środa, 2 października 2013

Labirynt



Zimna Ameryka
Ostatni weekend w amerykańskich kinach był wyjątkowo słaby. Dochody spadły o kilkanaście procent. Na pierwszym miejscu zadebiutował thriller „Labirynt”. Prosto z festiwalu w Toronto, gdzie zebrał znakomite recenzje. Chwalono go przede wszystkim za dwie główne role męskie. Takie niespodziewane zwycięstwo filmu zaintrygowało mnie. Dlatego do kina wybrałem się z jeszcze większymi oczekiwaniami. A jak to z oczekiwaniami bywa, zazwyczaj są wygórowane.
Już po kilku pierwszych minutach widz ma pełen obraz tego, w jakim kierunku poszedł reżyser filmu. Zimne i mroczne klimaty, przytłaczające siedzącego w fotelu kinomana. Chłód bijący z kinowego obrazu odczuwamy niemal fizycznie, niemający nic wspólnego z włączoną w kinie klimatyzacją. Denis Villeneuve próbuje przenieść na amerykańskie tereny klimaty znane ze skandynawskich kryminałów. Gdzieś w tym wszystkim czuje się ducha książek Larssona i znakomitego serialu „Dochodzenie” (nota bene, również opierającego się na szwedzkim pierwowzorze). Otwierające obraz słowa modlitwy „Ojcze nasz” oraz polowanie na bezbronną sarenkę wprowadzają nas w świat, gdzie brutalność i przemoc mieszają się z wiarą i tradycją.
Keller Dover to klasyczna głowa rodziny. Solidny ojciec, surowy ale i kochający swoje dzieci. Nastoletniego syna wprowadza w świat dojrzałych mężczyzn, bo kiedyś tak jak on będzie musiał stanąć na wysokości zadania i zadbać o rodzinę. Dla małej, pięcioletniej Anny ma twarz obrońcy, uczącego podstawowych zasad, takich jak grzeczne zachowanie w domu sąsiadów. Razem z piękną żoną Grace tworzą obraz rodziny przeciętnej do granic możliwości.
Jak to z thrillerami rodzinnymi bywa musi wydarzyć się tragedia, by fabuła mogła ruszyć dalej. W przypadku „Labiryntu” jest to zaginięcie dwóch małych dziewczynek. Jedna z nich to córka Dovera, drugą jest Joy, urocza pociecha przyjaciela głównego bohatera. Dzieci opuszczają na chwilę trwające przyjęcie z okazji święta dziękczynienie (kolejny nawiązanie do tradycji amerykańskiej) i znikają bez śladu. Postawieni w zupełnie nowej i niespodziewanej sytuacji rodzice są przerażeni i zdezorientowani. Wzywają policję, a ci od razu wpadają na trop Alexa, zagubionego i nie do końca rozwiniętego nastolatka. To na jego przyczepie bawiły się dziewczynki na spacerze poprzedzającym ich uprowadzenie.
Na rozwój akcji czeka się całkiem długo, co jednak nie oznacza jakichkolwiek dłużyzn (nawet przy dwu i półgodzinnym seansie). Całość prowadzona jest zgrabnie i równomiernie. Scenarzyści co chwilę podrzucają jakieś nowe poszlaki, prowadzące powoli do rozwiązania zagadki. Chcąc uniknąć wrednych spoilerów nie ujawnię z zagadki nic więcej. Muszę jednak wspomnieć o tym, że twórcy z niezrozumiałą dla mnie niedbałością nie wykorzystują kilku znakomitych wątków, które przy odpowiednim poprowadzeniu mogły okazać się prawdziwą bombą. Większość ciekawych zaułków prowadzi do prostych rozwiązań, na które chyba zwyczajnie zabrakło pomysłu. Mimo wszystko nie wpływa to na jakość całej historii. Ogląda się ją z zainteresowaniem i uwagą, co jest też sporą zasługą odtwarzających swoje role aktorów. Wchodzący w archetyp twardego ojca, który niespodziewanie spotyka się z bezsilnością, Hugh Jackman odgrywa kolejny bardzo dobry występ po zeszłorocznym Valjeanie z „Les Miserables”. Jack Gyllenhaal również „czuje” swego detektywa Lokiego. Obdarowuje go kilkoma cennymi cechami, które pozwalają na zbudowanie postaci nietypowej mimo jej typowego zarysu.
Nie wszystko mi się w „Labiryncie” podobało ale jak na razie zasługuje on na miano jednego z najlepszych (o ile nie najlepszego) thrillera tego roku. Warto wydać kilka złotych i w zimny wieczór wybrać się na film Villeneuve do kina. Nie musicie bać się, że będzie to prosty kryminał z banalną fabułą oraz oklepanymi kliszami. Jednak nie spotkacie się też z filmową ucztą na miarę „Wroga numer jeden”. „Labirynt” znajduje się gdzieś pomiędzy. 
Recenzję można przeczytać również na stronie  http://kinoactive.pl/ 
 - Łukasz Kowalski

1 komentarz:

  1. Hugh Jackman to ciekawy i niewyeksploatowany nadmiernie aktor - to znaczy mimo wszystko jeszcze wciąż świeży. Ciekawa recenzja.
    Pozdro 123

    OdpowiedzUsuń