środa, 14 września 2011

To tylko sex


To tylko kolejna komedia romantyczna
Podobno twórcy filmu „To tylko sex” są bardzo zawiedzeni słabymi wynikami finansowymi swojego dzieła. Właściwie trudno się dziwić, bo do filmu zaproszono gwiazdorską obsadę, a komedia romantyczna, typ który „To tylko sex” reprezentuje, przeżywa ostatnio drugą młodość. A jednak nieudało się.
Słabe wyniki komercyjne bardzo łatwo wytłumaczyć. Termin premiery jest zadziwiająco nieprzemyślany. Komedia o przyjaciołach, którzy postanowili bez emocji zabrać się za sex nie jest niczym nowym, ostatnio to wręcz temat oklepany. Najpierw zaserwowano nam historię o parze, która przez sex postanawia zatuszować swoje obawy, co do prawdziwego związku w „Miłość i inne używki”. Natomiast „Sex story” z Portman i Kutcherem wydaje się być wręcz pierwowzorem filmu „To tylko sex”. Pojawia się więc pytanie, po co znowu serwować to samo.
Zmęczenie materiału tłumaczy słaby wynik finansowy, ale nie wyjaśnia dlaczego film jest średni. Mimo wcześniejszego użycia tematu, ani „Miłość i inne używki”, ani „Sex story” nie są filami wybitnymi. Broniły się jednak. Pierwszy miał bardzo dobrą obsadę z Jake’iem Gyllenhaalem i Anne Hathaway naczelne (oboje nominowani do Złotego Globa), drugi ciekawe załamanie schematu i, oczywiście, uroczą Natalie Portman. Co z tego, że drugi plan był średni w „Sex story”, a twórcy „Miłość i inne używki” nie wiedzieli dokładnie, czy robią komedię czy dramat. Problem w tym, że w „To tylko sex” nie ma tych pozytywnych cech, ale ma wszystkie zarzuty, która posiadają wymienione filmy.
Zacznijmy od głównej pary aktorów. Justin Timberlake przekonał mnie do siebie jako aktora (bo muzykiem jest dla mnie jednym z najlepszych na obecnej scenie piosenkarzy już od dawna) po swoim wyjątkowo udanym występie w „The Social Network”. Tu niestety wyszło dużo gorzej. Timberlake daje się zaakceptować jedynie wtedy, kiedy nie próbuje być śmieszny. A w komedii to dosyć spory problem. Okazuje się, że nawet w komedii romantycznej występ nie jest taki łatwy. Na szczęście Justinowi partneruje Mila Kunis. Aktorka, która jeszcze parę miesięcy temu błyszczała w „Czarnym łabędziu” pokazała zdolności komiczne. Poza tym jest urodziwą dziewczyną cieszącą męskie oczy.
Pomieszanie dramatyzmu z i tak słabym humorem bardzo zaniża poziom filmu. Nie wiem, po co włączono wątek ciężko chorego ojca głównego bohatera, do tego mamy porzuconą matkę z dzieckiem i tłumioną nienawiść do wyrodnej matki. Po co? Można robić oczywiście gorzkie komedie z wątkiem dramatyzmu, ale wtedy scenariusz musi być przemyślany i nie uciekać w banały. Film kładzie również drugi plan. Przyjaciel gej, czy mały dzieciak próbujący bawić się w magię i na dodatek szalona matka głównej bohaterki  to tylko płytkie postaci budujące schematyczne i mało śmieszne żarty. Same gagi też zabawne są tylko wtedy, kiedy sceną zawłada Kunis, takich jest na szczęście całkiem sporo, ale kultowych tekstów tu nie usłyszymy. Najlepsze są ironiczne dialogi dotyczące George’a Clooneya i Katherin Heigl (królowa dzisiejszych komedii romantycznych).
Całkiem niegłupi pomysł został kiepsko wykonany, co spowodowało przeciętną, klasyczną komedią romantyczną, czyli dużo wazeliny a mało żartu. Ani specjalnie romantycznie, ani specjalnie śmiesznie.  Wymówką też nie może być tłumaczenie, że tak już jest z komediami romantycznymi, bo i ten typ kina nie raz potrafił pozytywnie zaskoczyć. Niestety nie tym razem. 

- Łukasz Kowalski

poniedziałek, 12 września 2011

O północy w Paryżu


Szperanie w przeszłości drogą do inspiracji
Nagroda OBF2012:
plakat
Nominacje OBF2012:
scenariusz,
scenografia
Nigdy nie uważałem Woody’ego Allena za artystę. Jego filmy, w gruncie rzeczy, wydawały się mieć na celu raczej kreowanie wizerunku samego reżysera niż przekazywanie jakiejś konkretnej myśli. Jednak po „O północy w Paryżu” jestem skłonny wierzyć, że coś w głowie tego Piotrusia Pana się zmieniło, a być może nawet na starość zaczął dojrzewać.
Nowojorczyk rozpoczyna film od turystycznej „reklamówki” Paryża. W rytm klimatycznej, jazzowej muzyki, przewijają się przez obraz kolejne kadry najładniejszych miejsc w stolicy Francji. Po chwili poznajemy pisarza Gila Pendera (Owen Wilson), który poszukuje inspiracji u boku z narzeczoną Inez (Rachel McAdams). Przechadzając się uliczkami, marzy o Paryżu lat 20’ ubiegłego wieku, gdy stolica Francji przyciągała wielkich artystów z całego świata. Pewnego dnia marzenie Gila się spełnia. Luisowi Bunuelowi podsuwa pomysł na jego późniejszy film. Gertruda Stein czyta jego próbną powieść. W epizodzie Salvador Dali (świetny występ Adriena Brody’ego) widzi świat nosorożcami i pasjonuje się językiem francuskim. Gil poznaje również Pablo Picasso i jego kochankę Adrianę (nagrodzona nagrodą OBF Marion Cotillard), żyjącą marzeniem o powrocie do belle epoque.
Allen w bardzo czytelny sposób dochodzi do dość oczywistego wniosku – ludzką cechą jest niezadowolenie
z charakteru własnych czasów i tęsknota, sentyment do przeszłości. Niestety reżyser irytuje, wpisując przesłanie w wypowiedź Gila. Wydaje się nie wierzyć w inteligencję widza, czy też w wyrazistość i moc fabularną filmu. Nowojorczyk w o wiele bardziej subtelny sposób rozprawia nad sztuką i charakterze artysty. Wykorzystuje motyw podróży w czasie by udowodnić, że artyści mają wspólną, ponadczasową mentalność i duszę. Łączy ich sztuka i swoisty mesjanizm. Właśnie dlatego Gil tak łatwo znajduje wspólny język z artystami z początku poprzedniego stulecia.
Dużą zaletą „O północy w Paryżu” są aktorzy. Świetni są aktorzy epizodyczni z Adrienem Brodym na czele. Jednak pierwsze skrzypce gra zaskakująco znakomity Owen Wilson w roli Gila – alter ego samego Allena. Łączy w sobie odpychający egocentryzm oraz pseudointelektualizm Woody’ego ze  swoim buntowniczym wyglądem. Tworzy obraz dość specyficznego egocentryka z ludzką twarzą. Nie szarżuje – jak Allen w „Annie Hall” – dzięki czemu jego postać jest bardziej znośna i sympatyczna. Zapada w pamięć również Michael Sheen w roli bufonowatego Paula i Marion Cotillard jako urocza uwodzicielka. Warto również zwrócić uwagę na świetny plakat nawiązujący do twórczości Van Gogha.
Wydaje się, że starzenie Woody’emu Allenowi naprawdę wychodzi na dobre. Wraz z delikatniejszym spojrzeniem na świat przyszedł czas na nutkę refleksji. Właśnie dlatego „O północy w Paryżu” to mój ulubiony film tego przecenianego reżysera.

 - Alek Kowalski

niedziela, 11 września 2011

Kocha Lubi Szanuje

Trzech mężczyzn i miłość
Nominacje OBF2012:
film, scenariusz
Co stało się z dzisiejszymi komediami? Taki typ filmu stał się przewidywalny i oczywisty, ogranicza się właściwie do trzech banalnych rozwiązań. Mamy komedie romantyczne (gdzie kino polskie zaczęło poważnie inwestować, z jakim skutkiem nie muszę mówić), filmy obrzydliwe (z „American Pie” na czele) i po prostu głupie (każdy nowy film z Adamem Sandlarem). Tym bardziej „Kocha, Lubi, Szanuje” tak bardzo cieszy.
            Film opowiada historię trzech mężczyzn, Cala (Steve Carell) - ustatkowanego faceta po czterdziestce, który właśnie został rzucony przez żonę, Jacoba (Ryan Gosling) - typowego playboya z ciałem jak z „photoshopa” i Robbie’ego (Jonah Bobo) - syna Cala, który przeżywa trudną pierwszą miłość. Każdy z nich uosabia swoje pokolenie i odmienny styl życia.
            Główną myślą filmu jest miłość, jej wartość i cena. Mimo to nie oczekujcie zwykłej komedii romantycznej z pięknymi plenerami markującymi prawdziwy świat. Cal traci wiarę w miłość i zapomina o tym wszystkim, co piękne w jej przeżywaniu. Małżeństwo, w które wdarła się nuda i rutyna, rozpada się na jego oczach. Do działania zmusza go przypadkowo spotkany Jacob. Dla tego młodego podrywacza kobiety stanowią jedynie obiekt pożądania. Zmieni się to, gdy na jego drodze stanie ambitna i urocza prawniczka. Nieświadomie chłopak pozwoli jej zapuścić się głęboko w swoje życie i skrywane sekrety. Najmłodszy z trójki, Robbie, zakochał się w swej sporo starszej opiekunce Jessice (Analeigh Tipton) i mimo jej stałych działań, by ochłodzić popędy chłopca, ten zdaje się angażować coraz mocniej wyznając miłość w niekonwencjonalnych i oczywiście zabawnych sposobach.
            „Kocha, lubi, szanuje” to film pozbawiony wszystkich mankamentów królujących w dzisiejszej komedii. Romantyzm jest i to autentyczny, brak scen infantylnych (momentami, gdy scenariusz niebezpiecznie zbliża się do tej granicy szybko wrzuca się zabawne i wyjątkowo mocne skecze by rozluźnić atmosferę), a kreowane postaci nie są płytkie. To w dużej mierze zasługa aktorskiej plejady gwiazd. Błyszczy szczególnie Gosling, którego znamy ze znakomitych ról dramatycznych. Carell ku mojemu zaskoczeniu nie robi z siebie błazna, jak to miał w zwyczaju. Stone znowu pokazała, że jest dobrze zapowiadającą się aktorką, no i oczywiście Julianne Moore bryluje, jak zwykle.
            Największą mocą tego dzieła jest wspomniany już przeze mnie scenariusz. Poza inteligentnymi rozwiązaniami co do infantylnych scen posiada on pewną lekkość, a przy tym nic nie traci z warstwy moralizatorskiej. Nie chce on też zmuszać widza do ciężkich przemyśleń nad swoim życiem, ale jedynie zapalić w nim lampkę. Poza tym historie bohaterów wydające się z pozoru niezwiązane, zbiegają się w jednej z końcowych scen (moim zdaniem najlepszej w całym filmie) w fenomenalnym skeczu. Przywołujące tak dobre komedie jak „Pół żartem, pół serio”.
            Komedia Glenna Ficarra i Johna Requa to jedno z największych i najprzyjemniejszych zaskoczeń tego roku. Polecam ten film każdemu, bo w czasach kiedy proponuje się takie kino jak pisałem we wstępie, taki film to rarytas.    
              - Łukasz Kowalski

czwartek, 8 września 2011

Thor

Skandynawski Heros walczy o dobro na Ziemi
Każdy mały chłopiec marzy o to by być superbohaterem. Ja nie byłem wyjątkiem i chciałem być jak Batman. Dziś wiem, że gdybym wtedy poznał Thora, to właśnie on, mitologiczny bóg skandynawski byłby moim faworytem. W końcu tylko on miał miecz.
Z początkiem w bardzo udanym wstępie poznajemy historię wojny Asgard i krainy Lodowych Gigantów. Walki kończą się podpisanym rozejmem między światami. Wszystko jednak  rozpada się gdy przyszły król, syn Odyna, lekkomyślny Thor postanawia zerwać podpisany rozejm (naprawdę świetna scena waleczna). Rozzłoszczony władca zsyła syna na wygnanie, na Ziemię. Zaś legendarna broń Thora, jego słynny młot Mjolnir zostaje wbity w kamień, a wydobyć go może jedynie ktoś o nadprzyrodzonej mocy i dobrym sercu. Na Ziemi Thor trafia pod koła samochodu młodej i uroczej doktor Jane Foster. Rozpoczyna się walka o istnienie słabych ludzi, o powrót do domu gdzie zaczynają się dziać niebezpieczne rzeczy i o miłość, która wybuchnie między Thorem a panią doktor.
Historia jest trochę banalna i oczywista. Scenariusz w niektórych momentach faktycznie kuleje. Ognisty romans wydaje się wybuchnąć zbyt szybko. Trudno uwierzyć w  to, że inteligentna Jane ot tak zakochuje się w grubiańskim Thorze. Przemiana głównego bohatera z grubiańskiego i porywczego młodzieńca wydaje się za szybka i nie do końca zrozumiała. Tempo spowalnia niestety w środkowej części filmu. Widać, że reżyserowi zależało na tym by film, który jest oczywistym kandydatem na kasowy przebój nie był zbyt długi.
Ale zostawmy historię i przejdźmy do tego co w tym filmie jest najważniejsze. Czyli efekty w filmie. Jest to jeden z nielicznych filmów, w których zabieg z 3D faktycznie był korzystny. Oczywiście chwile, w których Thor, na przykład, rozmawia z Jane zupełnie nie potrzebowały trójwymiarowego obrazu, ale przynajmniej mogłem poczuć, że Natalie Portman jest w zasięgu moich rąk J. Fenomenalnie prezentują się momenty w Asgardzie lub krainie Gigantów. Momenty w świecie fantastycznym są najlepsze. Gorzej wypada walka na Ziemi, ale sama jej choreografia jest imponująca.
Bardzo dobrym zabiegiem było powierzenie głównej roli Chrisowi Hemsworthowi. Spełnia wszelkie warunki jakie Thor posiadać powinien, zarówno fizyczne jak i osobowościowe. Kolejnym świetnym wyborem był Toma Hiddleston w roli „gorszego” brata Lokiego. Natalie Portman również dobrze wypada w swojej roli. Znowu udowadnia, że umie znaleźć się w roli w wielkim przeboju kinowym równie dobrze jak w ambitnym repertuarze, za który ją uwielbiamy. W komediowej roli sprawdza się Kat Dennings. Rozluźnia atmosferę, a każda jej kwestia jest naprawdę zabawna. Na koniec dodam tylko, że soundtrack Patricka Doyle’a jest bardzo dobrze skomponowaną ścieżką dźwiękową.
- Łukasz Kowalski

poniedziałek, 5 września 2011

Kowboje i obcy

Kowboje walczą z obcymi...
Nominacja OBF2012:
aktor drugoplanowy
„Kowboje i obcy” Jona Favreau zasługują na brawa już za sam pomysł. Pośród mnogości filmów wałkujących non stop tę samą historię koncepcja połączenia klasycznego westernu z typowym filmem science fiction wyróżnia się nie tylko kreatywnością, ale również rzadko ostatnio spotykaną w Hollywood odwagą.
Już na samym początku poznajemy głównego bohatera. Enigmatyczny kowboj (Daniel Craig) budzi się na środku pustyni, nic nie pamięta. Do ramienia ma przymocowaną metalową bransoletę, a w kieszeni znajduje zdjęcie jakiejś kobiety. Żeby wyjaśnić pochodzenie tych rzeczy, udaje się do pobliskiego miasteczka. Jego obecność wywołuje tam niemałe zamieszanie. Broni właściciela salonu Doca (Sam Rockwell) przed synem lokalnego potentata Wodorowa Dolarhyde’a (Harrison Ford) - Percym Dolarhyde’em (Paul Dano) i trafia w ręce szeryfa Wesa Claiborne’a (Buck Taylor). Okoliczne spory przerywa atak niezidentyfikowanych maszyn latających. W obliczu ataku nieznanej siły mieszkańcy okolicznych terenów muszą się zjednoczyć i stawić czoło niebezpieczeństwu.
Twórcy „Kowbojów i obcych” zgrabnie łączą dwie pozornie skrajnie różne konwencje. Umożliwiają to liczne nawiązania do klasyki (m. in. do „Obcego”, „W samo południe”) i, co zabrzmi dość zaskakująco, wierność obu gatunkom. Autor „Iron Mana” był widocznie świadomy, jak powinno się uzyskać klimat i charakter gatunku. Od samego początku kreuje klasyczny świat westernu, pełen brudnych, przepoconych i ociekających testosteronem kowbojów. Duża w tym rola strony formalnej – klimatycznych zdjęć nominowanego do nagrody OBF za „Czarnego Łabędzia” Matthew Libatique oraz niezłej kompozycji muzycznej Harry’ego Gregson-Williamsa. Nie zgodził się na przekonwertowanie „Kowbojów i obcych” do 3D, uporczywie twierdząc, że western to gatunek, który można filmować jedynie w klasyczny sposób.
„Kowboje i obcy” ogląda się naprawdę dobrze dzięki wyrazistym postaciom. Daniel Craig gra postać znaną nam z ostatnich epizodów przygód Jamesa Bonda – zimnego drania, zabijającego kolejnych przeciwników bez mgnienia oka. Zwraca tym przy okazji uwagę na niezwykłe podobieństwo postaci agenta Jej Królewskiej Mości do stereotypowego kowboja. Zapadają w pamięć również kreacje aktorskie Sama Rockwella i Paula Dano. Jednak zdecydowanie najmocniejszym elementem obsady aktorskiej jest Harrison Ford. Owszem, przypomina kultową rolę Indiany Jones’a, ale kalkę i cień geniuszu z kultowej serii przygodowej Stevena Spielberga wzbogaca o charakter surowego, konserwatywnego ojca.
Momentami autorzy niepotrzebnie zmieniają nuty na patetyczne i próbują hołdować amerykańskiej zdolności do zjednoczenia. Naiwność, z jaką to prezentują, potrafi irytować.
„Kowboje i obcy” to jedna z ciekawszych propozycji blockbusterowych, przeważnie spójna koncepcyjnie, poukładana i konsekwentna w specyficznej konwencji. Ogląda się to naprawdę nieźle, a ambitny miszmasz gatunkowy zostaje w pamięci na długo.
- Alek Kowalski