piątek, 1 lutego 2013

Django


Brzydszy i mniej zdolny brat „Bękartów wojny”
http://pl-obf.blogspot.com/p/blog-page.htmlQuentin Tarantino ma swój niepowtarzalny styl, w którym łączy liczne motywy i konwencje z klasyki kina. W połączeniu z nietuzinkową formą i bardzo soczystymi dialogami otrzymujemy kino zdecydowanie charakterystyczne.”Django” ma w sobie wszystkie cechy kina Tarantino. Szkoda tylko, że jego najnowsza hybryda różnych konwencji, stylów i cytatów ani przez chwilę nie dosięga wysokiego poziomu „Bękartów wojny”.
Tarantino po raz pierwszy zabrał się za swój ulubiony gatunek – western. Stosuje podobny motyw, który przyniósł mu sukces w przypadku wielokrotnie nagradzanych „Bękartów wojny”. Tworzy fabułę „parahistoryczną”. Łącząc karty historii i moralne przekonanie o dychotomicznym charakterze sytuacji z jakże lubianym przez reżysera klasycznym motywem zemsty. Oto murzyński niewolnik Django (Jamie Foxx), wyzwolony przez sympatycznego doktora Kinga Schultza (Christoph Waltz) usiłuje uwolnić swoją żonę z rąk wielkiego właściciela ziemskiego – Calvina Candie (Leonardo DiCaprio). Tarantino tworzy świat brutalny, wynaturzony. Jednak wyraźnie rysuje podział na tych dobrych i tych złych. Społeczeństwo jest czarno-białe, nie tylko pod względem koloru skóry. Ciemiężyciele i ciemiężcy. Srogo potraktowany przez życie Django będzie nie tylko próbował uwolnić swoją ukochaną żonę, lecz także, niczym ręka sprawiedliwości, wyrówna historyczne nieszczęście.
Tarantino postanowił chyba swoją kinematografią naprawiać błędy, które Bóg popełnił, kreśląc losy naszego świata. Ponownie stosuje szkielet fabuły, który opracował w przypadku „Bękartów wojny”. Jednak „Django” jest wtórny, pozbawiony pomysłu na rozwinięcie myśli. Nie wydaje się dziełem Tarantino, przypomina raczej obraz sprawnego warsztatowo naśladowcy. Między dwoma tytułami mnóstwo jest analogii. „Django” nie jest jednak tak dobrze napisany, nie potrafi zaczarować żadną konkretną sceną, ani nie ma równie przekonującego głosu. Co gorsza, wydaje się niezwykle rozlazły, pozbawiony tempa. W zakończeniu serwuje jedynie nudny festiwal tarantinowskiej brutalności w oparach kiczu kina klasy B. Krew się leje strumieniami, nerki, kończyny i męskie genitalia latają na wszystkie strony, ale zupełnie nic z tego nie wynika. Zamiana ról ofiary i kata od początku jest pewna i nie tylko nikogo nie zaskakuje, ale nie niesie za sobą żadnej refleksji, co obraca całość w banał. Po prawdziwym filmowym artyście spodziewam się pewnych poszukiwań myślowo-ideowo-stylistycznych. Niestety Tarantino nie tylko nie idzie o krok dalej, ale cofa się przynajmniej o kilka.
Najnowszy film Quentina Tarantino ma jednak swoje zalety. Przede wszystkim, jak zwykle to bywa u Tarantino, od dobrej strony pokazuje się obsada aktorska. Co prawda, ponury Foxx raczej nie wychodzi z cienia popisów Christopha Waltza, Leonardo DiCaprio i Samuela L. Jacksona, ale wydaje się to zgodne z założeniami jego postaci. Aktorzy wykorzystują cały potencjał rozczarowującego tekstu. „Django” nie popełnia większych grzechów pod względem strony technicznej. Reżyser chwali się swoją imponującą znajomością kina, mnożąc cytaty i stylistyczne zapożyczenia. Robert Richardson nie pokazuje Dzikiego Zachodu pięknego wizualnie, jak Roger Deakins w „Prawdziwym męstwie” braci Coen, lecz stawia na kolorystykę różnych odcieni czerwieni. Natomiast zaskakująco przeciętnie „Django” prezentuje się od strony muzycznej. Oprócz kilku świetnie wykorzystanych utworów (Verdi!), raczej nie potrafi przełamać roli zwykłego tła (już nie wspominam, że w oderwaniu od obrazu słychać się tego raczej nie da).
Seans dłuży się w nieskończoność, która w tym przypadku trwa – wbrew pozorom – tylko 2 godziny i 45 minut (chociaż po filmie miałem wrażenie, jakby trwał przynajmniej 5-6 godzin). „Django” ma swoje momenty, kilka lepszych (chociaż dalekich poziomem od „Bękartów wojny”) scen, ale w ogólnym rozrachunku rozczarowuje. Dlatego ostateczny werdykt nie może być inny. Raczej nie powiedziałbym, że odradzam, ale zdecydowanie nie polecam.

- Alek Kowalski

4 komentarze:

  1. Nie mogę zgodzić się z recenzją.

    Tempo w Bękartach był znacznie gorsze. Napięcie zazwyczaj po kilku minutach siadało za sprawą akcji. 5 minut napięcia, akcja. I znów od nowa. W Django cała podróż na Candyland to jedno wielkie budowanie napięcia, które opadało nagle w najmniej oczekiwanym momencie, co mnie osobiście wbiło w fotel.

    Muzyka. Kto co lubi, ale oczywiście Tarantino uwielbia zaskakiwać. Rap + western? Kurcze, muszę powiedzieć że to strasznie pasowało, (a byłem nastawiony sceptycznie) mimo iż za rapem nie przepadam. Reszta soundtracku to również poezja, o typowych westernowych kawałkach nie ma się co rozpisywać, bo to klasa sama w sobie. Ale świetnej atmosfery dodawało również trochę soulu.

    Nie potrafi zaczarować konkretną sceną? Chodzi o zabawną, smutną, tą zaskakującą? Którą wymienić, bo jest ich strasznie dużo. Przed Django oglądałem Pulp Fiction i Bękarty Wojny. I jak w Pulp, klasyce pamiętam prawie każdą scenę to w Bękartach znajdą się ze 3, które na prawdę daję radę sobie przypomnieć.

    A tak w ogóle jeżeli Django był nudny to jestem ciekawy jak oceniasz Pulp Ficiton? Połowa tekstu nie ma nic do fabuły, a mimo to według mnie powala. Tak jak i w Django.

    Krwawe zakończenie? Bękarty mają jeszcze brutalniejszą scenę końcową, która według mnie niesie ten sam poziom wartości co w Django, a może nawet więcej, bo po kilkugodzinnym seansie przyzwyczajasz i zaczynasz lubić Django Freemana i cieszysz się że wymierza sprawiedliwość ;)

    Pozdrawiam i czekam na recenzję Gangster Squad, gdyż słyszałem że Gosling zagrał w nim wyjątkowo słabo, a na razie nie będę mógł sprawdzić tego w kinie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pulp Fiction widziałem i nie jestem tym filmem zachwycony. Jak dla mnie to 6/10. Nie przepadam za Tarantino i wiem, że zapewne Django przypadnie do gustu jego wielbicielom. Jednak zachwycił mnie Bękartami, więc głupi wierzyłem, że przy Django bd podobnie. Moim zdaniem Django opiera sie na tym samym schemacie co BW, ale pojedyncze sceny sa gorzej rozpisane i zaplanowane. Nie czulem zadnego rosnacego napiecia, podroz do candyland byla dluga, nudna wyprawa. Dopiero w scenie (SPOILER!) smierci Calvina jakies napiecie sie pojawia. Co do zakonczenia to nie mam problemu z faktem, ze jest brutalnie i krwawo, lecz z tym, ze jest to przewidywalne i niczego nie wnosi.

    Glownym problemem z Django jest fakt, ze pod wzgledem ideowo-pogladowym powtarza krok po kroku to, co wyznaczyly Bekarty. Tylko w gorszej jakosci. W BW bylo mnostwo mysli dotyczacych sprawiedliwosci, zla. Chocby genialny zabieg z wyżynaniem swastyk na czołach. A sceny dialogowe wciągały jak najlepsza scena akcji (ach, prolog, ach, scena w barze/karczmie, ach...).

    Pozdrawiam i zapewniam, że jak ktoś z nas zobaczy Gangster Squad to recka się pojawi! Chociaz nie znajduje sie na liscie priorytetow...
    Alek

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się co do tego, że krwawa jatka w finale filmu niczego nie wnosiła i wydawała się do bólu bezsensowa. Jednak co do reszty mam zupełnie inne zdanie - choć miejscami pojawiały się dłużyzny, to mimo to przez większą część filmu akcja szła do przodu dosyć wartko. Jeśli zaś chodzi o muzykę, to już od pierwszej sceny rzucił mi się w oczy (a raczej uszy) świetny podkład muzyczny, który nie obniżał lotów aż do ostatniej sceny. Kupiłam sobie nawet soundtrack, z którego jestem bardzo zadowolona.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie wiem gdzie wszyscy ten fenomen widza? dla mnie 8/10. sa lepsze westerny np: Dobry, zły i brzydki albo Bez przebaczenia :)

    OdpowiedzUsuń