Prawy, dobry i
nudny
Kilka miesięcy temu mieliśmy możliwość oglądania na naszych ekranach odsłonę drugiej części przygód Thora. Film „Thor: Mroczny Świat” przyjęty został bardzo ciepło nie tylko przez fanów marvelowskich bohaterów, ale też przez widzów z tak zwanego „przypadku”. Historia tryskała humorem i angażowała widza przez znakomicie prowadzoną opowieść. Tym samym plasując na się na szczycie rankingu „najlepszych avengerowsich produkcji”. Twórcy przemyśleli wszystkie wpadki jakie zaliczyli z „jedynką” i całkowicie odmienili serię. Tą samą drogą niestety nie poszli twórcy „Kapitana Ameryki”.
Pierwsza
część z 2011 nie należała do udanych. Bardzo trąciła kiczem, żenującymi
żartami, czarnymi charakterami, które budziły bardziej politowanie niż
zainteresowanie, a co dopiero strach. Sam Kapitan też zbytniej rozrywki nie
dostarczył. Uważam go za napuszonego, patetycznego nudziarza, który nie ma w
sobie zupełnie nic z człowieka z krwi i kości. Brak mu niewymuszonego uroku
Thora, czy ciętego poczucia humoru Iron Mana (co swoją drogą świetnie wykorzystali
twórcy „Thor: Mroczny Świat” w malutkim epizodziku z Kapitanem Ameryką
właśnie). W części drugiej nie wiele się zmienia.
Chociaż akacja pędzi jak Kapitan Ameryka na swym
drogim motocyklu, to nie można nie odnieść wrażenia, że na ekranie nie dzieje
się nic ciekawego. Owszem biegają, owszem strzelają i biją się niemiłosiernie
dużo. Brak w tym wszystkim jednak „polotu”. Sceny akcji starają się być jak
najbardziej wymyślne, są jednak głupkowate i przekombinowane. Twórcy chcieli
pokazać wszystko na co ich stać. Niestety okazało się przy okazji, że na wiele
ich nie stać, żadna z części o super bohaterach Marvela nie była chyba tak
mocno komputerowa (NIE IDŹCIE NA 3D!). Aż razi w oczy gdy Kapitan Ameryka i
Czarna Wdowa biegną po statku z ruchami Simsów.
„Kapitan Ameryka” nie broni się też od strony fabularnej. Owszem są
„niespodziewane” twisty i „zaskakujące” zwroty akcji, ale nie angażują widza
ani na minutę. Rozczarowujący jest przede wszystkim wątek tytułowego „Zimowego
Żołnierza”, którego w tym filmie prawie w ogóle nie ma. Jego historia
potraktowana jest po macoszemu, wprowadzona jedynie po to, by teoretycznie
zaskoczyć publikę. Całkiem ciekawy jest motyw nawiązujący do historii z
pierwszej części (sceny w starych bunkrach są zdecydowanie najlepsze w całym
filmie).
Nie specjalnie
zmienił się też sam Kapitan, to dalej ten sam patetyczny koleś, który jak robot
mówi „Ja nigdy nie kłamię”. Na jego tle bardzo tajemniczo wychodzi postać
Czarnej Wdowy granej przez Scarlett Johansson. Od „Avengersów” wiemy, że
agentka Romanoff skrywa pewne brzydkie tajemnice z przeszłości, które kiedyś
będą musiały wyjść na jaw (prawdopodobnie w poświęconym tylko jej filmie).
Chociaż wspólna wymiana zdań z Kapitanem, niby żartobliwa, nie śmieszy nikogo.
Samuelowi L. Jacksonowi udziela się patos głównego bohatera, zresztą jak
Anthonowi Mackie (postać absurdalnie niepotrzebna). Największym rozczarowaniem
jest jednak postać grana przez Roberta Redforda, który na ekranie zwyczajnie
jest.
Nie chcę nikogo
zniechęcać do wybrania się na „Kapitana Amerykę: Zimowy Żołnierz”. W kategorii
kino akcji nie plasuje się na ostatnim miejscu, ale w porównaniu do innych
produkcji z Marvela rozczarowuje. Choć wiem, że Steven Rogers ma, nawet w
naszym kraju, grupę oddanych wielbicieli (wielbicielek?). Tym „Zimowy Żołnierz”
powinien się spodobać.
- Łukasz Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz