niedziela, 20 stycznia 2013

Les Miserables Nędznicy

Musicalowy przełom?
Na początku była książka Victora Hugo wydana w 1862 roku, w 1908 za reżyserię pierwszej ekranizacji zabrał się J. Stuart Blackton, a w 1980 roku w Paryżu odbyła się premiera słynnego musicalu „Les Miserables”. Coś jest w tej historii tak magnetyzującego, że twórcy kina czy teatru nie umieją o nim zapomnieć. Od ponad stu lat uchodzi ona za niewyczerpane źródło inspiracji.
Powieść na ekrany kin próbowano przenieść ponad 20 (!) razy! Niestety z raczej marnym skutkiem. Podobnie jak „Anna Karenina” francuskie dzieło nie doczekało się wersji, która byłaby uznawana za tę idealną. W tym roku wyzwania podjął się zdobywca Oscara za „Jak zostać królem” Tom Hooper. Po opowieści o królu-jąkale wydawał się idealnym kandydatem. Kostiumowa historia o przełomie w zrujnowanej Francji to temat dla niego znakomity. Ale Hooper postanowił pójść o krok dalej i zabrać się za ekranizację nie tyle powieści Hugo, co szalenie popularnego musicalu.
Kino śpiewane to ciężki kawałek chleba, bardzo niewdzięczna robota, która przez wielu skreślana jest przez same założenie muzycznego opowiedzenia historii. Dodatkowo „Les miserables” to musical monumentalny, jeden z najsłynniejszych, o ile nie najsłynniejszy. W Londynie jest grany bez przerwy od dnia premiery, co jest absolutnym rekordem. Polscy widzowie miel okazję zobaczyć spektakl w warszawskim teatrze muzycznym Roma. Wybrałem się i ja na to widowisko. Niestety szczerze się rozczarowałem. Nie zrozumiałem panujących na całym świecie zachwytów. Piosenki wydawały mi się tak nudne i monotonne, że zlewały się często w jedną całość. Trudno mi było dostrzec moment kiedy kończyła się jedna kompozycja, a zaczynała druga. Minęły jednak dwa lata i pojawił się zwiastun kinowej wersji, a ja oszołomiony obiecującym trailerem zapomniałem o wszystkich minusach teatralnej wersji i do kina wybrałem się z dobrym przeczuciem i ogromną nadzieją.
Już po godzinie jednak Tom Hooper przypomniał mi, co było nie tak z „Les miserables”. A ja uświadomiłem sobie, że choć nie wiem jak reżyser by się starał to i tak z przeciętnego musicalu nie uczyni arcydzieła, piosenek przecież nie zmieni.
Co ciekawe, nie mogę powiedzieć przy tym, że „Nędznicy” to film zły, w pewien sposób mogę go wręcz uznać za całkiem dobry. Od strony technicznej wręcz zachwycający. Może pochwalić się nominacjami do Oscara za scenografię, kostiumy oraz charakteryzację i są to wyróżnienia jak najbardziej zasłużone. Film przedstawia stereotypowe wyobrażenie o Francji z XIX wieku. Imponujące, pełne rozmachu i dopracowane do najmniejszych szczegółów. Kostiumy są dobrane znakomicie do postaci i sytuacji. Wrażenie robi też charakteryzacja, zwłaszcza przy zniszczonej Fantine i starzejącym się głównym bohaterze. Największą zagadką był sposób w jaki Hooper nagrywał swych bohaterów. Każdy z aktorów śpiewał „na żywo”, a nie jak zazwyczaj z playbacku. To jest największą siłą musicalu i tym co wyróżnia go spośród innych. Takie rozwiązanie pozwoliło aktorom na bardzo realne oddanie emocji przekazanych w piosence (zwłaszcza Anne Hathaway i Hugh Jackman). Grają niczym aktorzy na deskach teatru. Dźwiękowo też wypada to fantastycznie. Myślę, że „Nędznicy” mogą na trwałe zmienić sposób myślenia o musicalu i tego jak się za niego zabrać.
Kręcenie aktorów na żywo było nie lada wyzwaniem dla reżysera, ale najwięcej wymagało od samych grających. Musieli oni być dobrani znakomicie, a z tym jest już pewien problem. Zachwyca oczywiście Hugh Jackman w roli Jeana Valjeana. Ale to nie było chyba dla nikogo wielką niespodzianką, bo aktor ten słynie bardziej z swoich dokonań na deskach Broadwaya niż na kinowym ekranie. Podobnie z pięknie śpiewającą Amandą Seyfried, która ujawniła swój przeogromny talent w „Mamma Mia!”. Szkoda, że reżyser powierzył jej rolę Cosette, czyli bardzo jednak epizodyczną i ze słabym repertuarem. Postać ta nie ma zupełnie nic do zaoferowania, wszystkie najnudniejsze balladki należą do niej. Świetnie wypada też duet Heleny Bonhan Carter i Sachy Borena Cohena. Oberżysta i oberżystka to zresztą jedne z najsympatyczniejszych postaci, choć i ich piosenki opierają się na jednej nucie. Samantha Barks debiutuje z dobrymi warunkami, ale przecież rolę tą odgrywa od pewnego czasu w teatrze.
Warto zwrócić uwagę na Anne Hathaway. Aktorka nie ma tak potężnego głosu jak zachwycająca Susan Boyle, ale jej interpretacja wzrusza najtwardsze serca. Wielka w tym zasługa wyczucia reżysera i sposobu filmowania Anne, ale też śpiewaniu na żywo. Tak samotnej bohaterki w kinie od dawna nie widzieliśmy. Od kilku miesięcy jesteśmy też świadkami wielkiej kampanii promującej Hathaway jako tej, która powinna odebrać w tym roku Oscara. Cała szopka jest zupełnie nie potrzebna, bo kreacja sama się broni. Globa już otrzymała, Złoty Rycerz też zapewne powędruję do jej szczupłej osóbki.
Natomiast za zupełną pomyłkę uznaję Eddiego Redmayne'a, obserwuję go od pewnego czasu i muszę uznać, że umiejętności specjalnych nie ma. W niczym nie jest lepszy od tak znienawidzonego Zacka Efrona. Do tego chłopak śpiewa jak pierwszej klasy kastrat. Nijak ma się to do charyzmatycznego Mariusa. Niestety na ekranie tylko drażni. Bardziej skomplikowanym przypadkiem jest Russell Crowe, aktor przecież znakomity. Rola w „Les miserables” to jego pierwszy udział w musicalu, choć amatorsko Crowe zajmuje się śpiewaniem od dawna. Na ekranie wypada jednak zupełnie niepewnie. Ma mocne momenty, niestety zdominowane przez wiele słabszych. Aktor śpiewa jakby „do wewnątrz” nie wypuszczając powietrza, co sprawia wrażenie śpiewania dosyć przygłuszonego. Blado wypada choćby na tle mocnego głosu Łukasza Dziedzica, który świetnie odgrywał tę rolę w Romie.
Przełom w musicalu? W pewnym sensie tak, choć szkoda, że ten krok musiał postawić właśnie reżyser przy tak średnim widowisku jakim są „Nędznicy”. Z drugiej strony to właśnie tu jak chyba nigdzie indziej jest taki wachlarz uczuć głównych bohaterów. Najciekawsze jednak zagrywki techniczne nie uratują filmu od dłużyzn, słabej historii oraz nudnych piosenek. Pamiętać należy jednak, że i tu znajdziemy kilka perełek jak choćby najsłynniejsze „I dreamed a dream”.
Czy warto wybrać się więc na „Nędzników”? Ja bym mimo wszystko polecił, ze względu na nowatorskość obrazu oraz bogate tło techniczne, które naprawdę wprawia w zachwyt. Należę też przecież do mniejszości, na której oryginał nie zrobił szczególnie pozytywnego wrażenia. Reszta dała się oczarować bezgranicznie i tym właśnie film spodoba się najbardziej. 
 
 

- Łukasz Kowalski

2 komentarze:

  1. Wybieram się z całą pewnością na to do kina! :) Liczę na Oscary!
    I zapraszamy do nas - także blog prowadzimy we dwie osoby! thefilmbuzz.blogspot.com
    Archibald Sofia, pozdrawia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam do przeczytania mojej recenzji na http://piwos-filmowo.blogspot.com/
    pzdr

    OdpowiedzUsuń