piątek, 24 stycznia 2014

Sierpień w hrabstwie Osage


Rodzina, ach, rodzina
 W kinie istnieje pewien typ filmów, na który chodzimy przede wszystkim ze względu na obsadę, licząc na popis aktorskich umiejętności. Do tej kategorii możemy przypisać chyba każdą produkcję, której częścią jest Meryl Streep. Podobnie jak z wchodzącą na nasze ekrany komedią „Sierpień w hrabstwie Osage”.Choć w tym przypadku producenci porywają się na spore nadużycie (delikatnie mówiąc) określając ten film komedią. Śmiejemy się bowiem tylko wtedy, gdy grana przez królową Streep Viola żuci błyskotliwie jakąś kąśliwą uwagą lub sarkastycznym spostrzeżeniem. Reszta jest jak zaciskająca się pętla wokół szyi. Powoli pozbawia cię tchu.

 Za podstawę scenariusza posłużyła zbierająca zachwyty krytyków i nagrodę Pulitzera broadwayowska sztuka Tracy Lettsa. Na deskach słynnego teatru akcja rozgrywa się w wielkim (zbudowanym w wymiarach 1:1) domku dla lalek, pozbawionego jednej ze ścian. Widzowie mają możliwość oglądania kilku scena jednocześnie. Letts pomógł przy uproszczeniu scenariusza tak, by ten pasował do adaptacji filmowej. Jako jej „biologiczny” ojciec nie chciał pozwolić, aby coś umknęło z jego historii.
Film zaczyna się dość nietypowo. Rodzina Westonów od dawna nie utrzymuje ze sobą bliższych kontaktów. Viola, matka rodu, została sama w wielkim domu, gdzieś w hrabstwie Osage, gdzie promienie słoneczne rażą jak na safari. Od czasu do czasu odwiedza ją Ivy, jedyna córka, która nie opuściła rodzinnego gniazda przeprowadzając się o tysiące kilometrów. Reszta córek, ulubienica ojca Barbara i roztrzepana Karen, będą musiały powrócić na rodzinne prerie i zmierzyć się z niedopowiedzianymi wyrzutami i niezabliźnionymi ranami. Pogrzeb ojca daje ku temu znakomitą okazję.

Reżyser, John Wells, powoli wprowadza wdzów w świat rodziny Westonów przedstawiając pojedynczo każdego z jej członków. Wszyscy coś wnoszą do rodziny podnosząc poziom jej patologii. Każdy ma pewien sekret, który przypadkiem lub nie wyjdzie podczas tej wizyty na wierzch. Największy oczywiście autor zostawił sobie na „wielki” finał
„Sierpień w hrabstwie Osage” to nie pierwszy i nie ostatni film zrobiony w takiej konwencji. Jego dość niezwykłą cechą jest surowe i ostre pokazanie problemów bohaterów. Letts w swoim scenariuszu dodaje coraz to nowsze problemy narastające w historii. Widz może poczuć się trochę przytłoczony kolejnymi kłopotami nie do przeskoczenia. Nie ma litości dla swoich bohaterów, ani dla obserwatorów, bo ci szybko związują się z postaciami na ekranie. Widzimy ich bowiem w prawdopodobnie najtrudniejszych życiowych momentach. W trakcie sytuacji podejmowania najważniejszych decyzji w ich życiu. Chcemy by każdemu z nich się udało, niestety twórcy mają zupełnie inne plany.

 Taki różnorodny przegląd niezwykłych charakterów to aktorskie marzenie nie jednego artysty. Nic więc dziwnego, że Wellsowi udało się zebrać plejadę gwiazd (Ewan McGregor, Chris Cooper, Juliette Lewis, Abigail Breslin oraz niezwykle popularny ostatnio Benedict Cumberbatch). Obsada to zresztą jeden z najmocniejszych punktów produkcji. Nie wiem czy sens jest rozpisywanie się nad znakomitością Streep. Zrobiło i zrobi to jeszcze wielu w sposób dużo bardziej kompetentny. Ja osobiście chciałbym zwrócić uwagę na Julię Roberts, która swą rolą wraca do najlepszej formy od „Bliżej” Nicholsa. Barbra kradnie każdą scenę, w której się pojawia (zupełnie nie rozumiem, dlaczego powszechnie uważa się ją za kreację drugoplanową, gdy występuje w znacznej większości ekranowego czasu). Kobieta twarda i nie ustępliwa, wulgarna, kiedy trzeba. Cieszę się, że Roberts zgrała to wszystko świeżo, nie powtarzając pozornie podobnej kreacji z „Erin Brockovich”.
Ponad dwu godzinny seans mija w kinie błyskawicznie. Nie ma czasu na nudę, akcja narasta jak w thrillerze Hitchcocka. Gdzieś w tym wszystkim zabrakło jakiegoś podsumowania. Problem filmu leży w jego interpretacji. Twórcy nie starają się nic wytłumaczyć w sposób oczywisty, ale gubią się też we własnych intencjach. Bo po wszystkim możemy uznać, że „Sierpień w hrabstwie Osage”, choć świetnie zrobiony, jest o niczym. Brakuje tu jakiegoś rozliczenia, ujścia. Narastające napięcie nie dochodzi do kulminacji, jedynie zostaje brutalnie przecięte w naszym oczekiwaniu.

- Łukasz Kowalski

czwartek, 16 stycznia 2014

Pod Mocnym Aniołem



 Brud, smród i ubóstwo
Będąc jeszcze uczniem w gimnazjum sięgnąłem po książkę pani Barbary Rosiek „Pamiętnik narkomanki”, autobiografię autorki. Opowieść wpędziła mnie w małą depresję. Bohaterka bowiem ile razy podnosiła się z nałogu tyle samo razy upadała ze zdwojoną siłą. Tym samym Rosiek pozbawia czytelnika jakiejkolwiek nadziei, że będzie lepiej. Podobnie jest z najnowszym filmem Smarzowskiego.
Chyba po raz pierwszy reżyser pokusił się o zekranizowanie tekstu już napisanego. „Pod Mocnym Aniołem” to książka autorstwa Jerzego Pilcha opowiadających o problemach z alkoholem, przedstawiający ten świat bez znieczulenia. Jego zakamarki i brudy. Ja książki nie czytałem, dlatego podchodzę do obrazu Smarzowskiego jako dzieła autorskiego. Bez uprzedzeń i oczekiwań względem literackiego pierwowzoru. Nie przeczytacie więc zarzutów, że to pominął a to bez sensu dodał. A takie słyszałem od moich znajomych, którzy książkę przeczytali. 


Jerzy prowadzi podwójne życie. Pierwsze to trzeźwe, pełne sukcesów i poklasków. Drugie to alkoholowy mentlik. Ciągłe upijanie się do nieprzytomności i doprowadzanie swojego ciała do granicy wytrzymałości. Finał takiego zachowania najczęściej zaprowadza go do kliniki odwykowej, gdzie po tym jak już go „naprawią” wraca do nałogu. Spotykając ciągle te same twarze zmagające się z tym samym wrogiem co on. To tu będzie toczyła się główna akcja filmu. To tu też poznamy mroczne historie ofiar trunku.
Od kilku lat filmy Smarzowskiego są kulturalnym wydarzeniem miesiąca. Swoją pozycję ugruntował „Drogówką” świetnie przyjętą przez krytyków i widzów (rekord Polskiego Boxoffice 2013!). Najnowsze dzieło „Pierwszego Sceptyka RP” zapewne znowu zgromadzi tłumy okazując się jedną z największych premier tego roku. Głównie dlatego, że pesymizm reżysera odpowiada młodej widowni, która ma dosyć lukrowania rzeczywistości. Pytanie tylko, czy nie przeje jej się też wszechobecny katastrofizm. Jak długo bowiem możemy doszukiwać się w naszym świecie tyle zła, a przy tym nie dawać żadnej podpowiedzi i nadziei? Ja sam po „Drogówce” wyszedłem zdołowany i z zalążkiem depresji.


W tej kwestii nic się nie zmieniło. „Pod Mocnym Aniołem” to sto procent
Smarzowskiego w Smarzowskim. Twórca wprowadza widzów w świat alkoholików z brutalną dosłownością. Nawet metafora ścieku uderza bolesną realnością. A sceny przedstawiające stan, do jakiego jest w stanie doprowadzić się główny bohater ocierają się o ohydę. Ktoś nieznający wcześniejszej twórczości reżysera może się przerazić. Tu nie ma miejsca na znieczulenia.
Smarzowski idzie nawet krok dalej. Bezlitośnie odbiera widzom nadzieję, na to, że będzie lepiej. Podobnie jak Rosiek w swojej książce, skazuje bohatera na ciągłe upadki. Tym razem jest to o tyle dramatyczniejsze, że wcześniej, w wątku z Julią Kijowską, pokazuje jak może w innym wymiarze wyglądać życie Jerzego. Życie niestety nie osiągalne dla niego przez władzę alkoholu. 


Jak podejść do „Pod Mocnym Aniołem?. Smarzowski korzysta z tych samych emocji, z których czerpał we wcześniejszych produkcjach. Dla oddanych wyznawców reżysera będzie to zapewne kolejne arcydzieło. Nie jest to jednak do końca moja bajka. Nie twierdzę, że film Smarzowskiego nie umie się obronić w swojej konwencji, wręcz przeciwnie. Ja po prostu widzę świat w lepszych barwach. Trochę koloru nie zaszkodzi panie Wojtku.

-  Łukasz Kowalski  


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Biegnij, chłopcze, biegnij



O dobrych Polakach
Od czasu znakomitej „Listy Schindlera” Spielbierga zaczęto mówić o biznesie hoolocasutu. Dosyć krępujące określenie nie mija się z prawdą. Filmy, które przedstawiają tragiczne losy Narodu Żydowskiego w okresie II Wojny Światowej zazwyczaj odnajdują sporą rzeszę odbiorców. Polskie kino stara się wieść w tym „gatunku” prym. Dlatego też niemal, co roku możemy oczekiwać kolejnej produkcji pokrewnej „Liście Schindlera” czy „Pianiście”.
W tym roku zaczynamy wcześnie, bowiem już w styczniu do naszych kin wchodzi produkcja „Biegnij, chłopcze, biegnij” zdobywcy Oscara Pepe Danquarta. Powstałe w współpracy Francji, Polski i Niemiec. Co mogło powstać z tak ciekawej mieszanki? Obraz może i dosyć oklepany, schematyczny, momentami żenujący, ale pełen dobrych emocji, serdeczności i po prostu miłości.
Przedstawiane losy młodziutkiego chłopczyka, któremu cudem udało się uciec z warszawskiego getta usilnie wymuszają na widzu żal i współczucie korzystający przy tym z najoczywistszego patosu. Każda z przygód wydaje się być największą traumą, po której bohater się już nie podniesie. Takie perypetie tylko pozornie wywołują u widza pożądane emocje. Gdzieś w natłoku szybko opowiedzianej historii gubi się dramaturgia, a każda z kolejnych katastrof dotykających Jurka staje się nudną fabularną rutyną. 


Szkoda, że twórca nie pozwala na chwilę oddechu by każdy mógł skupić się przez moment na głównym bohaterze. Ten musiał wyrzec się swego pochodzenia, ale odbiorca zapomina o tym. Skupia jedynie uwagę na dosyć niezwykłych perypetiach małego chłopca. To sprawia, że „Biegnij, chłopcze, biegnij” staje się bardziej thrillerem sensacyjnym niż opowieścią o dramacie małego Jurka. Dramat utraty tożsamości próbuje się szybko przywołać w ostatniej scenie. Jednak jest już za późno. Ostatnimi kilkoma minutami filmu nie można dorobić ideologii całemu przedsięwzięciu.
Od strony scenariuszowej film mocno razi. Każda kolejna sekwencja jest bliźniaczo podobna do poprzedniej. Prowadzi to do tego, że wszystko zaczyna zlewać się w obrazową wtórność. Chłopiec plącze się od rodziny do rodziny udając Polaka. Po chwili pozornego szczęścia dochodzi do pewnego dramatycznego momentu, który zmusza Jurka do ucieczki. Tak w koło i w koło. Każda z rodzin ma przy tym zdecydowanie za mało czasu by pochwalić się ciekawą charakterystyką. Historia zlewa się w jedną, monotonną papkę. A po seansie nikt nawet nie będzie wstanie wymienić wszystkich rodzin, u których ukrywał się bohater. 


Do pewnego momentu jestem to jednak w stanie wybaczyć. Bo choć twórcy dosyć nieudolnie próbują zainteresować historią młodego Jurka to nie mogę zapomnieć o intencjach i głównym przesłaniu. „Biegnij, chłopcze, biegnij” opowiada bowiem o dobroci, oddaniu, nadziei i sercu. Chyba pierwszy raz od bardzo dawna, w przypadku filmu o takiej tematyce, wspomina się też o tych „dobrych” Polakach. O tych, którzy ratowali zagrożone życia Żydów narażając przy tym życia własnej rodziny. Chociaż nie zabrakło wątku pazernych, chciwych oszustów, to w większości Jurek napotyka na drodze dobroć i serdeczność. Twórcy nie rozliczają Polaków z tego trudnego rozdziału historii, jedynie przypominają, że nie wszyscy byli tacy źli.

 

                                                                                                             - Łukasz Kowalski


sobota, 4 stycznia 2014

Hobbit: Pustkowie Smauga

 Najgorsza wizyta w Śródziemiu
Gdy Peter Jackson zapowiedział, że zobaczymy w kinach nie dwie, lecz trzy odsłony „Hobbita”, wszyscy pukali się w czoło. Ewidentny skok na kasę. Zrobienie z drobnej trzystustronicowej książki filmu ciągnącego się łącznie przez dziewięć godzin rzeczywiście brzmiało absurdalnie. Dość naiwnie wierzyłem twórcom w wierność książkowemu oryginałowi, mając w głowie fakt, że Jackson w „Hobbicie” chciał zawrzeć dużą część dodatków do „Władcy Pierścieni”, które opisywały w dużej mierze to, co działo się między opowieścią Bilbo Bagginsa, a jego krewnego Froda. W przypadku „Niezwykłej podróży” nie czułem zawodu, było bardziej komediowo i bajkowo, mniej mrocznie, ale wynikało to z książkowego źródła. Niestety „Pustkowie Smauga” przynosi nam pełne otrzeźwienie.
W „Pustkowiu Smauga” Bilbo Baggins (Martin Freeman) wraz z gromadą krasnoludów na czele z dumnym Thorinem (Richard Armitage) i czarodziejem Gandalfem (Ian McKellen) mają wreszcie dotrzeć do Samotnej Góry. Zanim jednak staną naprzeciw majestatycznego smoka Smauga (świetny Benedict Cumberbatch) czeka ich pościg Orków, przeprawa przez Mroczną Puszczę i spotkanie z królem Miasta nad Jeziorem.
Mówi się, że drugie części trylogii zawsze są najtrudniejsze. Nie ma możliwości efektownego zakończenia, ani rozpoczęcia serii, trzeba zrobić coś pomiędzy nimi. Jackson poradził sobie z tym problemem we „Władcy Pierścieni”, gdzie każda część oprócz składania się na trylogię stanowiła oddzielny film, pewną nienaruszoną całość. „Pustkowie Smauga” próbuje podążać tym tropem, ale ponosi klęskę. Prolog pozbawiony jest mocy, wydaje się wciśnięty na siłę, a film nie wieńczy żadnego z rozpoczętych wątków. To bez wątpienia najgorsza wizyta w Śródziemiu, jaką zafundował nam reżyser „Niebiańskich istot”. Jackson gubi klimat i charakter Tolkiena, wciska niepotrzebne wątki zmyślone przez scenarzystów i, co gorsza, zastępuje niektóre inteligentne książkowe rozwiązania fabularne niepotrzebną akcją wypchaną plastikowym CGI. Nie sądziłem, że po tak znakomitej części pierwszej można aż tak obniżyć loty. Potężny Thorin nagle traci charakter, a świetny Bilbo zostaje ograbiony z czasu na ekranie i de facto zepchnięty na drugi plan. Otrzymujemy też najbardziej absurdalną opowieść w historii tego uniwersum, czyli trójkąt miłosny z udziałem elfów i... krasnoluda. Zamiast napawania się światem Tolkiena mamy pospieszne rajdy przez średnio wymyślne, stworzone cyfrowo lokacje. Zaskakuje też strona techniczna filmu. Najbardziej mnie uderzyły sceny z pająkami, które wyglądają znacznie mniej efektownie i mniej realistycznie niż genialna stylistycznie sekwencja z Szelobą z „Powrotu króla”. Niby przez ostatnią dekadę sztuka filmowa zyskała zupełnie nowe możliwości, jednak wciąż efekty komputerowe nie są w stanie zastąpić prawdziwej scenografii. Zdjęcia Andrew Lesnie też tracą swoją magię, między innymi właśnie przez wszechobecne CGI. Zamiast dynamiki mamy pośpiech. Na dokładkę mamy też ujęcia kamery „go pro” w scenie ucieczki beczkami, które zwykle mają wprowadzić realizm, co w przypadku niezwykle bajkowego „Hobbita” wydaje się pomysłem absurdalnym.
Brak świeżości. To chyba największy problem drugiej odsłony „Hobbita”. To, co w „Władcy Pierścieni” zachwycało – pietyzm realizacji, epicki rozmach, perfekcyjnie prowadzone tempo, pomysłowa narracja i przede wszystkim zrozumienie książkowego pierwowzoru – w „Pustkowiu Smauga” gdzieś znika. Nawet muzyka Howarda Shore'a wydaje się być dalekim krewnym przebogatej ilustracji trylogii, oferując nam ledwie kilka muzycznych motywów.
„Pustkowie Smauga” nie udało się Jacksonowi. Oczywiście film ma swoje momenty, jak choćby cała sekwencja z perfekcyjnie wygenerowanym Smaugiem, w której wreszcie pokazuje się Martin Freeman i długo wyczekiwany smok, a zakończenie obiecuje efektowny finał trylogii, ale po niezwykle ciepłej, fajnie zagranej „Niezwykłej przygodzie” mogliśmy oczekiwać czegoś na miarę „Władcy Pierścieni”.

- Alek Kowalski