widać to bardzo wyraźnie, scenki fabularne, rozmowy bohaterów, wydają się być wepchane na siłę, by jedynie zapowiedzieć kolejną rozróbę. Ale same pojedynki robią spore wrażenie. Szczególnie ostateczna scena walki, dosyć długa sekwencja, sprawia, że szczena opada. Dobrze, że scenarzyści zrezygnowali też z dramatycznych i wzruszających zabaw. Są tu oczywiście i takie momentami, ale na szczęście jest ich stosunkowo mało.
Film daje dużo radości widzowi pełnym arsenałem efektów specjalnych. Szkoda, że twórcy poszli o krok dalej (wstecz?) i postanowili skorzystać z 3D, które jest nie tylko niepotrzebne, ale nawet powiedziałbym słabe. Na użycie trzeciego wymiaru trzeba mieć pomysł, nie wystarczy po prostu podłożyć płaskiego obrazu pod 3D i być z siebie zadowolonym. Poza tym cały czas uważam, że jest to bardzo niewygodny wynalazek dla kinowej widowni. Moje oczy z trudem znoszą te niewygodne okulary, a wyższą cenę płacę za gorszej (jak dla mnie) jakości obraz. Na szczęście Nolan w zbliżającej się wielkimi krokami ostatniej odsłonie części przygód Batmana nie skorzystał z trójwymiaru.
Zaletą filmu są zdecydowanie bohaterowie, czyli tytułowi Avengersi. Nawet Kapitan Ameryka (Chris Evans) stał się jakiś taki bardziej cool. Wszystko dzięki temu, że twórcy postanowili iść  w stronę filmowych przygód Iron Mana, czyli postawili na dużą dawkę humoru. Faktycznie jest zabawnie, choć nie zabrakło słabych i mało śmiesznych tekstów. Czasami też można poczuć lekkie przesycenie rzucanymi bez końca joke’ami.
Bohaterowie bronią się też swoją sporą dozą indywidualności. Każdy jest inny, każdy ma jakieś swoje prywatne pobudki i historie. W dużej mierze wynika to z wcześniejszych filmów, tworzących teraz jedną, spójną całość. Mimo wszystko można ich dosyć łatwo sklasyfikować i przyznać konkretną rolę jaką mają odegrać w zespole.
Dosyć blado na tle superbohaterów wypada nijaki czarny charakter. To było dla mnie największym zaskoczeniem (oczywiście bardzo negatywnym). Loki jakiego pamiętam z „Thora” był oczywiście parszywą kanalią, ale do tego przebiegłą i sprytną. Postać dosyć tragiczna, którą na złą drogę sprowadza najzwyklejszy brak zrozumienia i przyćmiewająca siła brata. Tu mamy jakiegoś zblazowanego chłystka, który działa bezmyślnie i bardziej bawi niż budzi grozę. Jest taki po części winą tego, że i jego nie oszczędziły żarty napisane przez scenarzystów. U niego zupełnie się to poczucie humoru jednak nie sprawdza. Wielka szkoda, że tak zignorowano i w sumie popsuto tak ciekawą postać, jaką był Loki.
Zabawa w superbohaterów trwa w najlepsze i nic nie zapowiada zbliżającego się końca imprezy. W Marvelu już trwają prężne prace nad scenariuszem do „Avengers 2”, a po drodze czekają nas jeszcze druga część „Thora” i trzecia odsłona przygód człowieka w żelaznej zbroi. Prawdopodobnie powstanie też oddzielne dzieło opowiadające o przygodach agentki Nataszy Romanowej, choć coś mi mówi, że zostanie ona połączona z Hawkeye’em. Nie można zapominać o bohaterach z innej bajki, czyli Spidermanie po liftingu i chyba najbardziej oczekiwanym Batmanie.
„Avengers” sprawdza się w swoim gatunku znakomicie. Jest to rozrywka na wysokim, acz mało ambitnym poziomie. Joss Whedon pod długimi pelerynami i kostiumami swych bohaterów nie przemyca żadnej ambitniejszej treści, a każda najmniejsza próba wzbogacenia efektów specjalnych o treść kończy się niewypałem. Film Whedona przypomniał mi jak ciężką robotę odwalił Christopher Nolan w drugiej części filmów o człowieku nietoperzu, gdzie jednak jakieś „prawdy życiowe” udało mu się zawrzeć. „Avengers” to tylko i zarazem aż wielka jedna akcja.

- Łukasz Kowalski

środa, 2 maja 2012

Ostatnia miłość na Ziemi


Miłość w czasach zarazy
Co się stało z gatunkiem zwanym melodramat? Od wielu, wielu lat możemy zaobserwować wielką posuchę, która dopadła ten właśnie nurt kina. „Ostatnia miłość na ziemi” zdecydowanie nie będzie w tym temacie nowym przełomem czy zbawicielem. Jest tylko kolejnym gwoździem bezlitośnie wbijanym w trumnę tego, przecież często pięknego, sposobu opowiadania o miłości.
Trzeba na samym początku już wspomnieć i ostrzec, że „Ostatnia miłość na ziemi” nie jest nawet z założenia czystym melodramatem, scenarzyści postanowili zmieszać historie miłosną z sience fiction. Nie musimy jednak obawiać się jakiś wybuchów czy wydumanych efektów specjalnych. Nic z tych rzeczy na ekranie się nie pojawi. Reżyser proponuje nam alternatywną rzeczywistość, w której nad światem wisi groźba apokalipsy w postaci tajemniczego wirusa, który po trochu odbiera ludziom ich zmysły. Zaczyna się od utraty węchu, a potem na łeb, na szyję lecą smak, słuch i cała reszta. Zanikowi naszych podstawowych zmysłów towarzyszą wybuchy rozpaczy lub gniewu. W tym chaosie spotykają się Susan (Eva Green) i Michael (Ewan McGregor). Ona jest epidemiologiem, kobietą samotną, podchodzącą z rezerwą do mężczyzn po trudnych doświadczeniach poprzednich związków. On to dobrze aspirujący kucharz, traktujący kobiety dosyć przedmiotowo, ceni i bardzo dba o swoją samotność. Poznają się i oczywiście zakochują, a  ich miłości towarzyszyć będzie tajemnicza choroba, dodająca uczuciu większego dramatyzmu.
Cały scenariusz wydaje się być absurdalny i dosyć nierealistyczny. Trudne wyzwanie mogło jednak zbudować film pełen emocji i uczuć, tu niestety zabrakło właśnie tych... uczuć. Mieszkańcy niezwykle szybko radzą sobie z utratą kolejnych zmysłów, przebudowując cały czas swój świat na nowo. Oczywiście opory i strach pojawią się od czasu do czasu, ale w sposób ograniczony. Natomiast główni bohaterowie zupełnie ignorują otaczającą ich rzeczywistość. Zarówno Green jak i McGregor nie dają swym bohaterom żadnych wątpliwości. Pogodzili się z okrutnym losem, który spotkał mieszkańców Londynu. Niestety, dla widza jest to bardzo nierealistyczne i sztuczne. Trudno nam uwierzyć, że w obliczu tak wielkiej katastrofy, oni są tak obojętni.
Odbiera to też w pewnym stopniu realizm całej sytuacji. Panująca epidemia wydaje się być czymś naturalnym, a to rodzi u  widzów czysty obłęd i dezorientację. Czy ludzie naprawdę są tak przygotowani na to, co najgorsze!? W tej sytuacji wybuchy agresji, czy płaczu są zabawne i niesamowicie sztuczne. Najgorzej zdecydowanie wypada scena, w której chorzy mieszkańcy Brytyjskiej stolicy rzucają się na jedzenie. Bez zahamowań łapią wszystko to, co leży pod ich rękami. Niestety przy tak dramatycznej, z założenia, scenie nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. To chyba najlepsza recenzja.
Pewną klęska są tu niestety aktorzy, niby nie grają źle, niby nie ma się czego wstydzić, ale nam wydaje się, że zarówno Green jak i McGregor nie zrozumieli koncepcji filmu. Przecież krzyczą, przecież płaczą, przecież rzucają się sobie dramatycznie w ramiona, ale wszystko to jakoś tak bez emocji. Coś jest między nimi, ale nie jest to miłość ani pożądanie, bardziej jakaś dziwna potrzeba bliskości lub uczucia. Miłość z przypadku chciałoby się rzec. Scenariusz niestety im nie pomaga, miłość między nimi rodzi się baaaaaardzo szybko i rozwija się z prędkością światła. Brak tego czasu, któryby uwiarygodnił ten związek.
W pamięci na długo zapadnie mi na pewno znakomita muzyka z filmu. Max Richter skomponował przepiękny soundtrack, który świetnie słucha się również w domu, przed pójściem spać, czy po prostu, jak chcemy zatopić się w nostalgicznym zawieszeniu. Przyznam, że nazwisko kompozytora pierwszy raz usłyszałem właśnie przy „Ostatniej miłości na ziemi”. Do tego na plus mogę zaliczyć zdjęcia. Nie są one odkrywcze i o Oscara zapewne nie powalczą, ale twórcy mieli ewidentnie na nie pomysł. Stworzyli świat właściwie taki, jaki znamy. Pięknie prezentują też Eve Green, której urody i tak jestem wielkim fanem. Brak jej tu hollywoodzkiego blasku, ale jest zwyczajnie, co nie oznacza wcale banalnie, piękna.
 „Ostatnia miłość na ziemi” szczerze mnie rozczarowała, miałem chrapkę na ten film od dłuższego czasu, czułem, że jest to kino w moich „klimatach”. Niestety twórcy postanowili uderzyć w banały (nie zniosę chyba kolejnego filmu gdzie będą przewijać się przypadkowe obrazy, a z offu główny bohater rzuci pseudointelektualne myśli, uciekajmy od banałów, bardzo proszę) i zmieszać je z ambitnym scenariuszem. Z tego niestety nie mogło wyjść nic dobrego.

- Łukasz Kowalski