Na „Wielkiego Gatsby'iego”
czekałem długo, zachwycałem się zwiastunami i umierałem z
ciekawości, jak będzie wyglądała fabuła zmyślona przez
Fitzgeralda po przewałkowaniu przez twórcę „Moulin Rouge!”.
Kusiła mnie obsada, piosenki z soundtracku, a przede wszystkim
książkowy pierwowzór. Film wydawał się premierą lata, a
niestety okazał się – przynajmniej częściowo – dużym
rozczarowaniem.
Baz Luhrmann na pierwszy
rzut oka dość wiernie trzyma się fabularnej warstwy książki.
Obserwujemy kolejne sceny znane z powieści. Milioner z niższych
sfer – Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio) – zakochany w Daisy (Carey
Mulligan), kobiecie z wyższych sfer, próbuje odzyskać straconą
przed laty kochankę, wyrywając ją z nieszczęśliwego związku z
Tomem Buchananem (Joel Edgerton). Opowieść ma charakter
melancholijnego wspomnienia albowiem, będąc wiernym książkowym
rozwiązaniom reżyser przybliża opowieść poprzez postać
narratora, kuzyna Daisy, Nicka Carrawaya (Tobey Maguire). Luhrmann
początkowo skutecznie konstruuje enigmatyczną aurę wokół postaci
Gatsby'iego, by sukcesywnie ujawniać sekrety jego pochodzenia.
Teoretycznie dzieło twórcy „Romea i Julii” pozostaje wierne
Fitzgeraldowi. Niestety reżyser widzi w „Wielkim Gatsby” jedynie
tragiczną historię miłosną, zbliżoną w swojej prostocie do
uczucia Jacka i Rose z „Titanica” Jamesa Camerona. Pozostałe
aspekty poruszone przez Fitzgeralda jedynie nakreśla, marginalizując
ich znaczenie. Nie interesują go refleksje na temat samotności,
cyrku elit, pustki beztroskiego życia, rozwarstwienia społecznego
Nowego Jorku.
Co więcej, „Wielki
Gatsby” nie zostanie zapamiętany jako obraz lat 20. XX wieku.
Próbuje skomponować kostiumy i scenografię w stylu epoki z
cyfrowymi efektami specjalnymi, symulującymi lokacje przepychu. Taki
miszmasz, przyprawiony o współczesną muzykę i momentami dziwaczne
rozwiązania montażowe i operatorskie potęguje wrażenie chaosu i
gigantycznego przytłoczenia treści przez formę. Dlatego „Wielki
Gatsby” zdaje się być eksperymentem formalnym Baza Luhrmanna,
nieudanym i pozbawionym logicznych podstaw. Podczas gdy bohaterów
pochłania impreza, uwagę przyciąga nie sens sceny, lecz
wprowadzona przez twórców współczesna muzyka klubowa. Czemu ma
służyć taka dziwaczna mieszanka?
Chaotyczny „Wielki
Gatsby” nie jest jednak filmem złym. Historia miłosna potrafi
wzruszyć, w spokojniejszych scenach, pozbawionych cyfrowych efektów
specjalnych obecny jest pewien urok i miejscowy humor, a Joel
Edgerton popisuje się w roli niewiernego męża z wyższych sfer.
Prawdziwą gwiazdą okazuje się jednak Leonardo DiCaprio, który w
roli Jaya Gatsby'iego wypada bezbłędnie. Tworzy postać człowieka
zdeterminowanego by odnieść konkretny cel w życiu, częściowo
zakompleksionego, nieco enigmatycznego, ale także pozytywnego i
sympatycznego. Potrafimy mu współczuć i kibicować, widząc w nim
bohatera tragicznego, zniszczonego przez panujące podziały
społeczne. Odważnie towarzyszy mu na ekranie Carey Mulligan, której
Daisy nie jest co prawda postacią ciekawą, a – względem
książkowego pierwowzoru – wręcz spłyconą, lecz aktorce udaje
się zbudować kreację kobiety pełnej uroku i smutku.
Zdecydowanie najlepszą
częścią „Wielkiego Gatsby'iego” okazuje się finalne
trzydzieści minut, gdy film nieco się wycisza, tracąc niepotrzebny
przepych, pozostając w ciasnych pokojach, uderzając w dramatyczne
nuty. Luhrmannowi udaje się w nich zbliżyć nieco do literackiego
oryginału, przemycając – niestety wprost przez usta narratora –
część myśli i refleksji.
„Wielki Gatsby” nie
udał się Bazowi Luhrmannowi, głównie przez formalne zabawy
reżysera. Tony atrakcji gniotą powieść Fitzgeralda, pozostawiając
jedynie resztki jej wielkości. Niestety wspomniane bajery nie
rekompensują tej utraty. Pod względem strony formalnej „Wielki
Gatsby” nawet przez moment nie zbliża się do innych ładnie
opakowanych wydmuszek - „Niepamięci” Kosinskiego, „Drive”
Winding Refna, czy „Kill Billa” Tarantino. Arcydzieło
Fitzgeralda będzie musiało jeszcze trochę poczekać na godną
adaptację.
Bardzo serdecznie
dziękujemy za umożliwienie obejrzenia „Wielkiego Gatsby” firmie
Warner Bros. Polska.
- Alek Kowalski
Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć po obejrzeniu filmu i niestety nie jestem tutaj pewna czy to dobrze. Nie potrafię go ocenić. Z pewnością nie jest to ani film fatalny, ani rewelacyjny, ani nijaki. A czy po prostu dobry, albo zwyczajnie zły? Nie potrafiłabym go określić w jednym zdaniu. Zgadzam się z Twoją opinią na temat wszechogarniającego przepychu. Wygląda to trochę tak, jakby reżyser chciał stworzyć film rewolucyjno - innowatorski, a wyszła z tego średnia kopia stylu Tarantino (przerysowany Kill Bill, czy ostatnio - Django). Też sądzę, że końcówka nadrabia braki wcześniejszych dwóch godzin seansu. A Carey Mulligan zmarnowała szansę na wykreowanie naprawdę interesującej postaci.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ciekawa recenzja. Ale w sumie podobne przemyślenia do moich. Z jedynym zastrzeżeniem, że mnie się nie podobał Edgerton. No i dałbym o pół gwiazdki więcej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Jak dla mnie nic nie ratuje tego filmu. Po pierwszych 20 minutach miałam ochotę wyjść z kina. Widziałam poprzednie filmy Luhrmanna, które uwielbiam, ale Wielki Gatsby to dla mnie 100% niewypał. Bardzo mnie rozczarował.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)