Melodramat wszechczasów!
Prostą historię miłosną bogatej Rose (Kate Winslet) i biednego Jacka (Leonardo DiCaprio) James Cameron umieścił na pokładzie Titanica, największego i najbardziej luksusowego statku z początku XX wieku. Uczuciu stoi na przeszkodzie nie tylko status społeczny, ale również zazdrosny narzeczony Cal Hockley (Billy Zane) i jego niezbyt przyjemny kamerdyner Spicer Lovejoy (David Warner). Oczywiście para kochanków z dwóch różnych światów będzie się starała przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu i razem żyć długo i szczęśliwie. Niestety miłość zostanie poddana próbie – najpierw będzie musiała przezwyciężyć wymierzoną przeciw niej intrygę, potem zostanie sprawdzona przez brutalną siłę natury.
Mam nieodparte wrażenie, że pisząc scenariusz do „Titanica”, James Cameron spoglądał na otwartą w laptopie stronę Wikipedii i uważnie odhaczał kolejne punkty na liście cech charakterystycznych klasycznego melodramatu. Schemat goni schemat, nie ma miejsca na jakiś powiew świeżości, jakieś nietypowe rozwiązanie fabularne. Wydawałoby się, że Cameron zrobił melodramat tak bardzo schematyczny, że skazał swój film na wtórność. Nic bardziej mylnego. Zamiast tryskać na lewo i prawo brakiem świeżości, „Titanic” zajmuje miejsca wszystkich dotychczasowych modelowych melodramatów, tworząc niby nową encyklopedię tego gatunku.
Duża w tym zasługa głównego wątku miłosnego, który porządnie wciąga widza i angażuje aż do samego końca. I to nie bez powodu. Cameron odwalił tutaj kawał dobrej scenariuszowej roboty. Dobre dialogi, ale i sama konwencja, pomysł i założenie niektórych scen zasługują na oklaski. Przede wszystkim próba samobójcza Rose, średnio przeze mnie lubiana, ale niepodważalnie klasyczna już sekwencja na dziobie Titanica (w filmie smakuje całkiem nieźle, zniszczyła ją raczej popkultura kiczowato łącząca ją z piosenką Celine Dion), równie rozpoznawalne tworzenie aktu Rose (jak to uroczo brzmi), nieco mniej znane sekwencje z tonącego statku (warto wspomnieć ciekawy sprawdzian zaufania w scenie z siekierą) i oczywiście słynny moment „z drzwiami”. Osobiście za najbardziej romantyczną uważam o wiele bardziej subtelną i wysmakowaną, tonącą w przepięknej scenografii, scenę na schodach Titanica, gdzie przed wspólną kolacją spotykają się Rose i Jack. Moment ciszy, gdy Rose schodzi po schodach zwalnia akcję i wzmaga chemię między bohaterami. W tym momencie tworzy się ich intymny, osobisty świat. Delikatny pocałunek w dłoń Rose subtelnie zamyka scenę, a uroczy komentarz Jacka rozładowujący napięcie staje się prawdziwą wisienką na jakże smakowitym torcie. Mała wielka scena.
Bardzo dużo jakości miłosnemu motywowi dają aktorzy. Nie wiem, czy zadziałał tutaj perfekcyjny zmysł Camerona, czy „Titanic” miał po prostu dużo szczęścia, ale ewidentnie Winslet i DiCaprio rozumieją się na planie znakomicie. Ekranowa chemia i kawał porządnego warsztatu wzmacniają dobre strony scenariusza i łagodzą jego wady, sprawiając, że wątek miłosny jest w „Titanicu” bezbłędny.
„Titanic” to reżyserski popis Jamesa Camerona. Świetny zmysł realizatorski spotyka się z solidną znajomością kina. Szczęka opada już na początku. Realizacja sceny portowej to prawdziwy majstersztyk. Scenografia dopracowana w najmniejszym calu (replika Titanica 1:1 po prostu miażdży!), bajeczna partytura Jamesa Hornera (niezapomniany, epicki motyw Titanica wychodzącego w morze!) i piękne zdjęcia Russella Carpentera (świetna praca kamery w każdym momencie, perełką ujęcie Rose wychodzącej z samochodu), a do tego wszystkiego perfekcyjna praca Jamesa Camerona (jak on zapanował nad tysiącem statystów i tym całym kostiumowo-technicznym bałaganem!). Z każdą kolejną sceną filmu mnożą się ochy i achy, a ręce same się składają do oklasków. Prawdziwą kulminacją jest mistrzowska sekwencja zatonięcia statku, od samego początku rażąca pełnym profesjonalizmem. Po raz kolejny daje o sobie znać Cameron, który nie tylko idealnie panuje nad planem filmowym, co udowadnia w wielu scenach zbiorowych, ale również świetnie dozuje napięcie.
Niestety, „Titanic” nie jest filmem idealnym. Pomimo solidnej pracy aktorów, nie sposób nie zauważyć jednowymiarowości postaci. Każdego bohatera można scharakteryzować w krótkim zdaniu. Świat „Titanica” jest czarno-biały, pozbawiony szarości, niemalże baśniowy. Źli są źli, dobrzy są dobrzy – bez wyjątku. Nie ma miejsca na dynamiczne zmiany bohaterów, na bardziej złożone motywacje. Nie wynika to z ignorancji, czy lenistwa reżysera, lecz obnaża główny grzech Camerona.
A jest nim zbytnia dosłowność. Wystarczy wspomnieć, że cały motyw współczesny stanowi wyjaśnienie i dopowiedzenie dla opowieści Rose. Ta dosłowność sprawia, że Cameron często drepcze po granicy dobrego smaku, niekiedy przekraczając ją (nadmierne wykorzystywanie dzieci, by pokazać tragedię statku to wręcz prostacki zabieg). Ogólny obraz ratują delikatne, subtelne sceny, z przepiękną, niemalże liryczną sekwencją kończącą na czele.
Jeżeli chodzi o trzeci wymiar, to „Titanic” rozczarowuje. Obraz jest niezwykle płaski. W żadnym momencie nie czuje się głębi obrazu, ani razu nie ujawnia się ta nowinka (?) techniczna. Ale w 2D „Titanic” i tak robi wystarczająco oszałamiające wrażenie.
Jak ostatecznie ocenić „Titanica”? Z jednej strony mamy klasę światową na każdym polu strony technicznej (montaż, muzyka, dźwięk, efekty specjalne, scenografia, kostiumy, zdjęcia), solidne aktorstwo, dbałość o szczegóły historyczne, genialnie opanowane przez reżyserskiego fachowca. Z drugiej strony mamy prostotę i irytującą dosłowność. Jest to film pozbawiony nutki kinowej finezji, polotu. Jednak to prawdziwy klasyk, wzorzec gatunkowy, arcydzieło filmowego rzemiosła. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że „Titanica” można nie lubić. Za to na pewno należy go szanować.
- Alek Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz