czwartek, 14 listopada 2013

Adwokat



Bardzo zła kobieta
Ridley Scott kojarzony jest najczęściej z kinem akcji, ale nie z głupimi filmami o dwóch policjantach, gdzie fabuła występuje jako pretekst do zaprezentowania efekciarskich wybuchów i pościgów. Zaczęło się już w latach 80. kiedy powstawały spod jego ręki takie klasyki jak „Łowca Androidów” czy „Obcy – 8. pasażer „Nostromo”. Dalej było już tylko lepiej, w 2000 roku świat ujrzał znakomitego „Gladiatora” i Ridley stał się marką. Marką, która rzadko zabiera się za obrazy „kameralne”. Najsłynniejszym filmem Scotta o mniejszym budżecie był chyba „Dobry rok” ze znakomitym Russellem Crowe i Marion Cotillarad. W ostatnich latach reżyser wrócił do korzeni, czego owocem był średnio przyjęty „Prometeusz”. Dlatego tak niemałą niespodzianką była informacja o współpracy Ridleya i Cormaca McCarthya nad cichym thrillerem sensacyjnym.
Zapewne każdy miłośnik kina wyczekiwał (lub wyczekuje) owoców pracy obu panów. Ridley, jak już pisałem, to niezwykle ceniony i uznany reżysera a McCarthy uważany jest za jednego z najzdolniejszych obecnie dramatopisarzy. Na podstawie jego tekstu powstał przecież oscarowy film „To nie jest kraj dla starych ludzi”. W jego dziełach często przebrzmiewa mroczne poczucie humoru oraz oskarżenia ludzkości o wyzbycie się wszelkich wyższych uczuć. Takie połączenie musiało stworzyć coś nieprzeciętnego. 


O przeciętność zresztą na pewno „Adwokata” nie można oskarżyć, przynajmniej w warstwie budowania i montowania historii. Gorzej nieco ze sferą merytoryczną filmu. Ale od początku, choć o początek właściwie trudno. Widz zostaje wrzucony już na samym wstępie w wir wydarzeń, bez jakiegokolwiek wprowadzenia, wytłumaczenia. Nie ukrywam, że trochę to przeszkadza w odbiorze i zrozumieniu. Co bystrzejsi jednak domyślą się po kliku scenach, że  głównym bohaterem jest tytułowy Adwokat (tak przez cały film będą zwracać się do niego bohaterowie filmu). Poznajemy go w trakcie podejmowania trudnej decyzji, postanawia trochę nagiąć zasady i pomóc swemu znajomemu (teraz już pracodawcy) w jakimś ciemnym interesie. Widzowie mogą się jedynie domyślać, że chodzi o narkotyki. Jak nie trudno się domyśleć, za chęć szybkiego zarobku przyjdzie mu słono zapłacić.
„Adwokat” to raczej urywkowe sceny, które z pozoru nie wiele mają ze sobą wspólnego. Powoli jednak układają się w pełną (choć nie koniecznie logiczną) całość. Momentami ciężko się połapać, po co dana scena została dodana do całej fabuły (jak choćby erotyczna fanaberia bohaterki Cameron Diaz na samochodzie Javiera Bardema). Niemal każda chwila jest wykorzystywana przez scenarzystę do popisania się umiejętnością pisania błyskotliwych dialogów. Faktycznie niemal każde słowo, które pada z ust bohaterów imponuje niebanalną mądrością, choć po dłuższym czasie moralizatorstwo z nich wychodzące drażni i irytuje. Ile razy możemy w przeciągu dwóch godzin rozmyślać na coraz to nowszymi problemami ludzkiej egzystencji? 


W tym całym zgiełku pojawia się Ona. Malkina, która tak naprawdę jest główną atrakcją oraz filarem podtrzymującym resztę filmu w jakimś porządku. Postać grana przez Cameron Diaz, kobieta tajemnicza i niebezpieczna. Pewnego rodzaju Szara Eminencja, o której działaniu i prawdziwych intencjach nikt nie ma większego pojęcia. Inni bohaterowie często o niej mówią podkreślając brak ufności i złe przeczucia, co buduje jeszcze większe zainteresowanie bohaterką. Bieg historii niestety szybko bagatelizuje postać Malkiny wpisując ją w ramy zwyczajnie złej do szpiku kości kobiety, coś na wzór Antona Chigurha granego przez Javiera Bardema w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, czyli pewnego rodzaju punkt zaczepny dla McCarthya umożliwiający potwierdzenie jego tezy, że „ludzie są źli, chciwi z natury, a my nic z tym nie zrobimy”.
Postać Malkiny zyskuje zresztą dużo dzięki grającej ją Diaz. Aktorka (tak, używam tego słowa w pełni świadomie) zagrała tu prawdopodobnie najlepszą kreację w swojej karierze. Choć nie wiem czy jeszcze lepiej nie poradziła by sobie Angelina Jolie, która była do tej roli pierwotnie przymierzana. Słynna blondynka radzi sobie świetnie. Rysuje postać w dosyć kiczowatym stylu, ale ani razu nie kryje się pod maską sztucznych tipsów i ogromnych błyskotek. Przyćmiewa każdego, kto stanie z nią do aktorskiego pojedynku. Bardem i Fassbender nie mają szans. A Cruz zyskuje i rozkwita przy koleżance z planu. Zresztą najlepszą sceną jest właśnie ta kiedy obie kobiety rozprawiają o seksualności i religijności nad basenem. 


Ostateczne wnioski z filmu są rażąco banalne, widz ma wrażenie, że już pół godziny przed zakończeniem seansu wiedział o co dokładnie chodzi twórcom. Zresztą nie chcą oni powiedzieć nic nowego, nic odkrywczego. Nowatorska w „Adwokacie” jest forma prowadzenia narracji (chociaż może też wcale nie), ale ona akurat się nie sprawdza. Film w pewnym momencie „siada” i zaczyna nas zwyczajnie nudzić. Dzieło Scotta ma w sobie jednak pewną siłę przyciągania, coś co nie pozwala przejść obok obrazu obojętnie. Nie wiem na ile to zasługa klimatu, na ile całkiem zgrabnych ról (z Diaz na czele) a na ile mojej złudnej nadziei, że ten film jest czymś więcej w biegnącej historii kina. 

- Łukasz Kowalski



1 komentarz:

  1. Podobno Ridley Scott powiedział kiedyś, że lubi wszystkie swoje filmy, nawet "G.I. Jane" ;) Ja miałem to szczęście, że widziałem wszystkie jego filmy do roku 2010. Mimo to, nie zaliczam go do ulubionych twórców, bo wydaje mi się reżyserem bez wyraźnego stylu, który by go wyróżniał. Ale bardzo lubię jego skromniejsze dzieła ("Naciągacze" i "Dobry rok").
    "Adwokata" chętnie obejrzę, przyznam że zaskoczyło mnie to co napisałeś o Cameron Diaz - byłem niemal pewien, że przy tak utalentowanych kolegach z planu wypadnie blado.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń