Pięknie
opakowane nic
Superman stanowi
tajemnicę, nieodgadnioną przez hollywoodzkich filmowców. Jeszcze
nikt nie potrafił znaleźć odpowiedniej konwencji, formy dla tego
bodajże najbardziej znanego komiksowego herosa na całym świecie.
Kolejne adaptacje przygód Człowieka ze Stali kończą się
jakościową, choć przy tym nie finansową, klapą. Nawet niegdyś
uważane za niezłe – adaptacje w reżyserii Donnera z
Christopherem Reeve'em w roli głównej – nie przetrwały próby
czasu i obecnie sprawiają wrażenie kiczowatych. Wytwórnia Warner
Bros., posiadająca prawa do adaptacji komiksu, poszukiwała
człowieka, który znajdzie klucz do postaci Supermana. Po nieudanym
romansie z Bryanem Singerem („Superman: Powrót” z 2006 roku)
zdecydowała się zaufać Zackowi Snyderowi, twórcy świetnych,
świeżych adaptacji komiksów - „300” i „Watchmen”.
„Człowiek ze Stali”
próbuje opowiedzieć na nowo historię herosa w niebieskich
rajtuzach. Od samego początku kluczowym dla fabuły okazuje się
Krypton - zwykle stanowiący w filmach o Supermanie rolę
epizodyczną. Planeta ta stoi przed obliczem zagłady. Nadmierne
eksploatowanie złóż naturalnych doprowadziło ją do ruiny, a
mieszkańców skazuje na pewną śmierć. W tej apokaliptycznej
chwili rodzice nowo narodzonego Kel-Ala – Jor-Al (Russell Crowe) i
Lara (Ayelet Zurer) postanawiają ratować swego syna i wysyłają go
na Ziemię. Tam niemowlę zostaje znalezione przez małżeństwo
Jonathana (Kevin Costner) i Marthę (Diane Lane) Kentów. Przyjmuje
imię Clark i ukrywa się pośród ludzi.
Reżyser, świadom zmian,
jakim uległy adaptacje komiksów w ostatnich latach, wprowadza sporo
zmian. Bojąc się śmieszności, zmienia liczne stylistyczne detale
– z kostiumem na czele – i niektóre losy bohaterów. Wyraźnie
widoczny jest wpływ adaptacji przygód Człowieka Nietoperza
autorstwa Christophera Nolana. Świat przedstawiony ma być realny,
fabuła uprawdopodobniona, a kluczem do opowieści mają być
postaci. Niestety to, co w przypadku Batmana okazało się ratunkiem,
w przypadku Człowieka ze Stali nie do końca się sprawdza. Niestety
fabularny fundament opowieści zdaje się zbyt absurdalny, zbyt
wymyślny, żeby mógł współgrać na ekranie z forsowanym
realizmem. Momentami sceny akcji, eksponujące zdolności Kenta,
zamiast budować dramaturgię, budzą niezamierzony śmiech.
„Człowiek ze Stali”
ma mnóstwo wad. Największą, najbardziej podstawową jest mierny
scenariusz. David S. Goyer po raz kolejny zawodzi na tym stanowisku.
Fabułę, pomimo aż 143 minut trwania seansu, można łatwo streścić
w kilku, bądź kilkunastu zdaniach, nie tracąc przy tym żadnego
istotnego aspektu. Rozczarowują również postaci. Wszystkie można
opisać jedną cechą. Lois Lane to niepokorna dziennikarka, Ojciec
Clarka to uczciwy amerykański rolnik, Mama Clarka to uczciwa żona
amerykańskiego rolnika, Generał Zod to zły generał, Jor-El to (w
przełożeniu z warunków kryptońskich na ziemskie) ekologiczny
naukowiec, a Superman to skromny niesamowicie uzdolniony samotnik
(który czytał Platona za młodu – kto to wymyślił?!). Nic nie
wnosi gwiazdorska obsada. Aktorzy nie tyle grają, co wypowiadają
swoje kwestie, nie dodając swym postaciom niczego od siebie.
Co gorsza, kolejne
dialogi i sceny coraz bardziej nabijają wielki balon patosu. Snydera
nie stać ani przez moment na nutkę ironii, która mogłaby
momentami spuścić nieco powietrza i dodać opowieści lekkości.
Mizerną fabułę
przytłacza prawdziwy festiwal efektów specjalnych. Ogólnoświatowa
zagłada, przy której „2012” wydaje się być przestarzałym
rupieciem, czy sceny z Kryptonu, których nie powstydziliby się w
„Avatarze”, naprawdę mogą robić wrażenie. Jednak prawdziwą
perełką okazują się sekwencje frywolnych lotów Supermana.
Malownicze, pomysłowe inscenizacyjnie – prawdziwe przejawy artyzmu
specjalistów od efektów specjalnych. Niestety jednowymiarowi
bohaterowie nie potrafią zyskać sobie sympatii widza, więc
zupełnie obojętne wydają się mu losy ich walk. Dlatego kolejne
sekwencje starć zamiast wzmagać dramaturgię, pozostają wyłącznie
manifestacją dużego budżetu produkcji, chociaż przez cały czas
stoją na najwyższym możliwym poziomie. Oprócz efektów
specjalnych, po stronie plusów należy bez wątpienia wspomnieć
pracę Hansa Zimmera. Niemieckiemu kompozytorowi udało się stworzyć
dzieło spełniające wszystkie wymogi dobrego soundtracku filmu
akcji, klejąc charakterystyczny motyw główny, nie popadając w
brak oryginalności. Dobre wrażenie pozostawiają po sobie zdjęcia
Amiriego Mokriego, które w interesujący sposób wykorzystują
wszelkie odcienie szarości.
Niestety Zackowi
Snyderowi nie udało się powtórzyć sukcesu „300” i „Watchmen”.
Jego „Człowiek ze Stali” nie proponuje niczego poza stroną
wizualną, nie potrafi zaangażować, wciągnąć widza w środek
akcji. Jednak najbardziej smuci fakt, że film ani przez moment nie
charakteryzuje się autorskim spojrzeniem, konkretną wizją i
pomysłem na Supermana. Miałem nadzieję, że najnowsze dzieło
Snydera stanie do walki z „Mrocznym Rycerzem” o tytuł najlepszej
adaptacji komiksu. Niestety okazało się, że powalczy o miano
rozczarowania roku.
Dziękujemy za możliwość obejrzenia filmu na przedpremierowym pokazie Warner Bros. Polska
- Alek Kowalski