poniedziałek, 5 września 2011

Kowboje i obcy

Kowboje walczą z obcymi...
Nominacja OBF2012:
aktor drugoplanowy
„Kowboje i obcy” Jona Favreau zasługują na brawa już za sam pomysł. Pośród mnogości filmów wałkujących non stop tę samą historię koncepcja połączenia klasycznego westernu z typowym filmem science fiction wyróżnia się nie tylko kreatywnością, ale również rzadko ostatnio spotykaną w Hollywood odwagą.
Już na samym początku poznajemy głównego bohatera. Enigmatyczny kowboj (Daniel Craig) budzi się na środku pustyni, nic nie pamięta. Do ramienia ma przymocowaną metalową bransoletę, a w kieszeni znajduje zdjęcie jakiejś kobiety. Żeby wyjaśnić pochodzenie tych rzeczy, udaje się do pobliskiego miasteczka. Jego obecność wywołuje tam niemałe zamieszanie. Broni właściciela salonu Doca (Sam Rockwell) przed synem lokalnego potentata Wodorowa Dolarhyde’a (Harrison Ford) - Percym Dolarhyde’em (Paul Dano) i trafia w ręce szeryfa Wesa Claiborne’a (Buck Taylor). Okoliczne spory przerywa atak niezidentyfikowanych maszyn latających. W obliczu ataku nieznanej siły mieszkańcy okolicznych terenów muszą się zjednoczyć i stawić czoło niebezpieczeństwu.
Twórcy „Kowbojów i obcych” zgrabnie łączą dwie pozornie skrajnie różne konwencje. Umożliwiają to liczne nawiązania do klasyki (m. in. do „Obcego”, „W samo południe”) i, co zabrzmi dość zaskakująco, wierność obu gatunkom. Autor „Iron Mana” był widocznie świadomy, jak powinno się uzyskać klimat i charakter gatunku. Od samego początku kreuje klasyczny świat westernu, pełen brudnych, przepoconych i ociekających testosteronem kowbojów. Duża w tym rola strony formalnej – klimatycznych zdjęć nominowanego do nagrody OBF za „Czarnego Łabędzia” Matthew Libatique oraz niezłej kompozycji muzycznej Harry’ego Gregson-Williamsa. Nie zgodził się na przekonwertowanie „Kowbojów i obcych” do 3D, uporczywie twierdząc, że western to gatunek, który można filmować jedynie w klasyczny sposób.
„Kowboje i obcy” ogląda się naprawdę dobrze dzięki wyrazistym postaciom. Daniel Craig gra postać znaną nam z ostatnich epizodów przygód Jamesa Bonda – zimnego drania, zabijającego kolejnych przeciwników bez mgnienia oka. Zwraca tym przy okazji uwagę na niezwykłe podobieństwo postaci agenta Jej Królewskiej Mości do stereotypowego kowboja. Zapadają w pamięć również kreacje aktorskie Sama Rockwella i Paula Dano. Jednak zdecydowanie najmocniejszym elementem obsady aktorskiej jest Harrison Ford. Owszem, przypomina kultową rolę Indiany Jones’a, ale kalkę i cień geniuszu z kultowej serii przygodowej Stevena Spielberga wzbogaca o charakter surowego, konserwatywnego ojca.
Momentami autorzy niepotrzebnie zmieniają nuty na patetyczne i próbują hołdować amerykańskiej zdolności do zjednoczenia. Naiwność, z jaką to prezentują, potrafi irytować.
„Kowboje i obcy” to jedna z ciekawszych propozycji blockbusterowych, przeważnie spójna koncepcyjnie, poukładana i konsekwentna w specyficznej konwencji. Ogląda się to naprawdę nieźle, a ambitny miszmasz gatunkowy zostaje w pamięci na długo.
- Alek Kowalski

7 komentarzy:

  1. Zgadzam się z reżyserem, że western to gatunek, który można filmować jedynie w klasyczny sposób :) Niestety jako miłośnikowi klasycznych westernów oraz antywesternów trudno mi zaakceptować takie połączenie jak western z science fiction. Lubię Harrisona Forda, ale na ten film poczekam aż wyjdzie na DVD.

    OdpowiedzUsuń
  2. A jak podobały ci się ostatnie westerny? "3:10 do Yumy" Mangolda i "Prawdziwe męstwo" Coenów?

    OdpowiedzUsuń
  3. Chociaż cenię starą wersję "3:10 to Yuma" to remake podobał mi się bardziej ze względu na lepsze aktorstwo i genialną muzykę Marco Beltramiego. W dodatku Mangold i jego scenarzyści rozwinęli motyw podróży, rozbudowali relacje pomiędzy bohaterami, dodali więcej akcji i zaskakujące zakończenie. I te zmiany przypadły mi do gustu. Niestety nie mogę tego powiedzieć o filmie Coenów. Wiem, że Coenowie nie uważają swojego filmu za remake tylko raczej nową adaptację powieści, ale trudno mi uniknąć porównań. Wersja z Johnem Wayne'em jest moim zdaniem lepsza pod każdym względem. Wayne zagrał moim zdaniem lepiej od Bridgesa, dialogi także były lepsze, że wspomnę chociażby taki tekst:
    - Trafiłeś go w dolną wargę? A w co celowałeś?
    - W górną.
    W dodatku w wersji Hathawaya świetna jest muzyka i piosenka, zdjęcia także robią większe wrażenie. Cieszę się, że w tym roku Pfister dostał Oscara zamiast Deakinsa, zaś Deakins bardziej zasłużył na Oscara za "Zabójstwo Jessego Jamesa..."
    Marzę o tym, żeby Clint Eastwood na koniec kariery zrobił jakiś western, by pokazać jak to się robi. No i z niecierpliwością czekam na nowy film Tarantino "Django Unchained".

    OdpowiedzUsuń
  4. Też czekam na western Tarantino z DiCaprio (ciekawa to może być rola!). "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa" to wizualny majstersztyk, a scena napadu na pociąg uchwycona wręcz przepieknie. To w dużej mierze właśnie zdjęcia tworzą ten balladowy charakter filmu.

    OdpowiedzUsuń
  5. A co sądzisz o nowych wersjach 3:10 to Yuma i True Grit?

    OdpowiedzUsuń
  6. "3:10 do Yumy" Mangolda to moim zdaniem film lepszy od oryginału. Zamazano granice między dobrym farmerem i złym bandytą. A wątek "walki o duszę" syna świetny. No i drugoplanowy Charlie Prince wart uwagi. Nowy "True grit" to przede wszystkim dobrze zrobione kino, ale brakuje w nim polotu i myśli. Styl i dobre aktorstwo to dla Coenów standard więc czułem niedosyt. Nie widziałem pierwowzoru więc trudno mi się do niego odnieść.

    OdpowiedzUsuń
  7. Mamy podobne zdanie co do obu filmów. A co Twój brat sądzi o tych filmach?

    OdpowiedzUsuń