poniedziałek, 2 grudnia 2013

Wielki Liberace




Wielkie (małe) pożegnanie
 „Wielki Liberace” ma być pożegnaniem Wielkiego Stevena Soderbergha z kinem. Osobiście mam nadzieję, że tak jednak się nie stanie. Wcale nie dlatego, że jestem jego wielkim wielbicielem, bo nie jestem, ale zdaję sobie sprawę, że stać go na dużo więcej. Takie pożegnanie byłoby chłodne i podszyte niedosytem.
Film przypomina historię słynnego pianisty Liberace, którego koncerty w latach 50. i 60. przyciągały ogromną widownię Władzio Valentino Liberace (tak, tak, miał w sobie polską krew) sprzedawał miliony płyt i prowadził ekstrawagancki styl życia. Jego koncerty miały oprawę baaaaardzo kiczowatą, a stroje tak dziwaczne, że dzisiejsza Lady Gaga z sukienką z mięsa czułaby się jak przeciętny szaraczek. Największą tajemnicą Władzia był tłamszony homoseksualizm (choć nie mam pojęcia, jak ktoś po jego występach mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości).

Trudno opisać w dwóch godzinach tak kolorowe życie. Soderbergh skupia się na ostatnich latach życia artysty, zwłaszcza na burzliwym związku z młodym (młodszym o 39 lat!) kochankiem Scottem Thorsonem. Film opiera się na wydanej przez niego książce „Behind the Candelabra”. Jak na tak ciekawą postać i niebanalne podstawy film jest bardzo… nudny. Romans między mężczyznami jest tak elektryzujący jak dialogi w „Ukrytej prawdzie”. Właściwie trudno określi, dlaczego przedstawiona relacja jest taką burzą bez piorunów. Obaj panowie grają na wysokim poziomie, ale jakoś brak w tym wszystkim zaangażowania. Problemem chyba jest historia, która choć odegrana wiarygodnie, nie umie zainteresować widza i wciągnąć go bez reszty.
Przeszkadzają też zastosowane przez scenarzystów kalki i stereotypy. O „Wielkim Liberace” można powiedzieć, że jest chyba najbardziej homoseksualnym filmem, jaki widziało kino. Bohaterowie są zniewieściali do granic karykatury, obchodzi ich jedynie wygląd zewnętrzny i to jak udane mają pożycie seksualne. Soderbergh momentami zdaje się bawić tą manierą i karykaturą sprawiając, że film jest ironiczny i przezabawny. Niestety po dłuższym czasie widz czuje się zmęczony i nie wie już jak reagować na kolejne żarty opierające się na „typowych” gejowskich zachowaniach.

Przepych i finezja z jaką żył Librace, dały wielkie możliwości kostiumologom i scenografom. Ci mogli przekroczyć wszelkie granice i uciec w najbardziej wyzywający kicz. Tak też się stało. Niezwykłe wnętrza i (nie tylko) sceniczne stroje wielkiego pianisty robią ogromne wrażenie.
Choć zdecydowanie największym walorem filmu jest znakomicie odegrana rola przez dawno nie widzianego Michaela Douglasa. Nie chcę powtarzać oklepanych formułek, ale aktor faktycznie nie gra pianisty, on nim jest. Wchodzi w rolę całkowicie. Pomaga w tym fenomenalna charakteryzacja, ale Douglas się w niej nie ukrywa, traktuje ją jako narzędzie pracy. Nieco blado wypada przy mistrzu Matt Damon, choć wynika to raczej ze słabiej zarysowanej postaci. Warto za to zwrócić uwagę na Roba Lowe’a. Grana przez niego postać Dra Jacka Startza jest chyba największym uszczypnięciem w kulturę gejowską i wyrzutem płytkiego podejścia do życia. Miło popatrzeć też na Debbie Reynolds, czyli słynną Kathy z kultowego musicalu „Deszczowa piosenka”.
Wiele mam zarzutów do najnowszego, ostatniego (?) filmu Soderbergha. Daleko mu do bardzo dobrej „Erin Brockovich” czy oscarowego „Traffic”. W niektórych monetach, kiedy na ekranie ujawnia się ironiczne poczucie humoru reżysera, „Wielki Liberace” wybija się ponad przeciętność. Niestety są to nieliczne chwile w tym średnim widowisku.





 - Łukasz Kowalski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz