niedziela, 8 lipca 2012

Jak urodzić i nie zwariować





 Jak to obejrzeć i nie zwariować
W kinie zapanowała jakaś dziwna moda na komedie, z reguły romantyczne, których scenariusz opiera się na kilku opowiadanych historiach, biegnących w tym samym czasie, których finał sprowadzi wszystkich do jednego miejsca, ujawniając powiązania między bohaterami. Jednak przez większość czasu będziemy obserwować z pozoru nie powiązane ze sobą historie różnych osób, których życie akurat kręci się wokół jednego tematu. Tak na przykład można przedstawić jak różni ludzie spędzają sylwestra w Nowym Jorku („Sylwester w Nowym Jorku”) , jak obchodzą walentynki („Walentynki”), lub jak akurat kobiety przechodzą kryzys w związku („Kobiety pragną bardziej”). Obowiązkiem musi być szeroka plejada największych hollywoodzkich gwiazd, a te chętnie biorą w tym udział, bo wcale się specjalnie nie nagrają a kaska leci, plus „zaskakujące” wnioski jak żyć, rodem wzięte z książek Paulo Coelho. Takim też stworem jest „Jak urodzić i nie zwariować” Kirka Jonesa. Niestety przypadek beznadziejny.
„Jak urodzić i nie zwariować” przedstawia historie kilku kobiet, par przechodzących okres oczekiwania na upragnione, lub wręcz przeciwnie, dziecko. W przeciągu dwóch godzin, ciągnących się niemiłosiernie długo, powinniśmy poznać kilka sposobów przejścia przez stan błogosławiony. Teoretycznie też tak jest, mamy tu przechodzącą przez pasmo cierpień Wendy (Elizabeth Banks), Skyler (piekielnie ładna Brooklyn Decker) przyjmującą wszystko z szerokim jak Afryka uśmiechem na twarzy, nawet poród, nierezygnującą z kariery Jules (Cameron Diaz). Pozory jednak drastycznie mylą, wszystkie bohaterki są bardzo karykaturalne i przepchane stereotypami. Więc albo jesteś zołzą, albo niestabilną emocjonalnie wariatką, albo absurdalną kretynką, która nie ma pojęcia o dzieciach i czeka jedynie na możliwość udekorowania na różowo bobasowego pokoiku. A gdzie w tym wszystkim są mężczyźni? Właściwie ich nie ma. Stoją z boku i pokornie przyglądają się wybrykom żon, lub przyjmują ich obelgi, tudzież agresje. To już nie jest równouprawnienie, to seksizm z przegięciem w drugą stronę. Każdy ojciec to kompletny frajer, który raz w tygodniu spotyka się z kumplami, by pogadać o tym jak to okropne są ich żony. W cukierkowym finale jednak z uśmiechem na twarzy (cóż za idiotyczna scena!) przyznają, że oni to właściwie lubią i nigdy by z tego nie zrezygnowali. Czarę goryczy, przelewa pomysł, że ci zapracowani i poniżani faceci mają jednak czas by siedzieć na siłowni chyba cały dzień, bo każdy z nich może pochwalić się klatą niczym Leonidas z „300”.
Poziom żartów też nie jest specjalnie wyszukany. Bo tu nie ma się z czego śmiać. Zamiast stworzyć film z dozą ironii czy czarnego humoru, twórcy posilili się na prymitywne dowcipy z pogranicza dobrego smaku. Reszta jest zwyczajnie nieśmieszna, chyba, że kogoś jeszcze bawi sytuacja jak ktoś wpada do basenu, lub inna bohaterka publicznie puszcza bąki, może jeszcze ewentualnie zwymiotować na wizji. No, boki zrywać!
Aktorska śmietanka zebrana w filmie to albo zaczynające gwiazdki, albo ratujące swoją karierę podupadające sławy. Szkoda, że jednak nie starają się nic z siebie wykrzesać, a serwują jedynie słabe minki i przerysowane gesty. Taka Brooklyn Decker pokazała się zapewne tylko po to by przyciągnąć męską widownie, żadną aktorką przecież nie jest. Cameron Diaz jest tak bardzo bez wyrazu, że przegrywa nawet z i tak słabiutkim Matthew Morrisonem. Jennifer Lopez, do której mam słabość, wdzięczy się trzepocząc pięknymi oczami, ale nic więcej. Anna Kendrick w duecie z Chace Crawfordem zawstydzają starszych kolegów jakimikolwiek emocjami pokazanymi na ekranie. Dennis Quaid gra wyjątkowo idiotyczną postać, starając się nadać jej jakiś sens, ale też bez większych efektów. Obronną ręką wychodzi Elizabeth Banks, mimo dosyć oczywistej roli wykrzesuje iskrę komizmu. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Ale ona nie jest jeszcze tak wielką gwiazdą, jak Diaz czy Lopez i jej chyba zwyczajnie chce się ciągle pracować.  
Głównym założeniem filmu prawdopodobnie miało być przedstawienie w zabawny sposób jak naprawdę kobiety przechodzą okres tych niesamowitych dziewięciu miesięcy. Zaserwowano jednak słabiutką komedię z przeciętnym dowcipem i nędznymi kreacjami aktorskimi. Jedyny wnioski jakie można z filmu wyciągnąć to zabezpieczajcie się, bo dzieci to zło!


- Łukasz Kowalski     

1 komentarz:

  1. Jedyny moment w którym naprawdę śmiałam się w kinie? Kiedy rząd przed nami usiadła ciężarna kobieta. Ciekawe jaką naukę wyniosła z tego filmu.
    Ale przynajmniej zobaczyłam trailer Hobbita na wielkim ekranie!
    Czekam na Spidermana :>

    OdpowiedzUsuń