Nieudana mieszanka "Igrzysk Śmierci" i "Star Treka"
Dziś
głównym odbiorcą kina (zwłaszcza komercyjnego, ale nie tylko) jest
przede wszystkim młodzież. Całe Hollywood podejmuje wyzwanie i proponuje
młodym to co ciekawi ich najbardziej, czyli filmy o nich, o
nastolatkach. Twórcy dodają do tego jeszcze szczyptę magii, fantazji i
wychodzi im gotowy przepis na kinowy hit. Jak to jednak z młodzieżą
bywa, szybko się nudzi i jest niemiłosiernie kapryśna. Dziś trzeba im
czegoś więcej niż przygodówki z młodym czarodziejem w roli głównej.
Dowodem
na to są ostatnie przeboje „kina młodzieżowego”. Nie wystarcza już
pusta historia naładowana akcją i efektami specjalnymi. Licealne miłości
z plakatowymi nastoletnimi gwiazdkami też czasy swojej świetności mają
dawno za sobą. Zostały zastąpione przez opowieści przepełnione bólem i
niezrozumieniem. Czyż nie na tym opiera się niesłynna saga „Zmierzch”
(tak, tak, dokładnie ta sama)? Przecież główna bohaterka musi wybierać
między miłością do ukochanego a swojej rodziny. Zupełnie inaczej
wyglądają też przygody nowej Królewny Śnieżki (tej z Charlize Therone w
roli złej królowej). Bohaterka musi poradzić sobie ze śmiercią rodziców i
dojść do należnej jej pozycji. Serca wszystkich skradły też „Igrzyska
Śmierci”. Słynna powieść Suzanne Collins przedstawia brutalną wizję
świata, gdzie dzieci zmuszone są do prowadzenia walki między sobą, na
śmierć i życie.
Ender
jest właśnie jednym z takich dzieci, dodatkowo jednak posiada ponad
przeciętne zdolności przywódcze i intelektualne. Umie sprytnie
wykorzystywać wszystko to co go otacza by z powodzeniem zakończyć
zadanie. Dlatego też zostaje wybrany spośród wielkiej liczby uczniów i
wysłany do prestiżowej szkoły dla przyszłych dowódców. Tam zostaje
poddany ciężkim treningom zarówno fizycznym jak i psychicznym. Chłopiec
powoli przechodzi przez szkolną drabinę kariery zostając ostatecznie
najwyższym dowódcą. Po drodze oczywiście napotka go typowe szkolne życie
– miłość, kłopoty z nauczycielami czy łobuziakiem, który nie umie
pogodzić się z niezwykłością Endera.
Muszę
przyznać, że nie czytałem książkowego pierwowzoru, dlatego trudno
porównać mi obie historie. Choć słyszałem, że powieść Carda jest mocno
przeceniana, co zgadzało by się z jej filmowym odpowiednikiem, bo
niestety „Gry Endera” do udanych produkcji nie można zaliczyć. Wydaje
się on być dziwną kalką łączącą w sobie wszystkie cechy „Harrego
Pottera” i „Igrzysk Śmierci” wymieszanych z Abramsowskim „Star Trekiem”.
Główną
bolączką filmu jest niezwykła przewidywalność. Widz może przewidzieć
niemal każdą scenę. Wszystko tu pachnie wtórnością i brakiem
oryginalności. Każda tajemnica, która rozwiązuje się w trakcie biegu
fabuły okazuje się być najprostszą możliwą opcją. Każdy kto widział już
podobne do tej produkcji filmy nie znajdzie tu nic nowego. A
przewidywanie kolejnych sekwencji zaczyna wręcz działać na nerwy,
zwłaszcza w ostatniej scenie kulminacyjnej. Wygląda to tak, jakby
scenarzyści usiedli z podręcznikiem „Jak zrobić klasyczny film science
fiction”. Wstawiają szablonowe postać, które już musiały, po prostu
musiały pojawić się na drodze Endera. Tą najgorszą jest rywal chłopca,
Bonzo. By jeszcze bardziej się pogrążyć producenci postanowili powierzyć
tę rolę Moisesowi Ariasowi, znanemu głównie z drugoplanowej roli Rico w
disneyowskim serialu „Hannah Montana”. Tak irytującej postaci w kinie
już dawno nie widziałem.
Jednak
po za nieudaną kreacją Ariasa mamy tu prawdziwy gwiazdozbiór młodych i
tych starszych aktorów, którzy trzymają dobry poziom. Asa Butterfield
grający Endera radzi sobie bardzo dobrze. Namaszczony na gwiazdę przez
Martina Scorsese chłopiec może jeszcze zrobić dużą karierę. Równie
dobrze radzą sobie na planie jego koleżanki, które już zdążyły zgarnąć
po jednej oscarowej nominacji, Abigail Breslin i Hailee Steinfeld. Nieco
przerysowana wychodzi postać Bena Kingsleya, ale standardowo dobry
popis dają Viola Davis i Harrison Ford. Choć nawet oni nie są w stanie
uratować tego filmu.
Muszę
przyznać, że z niemałymi oczekiwaniami wyczekiwałem filmu Gavina Hooda.
„Gra Endera” okazała się jednak obok „Człowieka ze stali” największym
rozczarowaniem tego roku. Wspomnę jeszcze tylko o muzyce, która
faktycznie broni się w filmie, ale od razu czuć w niej niemałą
„inspirację” soudnrackami do „Mrocznego Rycerza” czy nowej wersji „Star
Treka”. Kompozycje Stevea Jablonskyego są jak cały film, mało
oryginalne.
- Łukasz Kowalski