środa, 2 maja 2012

Ostatnia miłość na Ziemi


Miłość w czasach zarazy
Co się stało z gatunkiem zwanym melodramat? Od wielu, wielu lat możemy zaobserwować wielką posuchę, która dopadła ten właśnie nurt kina. „Ostatnia miłość na ziemi” zdecydowanie nie będzie w tym temacie nowym przełomem czy zbawicielem. Jest tylko kolejnym gwoździem bezlitośnie wbijanym w trumnę tego, przecież często pięknego, sposobu opowiadania o miłości.
Trzeba na samym początku już wspomnieć i ostrzec, że „Ostatnia miłość na ziemi” nie jest nawet z założenia czystym melodramatem, scenarzyści postanowili zmieszać historie miłosną z sience fiction. Nie musimy jednak obawiać się jakiś wybuchów czy wydumanych efektów specjalnych. Nic z tych rzeczy na ekranie się nie pojawi. Reżyser proponuje nam alternatywną rzeczywistość, w której nad światem wisi groźba apokalipsy w postaci tajemniczego wirusa, który po trochu odbiera ludziom ich zmysły. Zaczyna się od utraty węchu, a potem na łeb, na szyję lecą smak, słuch i cała reszta. Zanikowi naszych podstawowych zmysłów towarzyszą wybuchy rozpaczy lub gniewu. W tym chaosie spotykają się Susan (Eva Green) i Michael (Ewan McGregor). Ona jest epidemiologiem, kobietą samotną, podchodzącą z rezerwą do mężczyzn po trudnych doświadczeniach poprzednich związków. On to dobrze aspirujący kucharz, traktujący kobiety dosyć przedmiotowo, ceni i bardzo dba o swoją samotność. Poznają się i oczywiście zakochują, a  ich miłości towarzyszyć będzie tajemnicza choroba, dodająca uczuciu większego dramatyzmu.
Cały scenariusz wydaje się być absurdalny i dosyć nierealistyczny. Trudne wyzwanie mogło jednak zbudować film pełen emocji i uczuć, tu niestety zabrakło właśnie tych... uczuć. Mieszkańcy niezwykle szybko radzą sobie z utratą kolejnych zmysłów, przebudowując cały czas swój świat na nowo. Oczywiście opory i strach pojawią się od czasu do czasu, ale w sposób ograniczony. Natomiast główni bohaterowie zupełnie ignorują otaczającą ich rzeczywistość. Zarówno Green jak i McGregor nie dają swym bohaterom żadnych wątpliwości. Pogodzili się z okrutnym losem, który spotkał mieszkańców Londynu. Niestety, dla widza jest to bardzo nierealistyczne i sztuczne. Trudno nam uwierzyć, że w obliczu tak wielkiej katastrofy, oni są tak obojętni.
Odbiera to też w pewnym stopniu realizm całej sytuacji. Panująca epidemia wydaje się być czymś naturalnym, a to rodzi u  widzów czysty obłęd i dezorientację. Czy ludzie naprawdę są tak przygotowani na to, co najgorsze!? W tej sytuacji wybuchy agresji, czy płaczu są zabawne i niesamowicie sztuczne. Najgorzej zdecydowanie wypada scena, w której chorzy mieszkańcy Brytyjskiej stolicy rzucają się na jedzenie. Bez zahamowań łapią wszystko to, co leży pod ich rękami. Niestety przy tak dramatycznej, z założenia, scenie nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. To chyba najlepsza recenzja.
Pewną klęska są tu niestety aktorzy, niby nie grają źle, niby nie ma się czego wstydzić, ale nam wydaje się, że zarówno Green jak i McGregor nie zrozumieli koncepcji filmu. Przecież krzyczą, przecież płaczą, przecież rzucają się sobie dramatycznie w ramiona, ale wszystko to jakoś tak bez emocji. Coś jest między nimi, ale nie jest to miłość ani pożądanie, bardziej jakaś dziwna potrzeba bliskości lub uczucia. Miłość z przypadku chciałoby się rzec. Scenariusz niestety im nie pomaga, miłość między nimi rodzi się baaaaaardzo szybko i rozwija się z prędkością światła. Brak tego czasu, któryby uwiarygodnił ten związek.
W pamięci na długo zapadnie mi na pewno znakomita muzyka z filmu. Max Richter skomponował przepiękny soundtrack, który świetnie słucha się również w domu, przed pójściem spać, czy po prostu, jak chcemy zatopić się w nostalgicznym zawieszeniu. Przyznam, że nazwisko kompozytora pierwszy raz usłyszałem właśnie przy „Ostatniej miłości na ziemi”. Do tego na plus mogę zaliczyć zdjęcia. Nie są one odkrywcze i o Oscara zapewne nie powalczą, ale twórcy mieli ewidentnie na nie pomysł. Stworzyli świat właściwie taki, jaki znamy. Pięknie prezentują też Eve Green, której urody i tak jestem wielkim fanem. Brak jej tu hollywoodzkiego blasku, ale jest zwyczajnie, co nie oznacza wcale banalnie, piękna.
 „Ostatnia miłość na ziemi” szczerze mnie rozczarowała, miałem chrapkę na ten film od dłuższego czasu, czułem, że jest to kino w moich „klimatach”. Niestety twórcy postanowili uderzyć w banały (nie zniosę chyba kolejnego filmu gdzie będą przewijać się przypadkowe obrazy, a z offu główny bohater rzuci pseudointelektualne myśli, uciekajmy od banałów, bardzo proszę) i zmieszać je z ambitnym scenariuszem. Z tego niestety nie mogło wyjść nic dobrego.

- Łukasz Kowalski

4 komentarze:

  1. Właśnie te przypadkowe obrazy i, jak je nazwałeś, "pseudointelektualne myśli" ja w filmach cenię, choćbym ich już nie wiadomo ile widziała. Ale rozumiem, że nie każdemu się to spodoba, szczególnie, jeśli dla Ciebie "Drzewo życia" to kicha;)
    Ja uwielbiam McGregora i szczerze mogę polecić "Debiutantów", ale boję się, że to też Ci się nie spodoba, a ostatnio jest to jeden z moich ulubieńców, mimo, że widziałam go stosunkowo dawno temu. Sprawdź, może chociaż to Ci się spodoba: http://www.youtube.com/watch?v=nqb2db0f_3A

    Co do samego filmu: ja w ogóle nie czuję magii science fiction. Filmy stricte Sci-Fi na ogół mi nie pasują na tyle, bym mogła je np. obejrzeć ponownie, chociaż cenię je za ich techniczną stronę, a w przypadkach starszych obrazów - za ich innowacyjność. Z drugiej strony filmów sci fi z domieszką np. romansów też nie określiłabym jako "moich klimatów". Ale przyznam, że na "Ostatniej miłości..." nieźle się bawiłam, choć może nie zawsze film na to wpływ;) Skoro jesteś świeżo po seansie, pewnie pamiętasz scenę, w której ludzkość zaczynała zatracać zmysł smaku. MASAKRA. Ci ludzie rzucający się na jedzenie zostali tak sfilmowani, że aż mi się niedobrze zrobiło. Ogólnie wykonanie pomysłów, które mogły być dobre (np. idea tracenia kolejnych zmysłów mi się spodobała, ale jej wykonanie już niekoniecznie). Dodać ckliwe zakończenie (ckliwe nawet dla mnie!) i slaby wątek miłosny (za prosty).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na Debiutantów mam dużą chrapkę już od dłuższego czasu, podobnie jak Ty jestem fanem McGrogera plus uwielbiam Green na ekranie, wprowadza pewną elegancję i sprawia, że chce Ci się oglądać film. Tym bardziej boli mnie słabość "Ostatniej miłości na Ziemi". O scenie z traceniem zmysłu smaku wspominam w recenzji, zgadzam się, że zupełnie nie oddaje tego co oddać miała. Pomysł był bardzo ciekawy i miał wielki potencjał ale realizacja jest do kitu.
    Co do tych głosów z offu, to zawsze mi się podobały, ale nie można z tym przesadzić. Autorzy filmów często myślą, że widz nie słuch tego co aktorzy mówią (podobnie jak to jest w "Skowycie") dlatego dają nam banalne "myśli bez myśli". W "Drzewie życia" miałyby one większy sens, gdyby nie były podstawą narracji, bo dla widza jest to po prostu trudne do przejścia.
    Pozdrawiam! :)
    Łukasz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojj, w Skowycie to już była masakra z tym, zgadzam się. Najgorsze jest to, ze doznałam zawodu, jak obejrzałam ten film, bo chociaż o Ginsberga wcześniej nie znałam, poczytałam trochę o nim i wyobrażałam go sobie jako wizjonera. Oczywiście do czasu, gdy musiałam przebrnąć przez jego największe dzieło...

      Usuń
    2. Ja Ginsberga znałem wcześniej i nigdy go nie ceniłem, może dlatego film nie miał prawa mi się podobać. Czytałem Twoją reckę "Skowyta" i widzę, że mamy podobne zdanie. Moja recka już niedługo się pojawi.
      Łukasz

      Usuń