Królewna z innej bajki
Dawno, dawno temu żyła sobie piękna królewna. Włosy miała czarne jak heban i długie jak rzeka. Usteczka czerwone jak krew, a cerę porcelanową niczym grudniowy śnieg. Piękna to była księżniczka, o której Tarsem Singh zrobił bardzo przeciętny film.
Pierwszym i podstawowym grzechem jest niezdecydowanie twórców filmu. Nikt chyba nie wiedział, po co i dla kogo robią przerabiany po raz setny motyw królewny Śnieżki. Ponad dziesięć lat temu „Shrek” wprowadził do kina typ baśni, który był filmem zarazem dla dzieci jak i dla dorosłych. Ekipa „Królewny Śnieżki” wydaje się podążać w tym kierunku, budując historię czasem przesłodzoną do granic możliwości, a czasem z humorem rodem z „American Pie”. To co jednak udało się zrobić w filmie o przygodach zielonego ogra, tu nie wypala.

Kolejną, bardzo irytującą cechą, jest montaż. Wynika on chyba z błahego podejścia do filmu i zrobienia go po macoszemu. Postaci ciągle zmieniają swoje umiejscowienie, mimo iż kadr wskazuje na to, że przed paroma sekundami powinni stać zupełnie gdzie indziej. Nie jest to może aż tak rażące dla przeciętnego widza, nie zwracającego uwagi na detale, ale dla mnie było to dosyć drażniące. Nie do końca byłem wstanie „wejść” w opowiadaną historię, a cały czas byłem jakby z boku.
Żeby jednak nie było tylko o złych stronach to poopowiadam wam teraz o tym co w „Królewnie Śnieżce” się udało. Przede wszystkim jest to scenografia i fenomenalne kostiumy. Każda kreacja Julii Roberts robi spore wrażenie. Zwłaszcza ślubna suknia. Zachwycają nie tylko projektem, ale i ogromnym rozmachem z jakim zostały zrobione. Każda z nich to oddzielne arcydzieło. Natomiast scenografia pomaga w przeniesieniu widzów w krainę magii, gdzie mieszkańcy tylko się bawią i tańczą. Największe wrażenie robi oczywiście sam zamek, który swoją konstrukcję zawdzięcza między innymi specom od efektów specjalnych. Nie zawodzą oni też przy tworzeniu bajkowych kreatur czy tajemniczego miejsca, w które udaje się zła królowa.

Na koniec wspomnę jeszcze o końcowej scenie, która moim znajomym się nie podobała, a mi przypadła do gustu. Mianowicie musicalowa scena z piosenką w wykonaniu Lily Collins (córka słynnego Phila Collinsa). „I believe in love” zostało przerobione na wersję rodem z Bollywood, ale co innego jak nie Bollywod właśnie przypomina w dzisiejszym kinie baśń? Jest to też chyba najzabawniejsza scena w całym filmie. Ale czy dla tych paru minut warto wybrać się do kina?
- Łukasz Kowalski
zajebisty tekst, wcale nie jest krótki :D
OdpowiedzUsuńA. i J.