czwartek, 31 października 2013

Gra Endera


Nieudana mieszanka "Igrzysk Śmierci" i "Star Treka"
Dziś głównym odbiorcą kina (zwłaszcza komercyjnego, ale nie tylko) jest przede wszystkim młodzież. Całe Hollywood podejmuje wyzwanie i proponuje młodym to co ciekawi ich najbardziej, czyli filmy o nich, o nastolatkach. Twórcy dodają do tego jeszcze szczyptę magii, fantazji i wychodzi im gotowy przepis na kinowy hit. Jak to jednak z młodzieżą bywa, szybko się nudzi i jest niemiłosiernie kapryśna. Dziś trzeba im czegoś więcej niż przygodówki z młodym czarodziejem w roli głównej.
Dowodem na to są ostatnie przeboje „kina młodzieżowego”. Nie wystarcza  już pusta historia naładowana akcją i efektami specjalnymi. Licealne miłości z plakatowymi nastoletnimi gwiazdkami też czasy swojej świetności mają dawno za sobą. Zostały zastąpione przez opowieści przepełnione bólem i niezrozumieniem. Czyż nie na tym opiera się niesłynna saga „Zmierzch” (tak, tak, dokładnie ta sama)? Przecież główna bohaterka musi wybierać między miłością do ukochanego a swojej rodziny. Zupełnie inaczej wyglądają też przygody nowej Królewny Śnieżki (tej z Charlize Therone w roli złej królowej). Bohaterka musi poradzić sobie ze śmiercią rodziców i dojść do należnej jej pozycji. Serca wszystkich skradły też „Igrzyska Śmierci”. Słynna powieść Suzanne Collins przedstawia brutalną wizję świata, gdzie dzieci zmuszone są do prowadzenia walki między sobą, na śmierć i życie. 

 
Z takiego samego nurtu wywodzi się wchodząca właśnie na nasze ekrany „Gra Endera”. Opierająca się na nieco już zapomnianej, ale niezwykle popularnej w latach 80., powieści Orsona Scotta Carda (zarówno „Gra Endera” jak i jej druga część „Mówca umarłych” są laureatami prestiżowej literackiej nagrody Hugo). Przenosimy się w rok 2070. Wizja okrutnego świata, gdzie dzieci wykorzystywane zostają do prowadzenia walk z zagrażającymi naszej planecie obcymi, nazywanymi, ze względu na swoją fizjonomię, robalami. Dorośli uznali, że są oni w stanie podejmować ryzykowne decyzje i bez wahania poświęcać ludzkie istnienia dla dobra prowadzonej misji. Przecież wychowały je brutalne gry komputerowe. 
Ender jest właśnie jednym z takich dzieci, dodatkowo jednak posiada ponad przeciętne zdolności przywódcze i intelektualne. Umie sprytnie wykorzystywać wszystko to co go otacza by z powodzeniem zakończyć zadanie. Dlatego też zostaje wybrany spośród wielkiej liczby uczniów i wysłany do prestiżowej szkoły dla przyszłych dowódców. Tam zostaje poddany ciężkim treningom zarówno fizycznym jak i psychicznym. Chłopiec powoli przechodzi przez szkolną drabinę kariery zostając ostatecznie najwyższym dowódcą. Po drodze oczywiście napotka go typowe szkolne życie – miłość, kłopoty z nauczycielami czy łobuziakiem, który nie umie pogodzić się z niezwykłością Endera. 



Muszę przyznać, że nie czytałem książkowego pierwowzoru, dlatego trudno porównać mi obie historie. Choć słyszałem, że powieść Carda jest mocno przeceniana, co zgadzało by się z jej filmowym odpowiednikiem, bo niestety „Gry Endera” do udanych produkcji nie można zaliczyć. Wydaje się on być dziwną kalką łączącą w sobie wszystkie cechy „Harrego Pottera” i „Igrzysk Śmierci” wymieszanych z Abramsowskim „Star Trekiem”.
Główną bolączką filmu jest niezwykła przewidywalność. Widz może przewidzieć niemal każdą scenę. Wszystko tu pachnie wtórnością i brakiem oryginalności. Każda tajemnica, która rozwiązuje się w trakcie biegu fabuły okazuje się być najprostszą możliwą opcją. Każdy kto widział już podobne do tej produkcji filmy nie znajdzie tu nic nowego. A przewidywanie kolejnych sekwencji zaczyna wręcz działać na nerwy, zwłaszcza w ostatniej scenie kulminacyjnej. Wygląda to tak, jakby scenarzyści usiedli z podręcznikiem „Jak zrobić klasyczny film science fiction”. Wstawiają szablonowe postać, które już musiały, po prostu musiały pojawić się na drodze Endera. Tą najgorszą jest rywal chłopca, Bonzo. By jeszcze bardziej się pogrążyć producenci postanowili powierzyć tę rolę Moisesowi Ariasowi, znanemu głównie z drugoplanowej roli Rico w disneyowskim serialu „Hannah Montana”. Tak irytującej postaci w kinie już dawno nie widziałem. 


 Jednak po za nieudaną kreacją Ariasa mamy tu prawdziwy gwiazdozbiór młodych i tych starszych aktorów, którzy trzymają dobry poziom. Asa Butterfield grający Endera radzi sobie bardzo dobrze. Namaszczony na gwiazdę przez Martina Scorsese chłopiec może jeszcze zrobić dużą karierę. Równie dobrze radzą sobie na planie jego koleżanki, które już zdążyły zgarnąć po jednej oscarowej nominacji, Abigail Breslin i Hailee Steinfeld. Nieco przerysowana wychodzi postać Bena Kingsleya, ale standardowo dobry popis dają Viola Davis i Harrison Ford. Choć nawet oni nie są w stanie uratować tego filmu.
Muszę przyznać, że z niemałymi oczekiwaniami wyczekiwałem filmu Gavina Hooda. „Gra Endera” okazała się jednak obok „Człowieka ze stali” największym rozczarowaniem tego roku. Wspomnę jeszcze tylko o muzyce, która faktycznie broni się w filmie, ale od razu czuć w niej niemałą „inspirację” soudnrackami do „Mrocznego Rycerza” czy nowej wersji „Star Treka”. Kompozycje Stevea Jablonskyego są jak cały film, mało oryginalne. 

 - Łukasz Kowalski

wtorek, 22 października 2013

Jak zostać królem


 Świetnie zagrany, jeden z najlepszych filmów 2010 roku.
http://pl-obf.blogspot.com/p/obf2011.htmlW jednej ze scen książę Jerzy (Colin Firth) wygłasza orędzie do Anglików z okazji wybuchu II Wojny Światowej i widzowie naprawdę nie dbają o to, co Hitler planuje, ale modlą się by królowi udało się przeczytać swoją mowę bez zająknięcia. Scena ta, a także wszystkie uczucia towarzyszące jej oglądaniu w doskonały sposób opisują charakter „Jak zostać królem” Toma Hoopera, rewelacji brytyjskiego kina, obsypanej nagrodami, nagrodzonego Oscarami i OBF 2011.
Książę Jorku, Jerzy, następca tronu, ma problemy z wymową. Jąka się od małego. Jego żona – Elizabeth (Helena Bonham Carter) – przeszukuje cały Londyn, pragnąc znaleźć lekarstwo na wadę męża. W końcu trafia do Lionela Logue’a (Geoffrey Rush), kontrowersyjnego specjalisty, któremu nie udało się spełnić marzeń o aktorskiej karierze. Ich początkowo jedynie zawodowa relacja może okazać się ratunkiem dla księcia, którego wkrótce czeka prawdziwe wyzwanie – wypełnienie rodowych obowiązków względem narodu, gdy jego brat, król Edward (Guy Pearce) abdykuje i to książę Jerzy ma zostać królem.
Nie byłoby tego filmu gdyby nie świetna gra aktorska duetu Firth – Rush. Colin Firth zagrał w „Jak zostać królem” rolę niezwykłą. Bez cienia fałszu ukazuje widzom człowieka potężnego charakterem, niedocenianego, któremu brakuje pewności siebie. Jego jąkanie się wypada niesamowicie naturalnie. Geoffrey Rush wprowadza dużo humoru i lekkości. Jest niesamowicie przebojowy, wyróżnia się świetną mimiką.


„Jak zostać królem” to kino stworzone w sposób niezwykle klasyczny i konwencjonalny, opiera się na aktorach, nie powala wizualnie ani narracyjnie. Pełno w nim schematów. Na próżno szukać w nim jakichkolwiek rewolucyjnych, czy też nowatorskich zagrań. Ale wszystko to tworzy obraz zajmujący.
Jest w nim jednak coś, czego nie mieliśmy okazji oglądać w kinie. Po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć film historyczny, w którym wielkie, przełomowe wydarzenia dziejowe schodzą na tak daleki plan. Widzów nie interesują losy nadchodzącej wojny, nie interesują ich poczynania Hitlera. Cała uwaga skupia się na ludzkich problemach króla. Oczywiście w chwili dramatycznej dla świata zmienia się nieco stylistyka, muzyka nabiera dramatycznych nut, ale zwraca ona jednak uwagę na obowiązek wygłoszenia orędzia przez króla.
„Jak zostać królem” nie jest filmem skupiającym się na wielkiej historii, nie dowiecie się z niego, w jaki sposób Anglia obroniła się przed ofensywą hitlerowskich Niemiec. To kameralny dramat, kino humanistyczne, próbujące zdefiniować ludzkie słabości, określające postaci, pozostawiające nutkę refleksji i łezkę w oku.

- Alek Kowalski

środa, 9 października 2013

Grawitacja


 Techniczna uczta kinomana
Gdybym przeprowadził wśród moich znajomych niewinną sondę z pytaniem „na co narzekam ostatnimi czasy najczęściej” odpowiedź byłaby oczywista. Obecny, trwający rok filmowy. To, co dzieje się w kinie, przygnębia mnie bardzo, delikatnie mówiąc. Z trudem znoszę kolejne rozczarowania i porażki X muzy. Jednak na jedną premierę ciągle czekałem, jedna rozbudzała moje nadzieje na to, że film obroni się jeszcze w tym pechowym 2013 roku. „Grawitacja” była moim światełkiem w tunelu.
Film, który niespodziewanie podbił serca krytyków na Festiwalu w Wenecji, ma niezwykle ciekawy punkt wyjścia. Oto znajdujemy się gdzieś w kosmosie, panuje absolutna cisza, dookoła tylko mrok pokryty przez gwiazdy i oddalone o kilkanaście mil planety. Tu pracują astronauci, wysłani z misją naprawienia szwankującego satelity. Praca idzie mozolnie, ale bez nieprzewidzianych niepowodzeń. Nagle ze znajdującego się na ziemi Centrum dowodzenia pada informacja o zbliżających się szczątkach rosyjskiej bazy kosmicznej, która w kilka sekund może doprowadzić do śmierci wszystkich pracujących astronautów. Wypadek przeżyje tylko dwójka z nich. Zostaną oni sami, pozostawieni jedynie sobie w najbardziej oddalonej i niezbadanej przez człowieka przestrzeni. 
Fabuła wydaje się być niezwykle wciągająca, ale też zdradliwa i trudna do pokierowania. Tym bardziej ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że twórcy postanowili ograniczyć całość do 90 minut. Zapowiadało to ciekawy film akcji (na dodatek rozgrywający się w kosmosie!) bez zbędnych dłużyzn. Po seansie niestety muszę stwierdzić, że to właśnie przedstawiana historia jest największą kulą u nogi całej produkcji. To, co miało być nowatorskie i wciągające, okazało się kalką znaną nam choćby z serii filmów o „Obcym”. Oczywiście można bronić scenariusza „Grawitacji”, że pokazuje niezwykłe pragnienie przeżycia i dotarcia do domu. Zgodzę się z tym, ale nie można zapominać, że było to już kilka razy pokazane na srebrnym ekranie i to o wiele ciekawiej. Bo twórcy scenariusza nie odpuścili też sobie klasycznych zagrywek z typowych amerykańskich produkcji katastroficznych. Nie są one tak kiczowate jak te z „2012” czy „Dnia niepodległości”, ale gryzą się z resztą fabuły. Nie chcę w tym akapicie powiedzieć, że cała historia jest jedną wielką porażką, która położyła cały film. Kino widziało tysiące gorszych scenariuszy i tysiące gorszych scenariuszy jeszcze zobaczy. Daleko „Grawitacji” do tak miałkiej historii, jaką opowiedziano na przykład w „Avatarze”. To jednak ciągle poziom wyższy wtajemniczenia.
Prawdziwym powodem, dla którego warto wybrać się na „Grawitację”, jest jej warstwa techniczna. Pod tym względem może on bezkonkurencyjnie uchodzić za najlepszą produkcję roku, zostawiając daleko w tyle „Wielkiego Gatsby'ego” czy „Człowieka ze stali”. Przyznam, że ostatnim filmem, który techniczną warstwą tak mnie powalił, była „Incepcja” trzy lata temu. „Grawitację” miałem okazję zobaczyć w nowoczesnej sali Imax, oglądanie jej na tak wielkim ekranie, słuchając przy tym muzyki z jednych z największych kinowych głośników na całym świecie, robi powalające wrażenie. Nie wiem, jaki wpływ procentowo na mój odbiór „Grawitacji” miały warunki, jakie towarzyszyły mojemu seansowi, trudno określić. Jeśli jednak macie możliwość obejrzenia tego filmu w sali Imax, to gorąco polecam. Naprawdę warto. Choć do 3D nie przekona mnie nic. Nic.
Wybierzcie się do kin na „Grawitację”. Szczerze polecam. Wspaniała uczta dla oczu, zwłaszcza dla oczu poszukiwaczy mocnych wrażeń. Choć nie jest to (tak jak miałem nadzieję) najmocniejszy film roku, to nie może go zabraknąć w waszym filmowym rozkładzie jazdy. Być może jesteśmy nawet świadkami narodzin filmu przełomowego w wielu dziedzinach pod względem technicznym (zdjęcia są fenomenalne!). Nie wolno tego przegapić!
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy Warner Bros.
Recenzję możecie również przeczytać na kinoactive.pl




- Łukasz Kowalski



środa, 2 października 2013

Labirynt



Zimna Ameryka
Ostatni weekend w amerykańskich kinach był wyjątkowo słaby. Dochody spadły o kilkanaście procent. Na pierwszym miejscu zadebiutował thriller „Labirynt”. Prosto z festiwalu w Toronto, gdzie zebrał znakomite recenzje. Chwalono go przede wszystkim za dwie główne role męskie. Takie niespodziewane zwycięstwo filmu zaintrygowało mnie. Dlatego do kina wybrałem się z jeszcze większymi oczekiwaniami. A jak to z oczekiwaniami bywa, zazwyczaj są wygórowane.
Już po kilku pierwszych minutach widz ma pełen obraz tego, w jakim kierunku poszedł reżyser filmu. Zimne i mroczne klimaty, przytłaczające siedzącego w fotelu kinomana. Chłód bijący z kinowego obrazu odczuwamy niemal fizycznie, niemający nic wspólnego z włączoną w kinie klimatyzacją. Denis Villeneuve próbuje przenieść na amerykańskie tereny klimaty znane ze skandynawskich kryminałów. Gdzieś w tym wszystkim czuje się ducha książek Larssona i znakomitego serialu „Dochodzenie” (nota bene, również opierającego się na szwedzkim pierwowzorze). Otwierające obraz słowa modlitwy „Ojcze nasz” oraz polowanie na bezbronną sarenkę wprowadzają nas w świat, gdzie brutalność i przemoc mieszają się z wiarą i tradycją.
Keller Dover to klasyczna głowa rodziny. Solidny ojciec, surowy ale i kochający swoje dzieci. Nastoletniego syna wprowadza w świat dojrzałych mężczyzn, bo kiedyś tak jak on będzie musiał stanąć na wysokości zadania i zadbać o rodzinę. Dla małej, pięcioletniej Anny ma twarz obrońcy, uczącego podstawowych zasad, takich jak grzeczne zachowanie w domu sąsiadów. Razem z piękną żoną Grace tworzą obraz rodziny przeciętnej do granic możliwości.
Jak to z thrillerami rodzinnymi bywa musi wydarzyć się tragedia, by fabuła mogła ruszyć dalej. W przypadku „Labiryntu” jest to zaginięcie dwóch małych dziewczynek. Jedna z nich to córka Dovera, drugą jest Joy, urocza pociecha przyjaciela głównego bohatera. Dzieci opuszczają na chwilę trwające przyjęcie z okazji święta dziękczynienie (kolejny nawiązanie do tradycji amerykańskiej) i znikają bez śladu. Postawieni w zupełnie nowej i niespodziewanej sytuacji rodzice są przerażeni i zdezorientowani. Wzywają policję, a ci od razu wpadają na trop Alexa, zagubionego i nie do końca rozwiniętego nastolatka. To na jego przyczepie bawiły się dziewczynki na spacerze poprzedzającym ich uprowadzenie.
Na rozwój akcji czeka się całkiem długo, co jednak nie oznacza jakichkolwiek dłużyzn (nawet przy dwu i półgodzinnym seansie). Całość prowadzona jest zgrabnie i równomiernie. Scenarzyści co chwilę podrzucają jakieś nowe poszlaki, prowadzące powoli do rozwiązania zagadki. Chcąc uniknąć wrednych spoilerów nie ujawnię z zagadki nic więcej. Muszę jednak wspomnieć o tym, że twórcy z niezrozumiałą dla mnie niedbałością nie wykorzystują kilku znakomitych wątków, które przy odpowiednim poprowadzeniu mogły okazać się prawdziwą bombą. Większość ciekawych zaułków prowadzi do prostych rozwiązań, na które chyba zwyczajnie zabrakło pomysłu. Mimo wszystko nie wpływa to na jakość całej historii. Ogląda się ją z zainteresowaniem i uwagą, co jest też sporą zasługą odtwarzających swoje role aktorów. Wchodzący w archetyp twardego ojca, który niespodziewanie spotyka się z bezsilnością, Hugh Jackman odgrywa kolejny bardzo dobry występ po zeszłorocznym Valjeanie z „Les Miserables”. Jack Gyllenhaal również „czuje” swego detektywa Lokiego. Obdarowuje go kilkoma cennymi cechami, które pozwalają na zbudowanie postaci nietypowej mimo jej typowego zarysu.
Nie wszystko mi się w „Labiryncie” podobało ale jak na razie zasługuje on na miano jednego z najlepszych (o ile nie najlepszego) thrillera tego roku. Warto wydać kilka złotych i w zimny wieczór wybrać się na film Villeneuve do kina. Nie musicie bać się, że będzie to prosty kryminał z banalną fabułą oraz oklepanymi kliszami. Jednak nie spotkacie się też z filmową ucztą na miarę „Wroga numer jeden”. „Labirynt” znajduje się gdzieś pomiędzy. 
Recenzję można przeczytać również na stronie  http://kinoactive.pl/ 
 - Łukasz Kowalski