Techniczna
uczta kinomana
Gdybym
przeprowadził wśród moich znajomych niewinną sondę z pytaniem
„na co narzekam ostatnimi czasy najczęściej” odpowiedź byłaby
oczywista. Obecny, trwający rok filmowy. To,
co dzieje się w kinie,
przygnębia mnie bardzo,
delikatnie mówiąc. Z
trudem znoszę kolejne rozczarowania i porażki X muzy. Jednak na
jedną premierę ciągle czekałem, jedna
rozbudzała moje nadzieje na
to, że film obroni się jeszcze w tym pechowym 2013 roku.
„Grawitacja” była moim światełkiem w tunelu.
Film, który
niespodziewanie podbił serca krytyków na Festiwalu w Wenecji, ma
niezwykle ciekawy punkt wyjścia. Oto znajdujemy się gdzieś w
kosmosie, panuje absolutna cisza, dookoła tylko mrok pokryty przez
gwiazdy i oddalone o kilkanaście mil planety. Tu pracują
astronauci, wysłani z misją naprawienia szwankującego satelity.
Praca idzie mozolnie, ale bez nieprzewidzianych niepowodzeń. Nagle
ze znajdującego się na ziemi Centrum dowodzenia pada informacja o
zbliżających się szczątkach rosyjskiej bazy kosmicznej, która w
kilka sekund może doprowadzić do śmierci wszystkich pracujących
astronautów. Wypadek przeżyje tylko dwójka z nich. Zostaną oni
sami, pozostawieni jedynie sobie w najbardziej oddalonej i
niezbadanej przez człowieka przestrzeni.
Fabuła wydaje się
być niezwykle wciągająca, ale też zdradliwa i trudna do
pokierowania. Tym bardziej ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że
twórcy postanowili ograniczyć całość do 90 minut. Zapowiadało
to ciekawy film akcji (na dodatek rozgrywający się w kosmosie!) bez
zbędnych dłużyzn. Po seansie niestety muszę stwierdzić, że to
właśnie przedstawiana historia jest największą kulą u nogi całej
produkcji. To, co miało być nowatorskie i wciągające, okazało
się kalką znaną nam choćby z serii filmów o „Obcym”.
Oczywiście można bronić scenariusza „Grawitacji”, że pokazuje
niezwykłe pragnienie przeżycia i dotarcia do domu. Zgodzę się z
tym, ale nie można zapominać, że było to już kilka razy pokazane
na srebrnym ekranie i to o wiele ciekawiej. Bo twórcy scenariusza
nie odpuścili też sobie klasycznych zagrywek z typowych
amerykańskich produkcji katastroficznych. Nie są one tak kiczowate
jak te z „2012” czy „Dnia niepodległości”, ale gryzą się
z resztą fabuły. Nie chcę w tym akapicie powiedzieć, że cała
historia jest jedną wielką porażką, która położyła cały
film. Kino widziało tysiące gorszych scenariuszy i tysiące
gorszych scenariuszy jeszcze zobaczy. Daleko „Grawitacji” do tak
miałkiej historii, jaką opowiedziano na przykład w „Avatarze”.
To jednak ciągle poziom wyższy wtajemniczenia.
Prawdziwym powodem,
dla którego warto wybrać się na „Grawitację”, jest jej
warstwa techniczna. Pod tym względem może on bezkonkurencyjnie
uchodzić za najlepszą produkcję roku, zostawiając daleko w tyle
„Wielkiego Gatsby'ego” czy „Człowieka ze stali”. Przyznam,
że ostatnim filmem, który techniczną warstwą tak mnie powalił,
była „Incepcja” trzy lata temu. „Grawitację” miałem okazję
zobaczyć w nowoczesnej sali Imax, oglądanie jej na tak wielkim
ekranie, słuchając przy tym muzyki z jednych z największych
kinowych głośników na całym świecie, robi powalające wrażenie.
Nie wiem, jaki wpływ procentowo na mój odbiór „Grawitacji”
miały warunki, jakie towarzyszyły mojemu seansowi, trudno określić.
Jeśli jednak macie możliwość obejrzenia tego filmu w sali Imax,
to gorąco polecam. Naprawdę warto. Choć do 3D nie przekona mnie
nic. Nic.
Wybierzcie się do
kin na „Grawitację”. Szczerze polecam. Wspaniała uczta dla
oczu, zwłaszcza dla oczu poszukiwaczy mocnych wrażeń. Choć nie
jest to (tak jak miałem nadzieję) najmocniejszy film roku, to nie
może go zabraknąć w waszym filmowym rozkładzie jazdy. Być może
jesteśmy nawet świadkami narodzin filmu przełomowego w wielu
dziedzinach pod względem technicznym (zdjęcia są fenomenalne!).
Nie wolno tego przegapić!
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy Warner Bros.
Recenzję możecie również przeczytać na kinoactive.pl
- Łukasz Kowalski
zapraszam do współpracy z cafejka.com , mail brylowskiadam@o2.pl
OdpowiedzUsuń