niedziela, 2 czerwca 2013

Drugie oblicze

Jabłoń i jej owoce
Pierwsza odczucie, jakie ogarnia po seansie „Drugiego oblicza”, to lekkie skołowanie i chaos. Zupełnie nie spodziewałem się tego, co w ostateczności zaserwował Derek Cianfrance. Jego poprzedni film, głośny debiut „Blue Valentine”, wydawał się sugerować zupełnie inną drogę filmową reżysera. Dramat, który bez znieczulenia obnażał złudną iluzję dzisiejszego pojęcia miłości, był dziełem cichym i skromnym, choć bardzo nośnym. Tym większe zaskoczenie budzi monumentalność i ogrom poruszanych tematów w „The place beyond the Pines” (tytuł oryginalny). Młody twórca bierze się za bary z archetypami biblijnymi.
Całą historię podzielić można na trzy rozdziały, etapy. W pierwszej części reżyser przedstawia nam Luke’a, kaskadera, który zarabia na życie brawurową jazdą motocyklem. Pewnego dnia okrywa, że z jego przelotnego romansu z Rominą zrodził się mały chłopiec. Popychany ojcowską odpowiedzialnością i uczuciem, którego w dzieciństwie sam nie zaznał, postanawia zmienić swoje dotychczasowe życie i bez reszty ofiarować się potomkowi. Niestety szybko zderza się z rzeczywistością, szczególnie z trudnością zdobycia pieniędzy na utrzymanie rodziny. By móc zapewnić synowi „życie na poziomie” decyduje się na desperacką serię napadów na bank. Ten „fach” ostatecznie zadecyduje o losie głównego bohatera i na zawsze zwiąże życie zarówno jego, jak i jego syna z pewnym policjantem.
Drugi rozdział filmu zaczyna się po starciu Luke’a z „dobrym gliną” Averym. Strażnik  porządku przebywa w szpitalu z raną postrzałową, wokół niego tłoczy się rodzina, znajomi i dziennikarze, będący pod ogromnym wrażeniem niezwykłego heroizmu nowego bohatera. W tym wątku reżyser skupia się na korupcji w policji i trudach, jakie towarzyszą powrotowi młodego policjanta do czynnej służby. Mężczyzna staje między lojalnością wobec kolegów z pracy a poczuciem sprawiedliwości, dodatkowo towarzyszą mu wyrzuty sumienia i poczucie winy.
Trzecia, ostatnia historia (choć wcale nie podsumowująca) opowiada o spotkaniu po latach synów obu mężczyzn. Nie znając „wspólnej” przeszłości swoich ojców, zaprzyjaźniają się i powoli odkrywają łączącą ich historię.
Idąc, a właściwie pędząc przez tą długą filmową podróż, reżyser porusza najważniejsze motywy ludzkiego życia. Dotyka problemu ojcostwa, zbrodni, kary, miłości, poświęcenia i chyba najbardziej wymownego – losu i rządzącego nim przypadku. Reżyser zadaje pytanie o to, jak wielki wpływ na resztę naszego życia mają podejmowane przez nas decyzje. Czy nasze czyny za życia już teraz brzmią echem przyszłości (żeby przypomnieć słowa Maximusa z „Gladiatora”)? W końcu, jaki wpływ mają nasze czyny na przyszłość nie tylko naszą, naszych najbliższych, ale też zupełnie przypadkowych osób? Czy można od tego uciec? Wielowątkowość i ciężar gatunkowy pytań stanowi o monumentalizmie i uniwersalizmie filmu Cianfrancego. Ostatecznie przecież poruszane problemy zajmowały już Sofoklesa w jednym z najwcześniejszych w naszej kulturze dramacie – „Królu Edypie”.
Twórcy należy się szacunek za odwagę i chęci. Stara się niczego nie upraszczać, nie skracać. Konsekwentnie buduje swój świat, wprowadzając nowe wątki, wykorzystując ciekawe rozwiązanie formalne, takie jak fałszywe zakończenie w trakcie filmu. Kolejny raz sięga po nieciekawą amerykańską prowincję (poszukując naturalizmu i realizmu), wprowadzając w nią historię niespotykaną, nacechowaną symboliką, archetypami i metaforami. Tworzona historia ma więc wymiar biblijnej przypowieści, ubranej w fatałaszki naszych brutalnych czasów. Przedstawiając trzy historie stwarza sobie bogate możliwości do zaprezentowania bogatej problematyki. (Wspomniany już temat niemiłosiernego losu, ale też ojcowskiej spuścizny, która wisi nad głowami potomków niczym zły omen.) Decyzje podejmowane przez naszych ojców zawsze mają wpływ na nasze przyszłe życie, czy tego chcemy czy nie oraz czy o tym wiemy, czy też nie mamy najmniejszego pojęcia. Klątwa naszych ojców w końcu nas dopadnie.
Bogactwo przemyśleń wystarczyłoby nie na jeden, a na dwa filmy. Biorąc pod uwagę komercyjne standardy współczesnego kina i gusta (a raczej cierpliwość) dzisiejszego przeciętnego zjadacza popcornu, „Drugie oblicze” należy uznać za film długi - 140 minut.  Ja jednak odczuwam pewien niedosyt i jednocześnie, paradoksalnie, także przesyt. Niedosyt? Ponieważ po pierwszej sekwencji, znakomicie poprowadzonej, dwie pozostałe wydają się raczej potraktowane powierzchownie, pospiesznie. Zwłaszcza część druga z historią powrotu do służby policjanta Averyego. Choć reżyser ma znakomite wyczucie i z gracją umie zmienić „retorykę” kamery, to cała historia wydaje się zwyczajnie mniej wciągająca. Od razu wyczuwa się, w którym rozdziale twórca zostawił swoje serce. Mocniej broni się część trzecia, ale niedociągnięcia w poprzedzającym ją fragmencie i tu nie pozostają bez konsekwencji. Łączy się to też z przesytem tematów poruszanych przez reżysera. Mamy tu kilka wątków, z których każdy samodzielnie wystarczyłby na zbudowanie solidnego dzieła. Dlatego czasami mamy wrażenie, że reżyser zwyczajnie wrzucił tu wszystkie swoje przemyślenia i mocno wymieszał, nie pozwalając skupić się rzetelnie i dogłębnie nad żadnym.
Wszyscy ci, którzy czekali na pasjonujący aktorski pojedynek tak gorących i popularnych ostatnio nazwisk jak Gosling i Cooper będą trochę rozczarowani. Obu tych panów łączy w filmie tylko jedna scena, a i tam trudno doszukać się jakiejkolwiek interakcji. Dlatego trudno porównywać obie kreacje. Ryan Gosling wcielający się w buntowniczego Luke’a na pewno przyciąga uwagę widza, nie tylko przez oszpecające go tatuaże pokrywające dosłownie całe ciało. Gosling operuje elektryzującym wzrokiem i niebanalną urodą. Recenzenci na całym świecie pieją z zachwytu, a ja zwracam uwagę na pewną wtórność, Gosling niebezpiecznie wybiera sobie jeden typ bohaterów. Mamy tu do czynienia po raz kolejny, po „Blue Valentine” i przede wszystkim po „Driver”, z bliźniaczą kreacją. Za kilka tygodni będziemy mogli zobaczyć go w „Tylko Bóg wybacza”, w którym rola zapowiada się na kolejnego Goslinga-buntownika. Nie może jednak wpłynąć to na ocenę samych kreacji, mimo pewnej wtórności Kanadyjczyk dobrze odnajduje się w tych klimatach, tworząc bohaterów z krwi i kości. Gorzej wychodzi to, moim zdaniem, równie chwalonemu Cooperowi. Po nominacji do Oscara za rolę „wariata” w mocno przecenianym „Poradniku pozytywnego myślenia” widownia odkryła w nim „prawdziwego aktora”. Niestety śmiem twierdzić, że dysponuje umiejętnościami i warunkami gorszymi od wielu kolegów po fachu (choćby od samego Goslinga).
Godny uwagi jest za to Dane DeHaan, który w filmie wciela się w postać syna Luke’a. Podobnie jak Gosling obdarzony został walorami zewnętrznymi, co pozwala mu na wprowadzenie pewnego „niepokoju” na ekran. Chłopak powoli wspina się po drabinie aktorskiej do pierwszej ligi hollywoodzkich nastolatków. A ma na swoim koncie nawet mały epizod u Spielberga. Warto go obserwować.
Czuję się w obowiązku wspomnieć o znakomitej ścieżce dźwiękowej, którą skomponował mało znany Mike Patron. Jego soundtrack nawiązuje momentami do muzyki sakralnej, co świetnie współgra z głównymi założeniami filmu i stwarza piękne tło do prezentowanych pejzaży. Według mnie, równie dobrze słucha się go bez filmowego obrazu. Szkoda tylko, że motyw główny filmu (towarzyszący najważniejszym scenom) to po prostu przeróbka znanego już motywu z wcześniejszego soundtracku kompozytora do „Samotności liczb pierwszych”.
Mam szczerą nadzieję, że „Drugie oblicze” przyciągnie do kin jak największą liczbę widzów. Mimo że nie jest to obraz bez wad (a może jest, tylko moje odczucia są inne?), to zmusza do myślenia. Cianfrance raczej nie stworzył filmu kultowego, ale podąża w ciekawym kierunku. Z niecierpliwością będę wypatrywał jego kolejnego dzieła, w którym zapewne trzeci raz wystąpi Ryan Gosling.

- Łukasz Kowalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz