środa, 24 lipca 2013

Stoker

Koniec niewinności

Nie każdemu służy Hollywood. Twórcy, artyści, aktorzy z europejskich, czy azjatyckich krajów marzą o podbiciu tamtejszych ziem, ale też boją się fabryki snów jak ognia. Zazwyczaj początek kariery w USA łączy się ze spadkiem formy i skomercjalizowaniem projektów. Takie obawy mieli też fani Chan-wooka Parkera, którego „Stoker” to pierwszy całkowicie wyprodukowany w Ameryce film. Nie znam koreańskiej twórczości reżysera i ze wstydem przyznaję, że „Stoker” to nasze pierwsze spotkanie. Mimo to mogę w ciemno strzelić, że Parker nie zatracił się w krainie snów, a wręcz może odkrył nowe możliwości.
Z doniesień reżysera wiem, że nie było to takie oczywiste, łatwe i przyjemne. Parker przyzwyczajony do koreańskich standardów podszedł do amerykańskiej produkcji ze swoją optyką, przywiezioną z zagranicy. Chciał jedynie zmienić język i krajobrazy, a styl pozostawić ten sam. Nie do końca odpowiadało to producentom, których efekt końcowy trochę przeraził. Zażądali wycięcia sporej ilości materiału. Dopiero, gdy Koreańczyk zagroził odejściem z projektu, zgodzili się na wycięcie „jedynie” dwudziestu minut. Wszystko miało zostać po jego myśli.
Moja nieznajomość wcześniejszych dzieł twórcy, takich jak choćby słynny „Oldboy”,  pozwala mi spojrzeć na „Stokera” z innej perspektywy niż reszcie krytyków. Mogę odpuścić więc sobie wszelkie porównania i skupić się wyłącznie na najnowszym dziele Parkera.
Historia rozgrywa się w starej wiktoriańskiej posiadłości. To tu spokojne życie wiedzie rodzina Stokerów. Kiedy w tragicznym wypadku ginie głowa rodziny nastoletnia India próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wtedy do rodziny wkracza brat zmarłego Richarda, Charlie, który chce zaopiekować się bratową i jej córką. Pani domu przyjmuje szwagra z otwartymi ramionami, natomiast India podchodzi z większą ostrożnością do nowego gościa.
Reżyser bardzo dobrze wykorzystuje scenariusz (swoją drogą napisany przez „skazanego na śmierć” Wentwortha Millera, dla mnie wielkie zaskoczenie), by pobawić się wizualnie. Skupia się na najmniejszych niuansach, podchodzi bardzo blisko do obserwowanych bohaterów i wyostrza każdy, najcichszy dźwięk. Buduje niezwykły klimat i stwarza „przyjemny” dyskomfort widza. Najważniejsze są jednak postacie. Scenariusz opiera się przede wszystkim na nich, na nich koncentruje się też reżyser. Zwłaszcza na głównej bohaterce i na jej powolnej utracie niewinności, którą w filmie podkreśla subtelna symbolika. Ważny pozostaje też wujek Charlie, którego reżyser ubiera w niepewność i tajemniczość rodem z filmów Hitchcocka.
„Stoker” w ciekawy sposób przedstawia kontrowersyjny temat seksualności, dojrzewania łącząc go z kryminałem, thrillerem, czy momentami wręcz horrorem. Bohaterowie zachowują się kontrowersyjnie, dom Stokerów wręcz woła o kuratora socjalnego. A reżyser aż do ostatniej chwili nie pozwala na rozładowanie sytuacji, dodając tylko kolejne dziwne sytuacje, czasami wprowadzając widza w konsternacje i zakłopotanie (np. scena masturbacji dziewczyny pod prysznicem).
Mocna jest też obsada filmu. Najważniejsza trójka, wokół której rozgrywa się cała akcja, wypada w swoich rolach naprawdę przyzwoicie. Nicole Kidman ciągnie swoją dobrą passę już od kilku filmów. Matka rodziny Stokerów to sfrustrowana starsza kobieta, która pragnie rozbudzić w sobie zagubioną kobiecość. Kidman zawsze dobrze wypadała w rolach takich kobiet na zakręcie („Godziny” czy „Narodziny”), dodaje na deser swojej bohaterce dystynkcję i klasę, co czyni ją jeszcze ciekawszą. Niespodzianką okazuje się Matthew Goode, którego wcześniej nie widziałbym w rolach takich jak Charlie, czyli skrytych i nieobliczalnych. Bryluje w każdej scenie zmieniając się w zależności od sytuacji. Dużym talentem popisuje się znowu Mia Wasikowska. Stoker to chyba jej najpoważniejsza, ale i najlepsza rola w dorobku. Pomaga jej w tym też nietypowa uroda, która pociąga i jednocześnie peszy przez młody i niewinny wygląd aktorki. Na pewno jeszcze nas zaskoczy kolejnymi kreacjami, bo rozwija się w znakomitym kierunku.
Mroczny, intrygujący, niepokojący i fascynujący. To tylko kilka przymiotników określających pierwszą (oby nie ostatnią) amerykańską produkcję Chan-wooka Parkera. Zapewne nie jest to film dla każdego widza, wielu odrzuci sposób portretowania rzeczywistości w taki sposób w jaki robi to Koreańczyk, ale warto spróbować zmierzyć się z tym filmem. Popatrzeć szerzej i doszukać się ukrytych motywów i przesłań, bo naprawdę warto.  

- Łukasz Kowalski

2 komentarze:

  1. Ja, znając niestety (a raczej stety) koreańskie filmy Park Chan-wooka, mocno się zawiodłam. Nawet mroczność mocno obecna w poprzednich filmach gdzieś mi się tu ulotniła. Ale z ciekawością przeczytałam Twoją recenzję :). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Film daje radę, ale dziwię się, że nie padło tu słowo o małym arcydziele go poprzedzającym - minutowym zwiastunie: http://www.youtube.com/watch?v=AWJ9TmQBvJQ

    OdpowiedzUsuń