Don Juan z New Jersey
Pokazując dwa lata temu szerokiej publiczności film „Wstyd”,
Steaven McQueen przełamał pewne tabu. Zrobił to jednak tak drastycznie, że
amerykańska publiczność oraz krytycy nie do końca wiedzieli, co z tym fantem
zrobić. Jak zareagować. Biegający nago po ekranie i onanizujący się bez przerwy
Fassbender (nota bene znakomicie grający) oraz bardzo intymny scenariusz
poruszyły niemal każdego i zmusiły do dyskusji. W świecie filmowym obra wywołał
niemałą burzę. Zdziwiło mnie więc, że z podobonym tematem tak szybko pragnie
zmierzyć się Joseph Gordon-Levitt. Robi to jednak zupełnie inaczej.
„Don Jon” nie jest ani
remakiem, ani filmem w inny sposób nawiązującym do „Wstydu”. To oddzielna
historia, która porusza w dużej mierze podobne problemy. Główny bohater
całkowicie różni się od Fassbenderowskiego Brandona. Jon (przez kumpli nazywany
Don Jon) nie ma problemów z kobietami. Idzie do klubu i od razu upatruje sobie
„ofiarę”, którą bez problemu zabiera do mieszkania na noc. Don Jon nie ma
problemu z kobietami, ma problem ze sobą. Niby noc udana, niby panna „zaliczona”,
niby cel osiągnięty, ale chłopakowi ciągle mało. Dlatego po cichu wymyka się z
łóżka, w którym smacznie śpi jego dziewczyna. Zasiada przed laptopem i zatraca
się w prawdziwej przyjemności. Bo taką dają mu jedynie filmy pornograficzne.
Odpala kolejne strony z filmami, w których cycate blondyny spełniają wszystkie
pragnienia mężczyzn.
Pewnego typowego wieczoru, podczas swoich łowów Jon dostrzega
w klubie tzw. 10 na 10. Czyli pannę, która spełnia najwyższe standardy w każdej
kategorii (nogi, pupa, talia, piersi i twarz). Barbara przyciąga młodzieńca jak
magnez. Ten czaruje ją naprawdę tandetnymi tekstami z najprostszych
hollywodzkich romansideł, co działa na nią idealnie. Bo Jon nie ma jeszcze
pojęcia, że tak jak on żyje z wyimaginowanym przeświadczeniem o seksie,
czerpanym z „pornosów”, tak samo jego partnerka czerpie garściami informacje o
idealnym związku z komedii romantycznych.
Zestawienie ze sobą filmów pornograficznych i komedii romantycznych
czy klasycznych romansów wydaje się idiotyczne i niczym nie uzasadnione.
Gordon-Levitt broni jednak swego pomysłu, patrząc na sprawę z innej
perspektywy. Czym różni się jego wizja wyidealizowanego seksu od wizji
perfekcyjnego związku Barbary, gdzie mężczyzna rzuca wszystko, by uszczęśliwić
swoją kobietę? Obie postawy są egoistyczne. Joseph nie staje jednak w żadnym
razie w obronie filmów porno. Stara się raczej w prosty sposób (na zasadzie
porównania) odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie oglądają filmy
pornograficzne i dlaczego nie zamierzają przestać (wyniki sondażu w 2010 roku
pokazują, że w Wielkiej Brytanii 45% mężczyzn korzysta z internetu w celu
oglądania filmów porno; większą popularnością wśród młodych mężczyzn cieszą się
tylko gry internetowe). Zauważa bombardujący nas seks. Seks, który jest prawie
wszędzie, zwłaszcza w reklamach. Nawet tłustego hamburgera z wielkim wdziękiem
zajada seksowna modelka.
By uczynić historię jeszcze prostszą w przekazie (a może
zabawniejszą) Joseph sięga po funkcjonujący obecnie stereotyp pięknych,
młodych, ale raczej mało zdolnych. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zarówno
główny bohater jak i jego wybranka oraz rodzina stanowią kalkę, cieszących się
wielką popularnością, bohaterów serialu „Ekipa z New Jersey”. Jon ma włoskie
korzenie, mieszka w New Jersey, hołduje identycznym priorytetom jak członkowie
słynnej Ekipy. Czyste mieszkanie, zadbana bryka, siłownia, kumple, chodzenie do
kościoła, ale tylko prowizoryczne, oraz wyrywanie panienek. Nawet Barbra mimo wspaniałego
wyglądu wpisuje się w typ „dziewczyny z New Jersey” (choć daleko słynnej
Snookie do urodziwej Scarlett Johansson).
Czy można się do czegoś przyczepić? Ja zawsze znajdę jakieś
„ale”. W przypadku reżyserskiego debiutu Gordon-Levitta będzie to prowadzenie
historii. Film rozwija się świetnie, niestety historia siada gdzieś na
dwadzieścia minut przed końcem. Brakuje pomysłu na zakończenie opowiadania.
Zostaje niedosyt, widz nie wie, co właściwie autor proponuje w zamian. Na siłę
wydaje się być wciśnięta postać Julianne Moore, jej Esther ma być chyba
pomysłem na podsumowanie, ale nie jest. Naciągana historia jej bohaterki wydaje
się odbiegać od całego filmu i odbiera mu oryginalność.
Joseph Gordon-Levitt broni się swym debiutem. „Don Jon” to
ciekawa i nie głupia propozycja. Aktor pokazuje, że ma zadatki na dobrego
reżysera oraz na świetnego scenarzystę. Historia współczesnego Don Juana
zrobiona jest ze sporym wyczuciem i dużą dawką humoru. Dlatego zdecydowanie
warto!
- Łukasz Kowalski
Bardzo, bardzo chętnie obejrzę! :D Właśnie czegoś takiego szukałam, a prawdę mówiąc nie miałam pojęcia o istnieniu tego filmu :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie :)