wtorek, 5 czerwca 2012

Skowyt

  Franco jako Ginsberg

W pewnym sensie „Skowyt” już na starcie nie miał szans, żeby mi się spodobać. Teoretycznie ma to być film ku czci poety, którego nigdy sam bym nie uznał za poetę wybitnego czy nawet więcej niż przeciętnego (ale co ja tam wiem o poezji). Dzieła Allena Ginsberga były dla mnie zawsze dosyć pretensjonalne, krzykliwe, pełne emocji a jednak jakby puste w środku. Zabawne, że film duetu reżyserskiego Roba Epsteina (zdobywcy dwóch Oscarów za filmy dokumentalne) i mniej znanego Jeffrya Friedmana odbieram tak samo jak Ginsbergowską poezję.
Na początek czuję się jednak zobowiązany do powiedzenia kilku słów na temat samego poety. Allen Ginsberg był pionierem i ojcem tak zwanego „bit generation”, czyli pokolenia, które generalnie odrzucało wszystko co ich otaczało, za największą zbrodnię świata uważali wszelką cenzurę hołdując przy tym nonkonformizmowi, wszelkim rodzajom anarchii czy indywidualizmowi. Ginsberg wywołał ogólnokrajowy skandal wydając „Skowyt i inne dzieła” czyli bardzo wulgarny tom wierszy, gdzie między wierszami (ale nie zawsze) opowiada o doznaniach seksualnych z kobietami, mężczyznami. Mimo, że nie tylko o tym chciał opowiadać, zawarł w swych tekstach sporo ciekawych i dyskusyjnych spostrzeżeń o świecie, to o tym głównie pamiętają czytelnicy. Nic więc dziwnego, że „Skowyt” w czasie, w którym został wydany – rok 1956 – wzbudził tak wielkie oburzenie. O tym miał być chyba ten film, miał być.
„Skowytowi” nie udaje się uciec od banałów, uproszczeń mimo wielkich starań reżyserów, żeby film był jak najbardziej awangardowy i „artystyczny”. Scenariusz zakłada cztery przestrzenie fabularne. Pierwszy obraz przedstawia Allena (James Franco) odczytującego „Skowyta” po raz pierwszy, druga to wywiad przeprowadzany z poetą, który opowiada swoją historię, mamy jeszcze rozprawę sądową przeciw wydawcy wiersza Ginsberga z zarzutami szerzenia wulgarnych i gorszących treść. Ostatni, mogło by się wydawać najciekawszy, to animowana sekwencja obrazująca myśli zawarte w czytanych słowach poematu, które tworzą jego jakby naturalne tło.
O ile sekwencja przedstawiająca wywiad broni się (przede wszystkim za sprawą dobrego jak zwykle Franco) to cała reszta już gorzej. Mnie najbardziej rozczarowała animacja. Po pierwszym zachwycie, kiedy wydawało mi się, że jest niezwykle oryginalna zdałem sobie sprawę, że jest banalnym odwzorowaniem czytanych słów, całkowicie ignorując metaforykę zawartą w tekście. Co do odczytu i rozprawy to tu niestety nie sprawdziło się zbytnie ciachanie historii. Trudno wejść w rozprawę i jej przebieg, niestety nie angażuje widza, za to odczytanie „Skowyta” wychodzi Franco bardzo dobrze, podobnie jednak jak w scenie sądowej trudno zrozumieć cały poemat przy tak ignoranckim pocięciu.
Film ciągnie do góry jak może wspomniany przeze mnie już parę razy James Franco. Ma na pewno znakomitą dykcję i potrafi czytać wiersze Ginsberga z prawdziwym przejęciem. Kiedy on pojawia się na ekranie obraz nagle zaczyna intensywnie przyciągać, warto zwrócić uwagę na to, że Franco znakomicie też naśladuje prawdziwego poetę. Na pewno spędził kilka godzin na obserwowaniu nagranych wywiadów z Ginsbergiem. Bardzo dobrze operuje też głosem, co pokazał w sekwencjach animowanych. Sam aktor jednak nie udźwignie całego filmu.
„Skowyt” jest jak źle napisany poemat, ale z dobrymi intencjami. Poeta jednak nie przekazuje tego co faktycznie chciał powiedzieć. Za duży bałagan, za mało czasu (film trwa zaledwie godzinę i kilkanaście minut). A czas mimo wszystko gra tu istotną rolę, przy tak wielu nałożeniu płaszczyzn fabularnych tak mało czasu działa na niekorzyść całego obrazu.
Film Epsteina i Friedmana nie zmieni mojej opinii na temat poezji opisanej w filmie, co nie jest zbrodnią. Klęską jednak jest, że nie zmusiło mnie to nawet do przypomnienia poezji Ginsberga. Ja za nim nie przepadam, ale Ci reżyserzy to go już chyba bardzo nie lubią. 

- Łukasz Kowalski

1 komentarz:

  1. Dla mnie animacje zajmują w filmie drugie miejsce, zaraz po wymienionym również przez Ciebie wywiadzie. Pozwoliły mi skupić moją uwagę właśnie na nich, gdy w uszach brzmiały kolejne obsceniczne wersy poematu Ginsberga. Gdyby film dotyczył bardziej barwnego życiorysu Ginsberga, niż jego wierszy, mógłby zdobyć większe rzesze fanów; szczególnie jeśliby brać pod uwagę fakt, iż czasy nieodwracalnie się zmieniły i twórczość Ginsberga nie jest już przyjmowana tak, jak kiedyś.
    Chociaż trochę ze "Skowytu" jeszcze zostało mi w głowie, głównie pamiętam to, że seans bardzo mi się nużył.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń