wtorek, 21 maja 2013

Wielki Gatsby

Nie taki Wielki Gatsby
Na „Wielkiego Gatsby'iego” czekałem długo, zachwycałem się zwiastunami i umierałem z ciekawości, jak będzie wyglądała fabuła zmyślona przez Fitzgeralda po przewałkowaniu przez twórcę „Moulin Rouge!”. Kusiła mnie obsada, piosenki z soundtracku, a przede wszystkim książkowy pierwowzór. Film wydawał się premierą lata, a niestety okazał się – przynajmniej częściowo – dużym rozczarowaniem.
Baz Luhrmann na pierwszy rzut oka dość wiernie trzyma się fabularnej warstwy książki. Obserwujemy kolejne sceny znane z powieści. Milioner z niższych sfer – Jay Gatsby (Leonardo DiCaprio) – zakochany w Daisy (Carey Mulligan), kobiecie z wyższych sfer, próbuje odzyskać straconą przed laty kochankę, wyrywając ją z nieszczęśliwego związku z Tomem Buchananem (Joel Edgerton). Opowieść ma charakter melancholijnego wspomnienia albowiem, będąc wiernym książkowym rozwiązaniom reżyser przybliża opowieść poprzez postać narratora, kuzyna Daisy, Nicka Carrawaya (Tobey Maguire). Luhrmann początkowo skutecznie konstruuje enigmatyczną aurę wokół postaci Gatsby'iego, by sukcesywnie ujawniać sekrety jego pochodzenia. Teoretycznie dzieło twórcy „Romea i Julii” pozostaje wierne Fitzgeraldowi. Niestety reżyser widzi w „Wielkim Gatsby” jedynie tragiczną historię miłosną, zbliżoną w swojej prostocie do uczucia Jacka i Rose z „Titanica” Jamesa Camerona. Pozostałe aspekty poruszone przez Fitzgeralda jedynie nakreśla, marginalizując ich znaczenie. Nie interesują go refleksje na temat samotności, cyrku elit, pustki beztroskiego życia, rozwarstwienia społecznego Nowego Jorku.
Co więcej, „Wielki Gatsby” nie zostanie zapamiętany jako obraz lat 20. XX wieku. Próbuje skomponować kostiumy i scenografię w stylu epoki z cyfrowymi efektami specjalnymi, symulującymi lokacje przepychu. Taki miszmasz, przyprawiony o współczesną muzykę i momentami dziwaczne rozwiązania montażowe i operatorskie potęguje wrażenie chaosu i gigantycznego przytłoczenia treści przez formę. Dlatego „Wielki Gatsby” zdaje się być eksperymentem formalnym Baza Luhrmanna, nieudanym i pozbawionym logicznych podstaw. Podczas gdy bohaterów pochłania impreza, uwagę przyciąga nie sens sceny, lecz wprowadzona przez twórców współczesna muzyka klubowa. Czemu ma służyć taka dziwaczna mieszanka?
Chaotyczny „Wielki Gatsby” nie jest jednak filmem złym. Historia miłosna potrafi wzruszyć, w spokojniejszych scenach, pozbawionych cyfrowych efektów specjalnych obecny jest pewien urok i miejscowy humor, a Joel Edgerton popisuje się w roli niewiernego męża z wyższych sfer. Prawdziwą gwiazdą okazuje się jednak Leonardo DiCaprio, który w roli Jaya Gatsby'iego wypada bezbłędnie. Tworzy postać człowieka zdeterminowanego by odnieść konkretny cel w życiu, częściowo zakompleksionego, nieco enigmatycznego, ale także pozytywnego i sympatycznego. Potrafimy mu współczuć i kibicować, widząc w nim bohatera tragicznego, zniszczonego przez panujące podziały społeczne. Odważnie towarzyszy mu na ekranie Carey Mulligan, której Daisy nie jest co prawda postacią ciekawą, a – względem książkowego pierwowzoru – wręcz spłyconą, lecz aktorce udaje się zbudować kreację kobiety pełnej uroku i smutku.
Zdecydowanie najlepszą częścią „Wielkiego Gatsby'iego” okazuje się finalne trzydzieści minut, gdy film nieco się wycisza, tracąc niepotrzebny przepych, pozostając w ciasnych pokojach, uderzając w dramatyczne nuty. Luhrmannowi udaje się w nich zbliżyć nieco do literackiego oryginału, przemycając – niestety wprost przez usta narratora – część myśli i refleksji.
„Wielki Gatsby” nie udał się Bazowi Luhrmannowi, głównie przez formalne zabawy reżysera. Tony atrakcji gniotą powieść Fitzgeralda, pozostawiając jedynie resztki jej wielkości. Niestety wspomniane bajery nie rekompensują tej utraty. Pod względem strony formalnej „Wielki Gatsby” nawet przez moment nie zbliża się do innych ładnie opakowanych wydmuszek - „Niepamięci” Kosinskiego, „Drive” Winding Refna, czy „Kill Billa” Tarantino. Arcydzieło Fitzgeralda będzie musiało jeszcze trochę poczekać na godną adaptację.

Bardzo serdecznie dziękujemy za umożliwienie obejrzenia „Wielkiego Gatsby” firmie Warner Bros. Polska.

- Alek Kowalski

3 komentarze:

  1. Dawno nie miałam tak mieszanych uczuć po obejrzeniu filmu i niestety nie jestem tutaj pewna czy to dobrze. Nie potrafię go ocenić. Z pewnością nie jest to ani film fatalny, ani rewelacyjny, ani nijaki. A czy po prostu dobry, albo zwyczajnie zły? Nie potrafiłabym go określić w jednym zdaniu. Zgadzam się z Twoją opinią na temat wszechogarniającego przepychu. Wygląda to trochę tak, jakby reżyser chciał stworzyć film rewolucyjno - innowatorski, a wyszła z tego średnia kopia stylu Tarantino (przerysowany Kill Bill, czy ostatnio - Django). Też sądzę, że końcówka nadrabia braki wcześniejszych dwóch godzin seansu. A Carey Mulligan zmarnowała szansę na wykreowanie naprawdę interesującej postaci.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawa recenzja. Ale w sumie podobne przemyślenia do moich. Z jedynym zastrzeżeniem, że mnie się nie podobał Edgerton. No i dałbym o pół gwiazdki więcej.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak dla mnie nic nie ratuje tego filmu. Po pierwszych 20 minutach miałam ochotę wyjść z kina. Widziałam poprzednie filmy Luhrmanna, które uwielbiam, ale Wielki Gatsby to dla mnie 100% niewypał. Bardzo mnie rozczarował.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń