wtorek, 19 listopada 2013

Memento



Bardzo inteligentne kino
Pewnej nocy na dom małżeństwa Leonarda (Guy Pearce) i Catherine (Jorja Fox) Shelby napadają bandyci. Jeden z przestępców zabija Catherine, a ruszający jej na pomoc Leonard zostaje uderzony w głowę. Od tamtej pory Leonard cierpi na niezwykle rzadką dolegliwość – brak pamięci krótkotrwałej. Oznacza to, że nie jest w stanie spamiętać wydarzeń sprzed kilku minut. Pamięta natomiast doskonale wszystko to, co wydarzyło się do momentu urazu.
Pamięta więc, że jego żona została zabita. Celem jego życia staje się zemsta na mordercy żony. Ale jak tu wytropić przestępcę, gdy nie potrafi się zapamiętać żadnych faktów? Leonard znajduje na to sposób. Sporządza krótkie pisemne notatki, najważniejsze informacje utrwala na swoim ciele w postaci tatuaży, a ludzi i ważne miejsca rozpoznaje dzięki zdjęciom. Prowadząc swoje prywatne śledztwo poznaje Teddy’ego (Joe Pantoliano) oraz Natalie (Carrie-Anne Moss), którzy okazują się dla niego niezwykle przyjaźni…


Forma „Memento” pozwala nam w pewien sposób utożsamić się z głównym bohaterem. Poznajemy całą opowieść od końca. Film rozpoczyna scena, która całą opowieść chronologicznie kończy. Tak jak główny bohater wiemy, co obecnie się dzieje, ale nie mamy pojęcia, co wydarzyło się kilka chwil temu, dlaczego notatki Leonarda mają taką, a nie inną treść. W ten sam sposób co scenę pierwszą poznajemy kolejne. Niczym czytając rozdziały książki w kolejności odwrotnej niż zaproponowana przez autora, po zakończeniu każdej kolejnej sceny robimy skok do przeszłości, by poznać kolejny element układanki, którą jest historia Leonarda. Równocześnie, w zgrabnym montażu poznajemy tę opowieść od początku. By wyzbyć się chaosu, reżyser pokazuje ten wątek w kolorach czarno-białych i na przemian z wydarzeniami późniejszymi, nagranymi w kolorze, przybliża widzom. Oba wątki coraz bardziej się do siebie zbliżają, a cała układanka zyskuje sens. W końcu czarno-białe zdjęcia nabierają kolorów, a cała zagadka zostaje rozwikłana.
„Memento” ma charakter kameralnego dramatu. Mała liczba bohaterów na ekranie, dość powolna akcja, klimatyczna muzyka Davida Julyana, mroczne zdjęcia Wally’ego Pfistera budują aurę tajemniczości, niedomówienia. Zwracamy uwagę na drobne szczegóły, starannie śledzimy bieg wydarzeń. Dzięki bardzo przekonującej grze Guya Pearce’a Leonard zyskuje naszą sympatię, ale, co ważne, nadaje tej postaci prawdziwe rysy. Wierzymy w jego dolegliwość, nic nie wydaje nam się dziwne. Dwójka aktorów znanych z „Matrix” braci Wachowskich – Carrie-Ann Moss oraz Joe Pantoliano tworzą kreacje niejednoznaczne. Tak jak główny bohater, nie jesteśmy pewni, czy możemy im ufać oraz jakie są ich intencje.


„Memento” to nie tylko opowieść o przypadłości pewnego człowieka. W postaci Leonarda Shalby’ego Christopher Nolan ukazuje każdego człowieka. Dzięki specyficznej formie, postawieniu widzów na miejscu Leonarda, uniwersalizuje jego opowieść i przedstawia problemy wszystkich ludzi – potrzebę celu w życiu, interpretację prawdy oraz odbiór faktów. Podsuwa odpowiedzi, jednakże pozwala na samodzielną decyzję.
Christopher Nolan stworzył niezwykle intrygujący, inteligentny, nietypowy film. „Memento” to film nowatorski, ale nie przekombinowany. Potrafi poruszyć i zafascynować chociaż też może się nie spodobać. Niektórzy mogą nie wczuć się w specyficzny sposób narracji, przez co odbiór całej opowieści zostanie zakłócony. Jednak bez względu na to, jak ten film odbierzesz, jedno jest pewne: Tego filmu nie zapomnisz.

- Alek Kowalski

czwartek, 14 listopada 2013

Adwokat



Bardzo zła kobieta
Ridley Scott kojarzony jest najczęściej z kinem akcji, ale nie z głupimi filmami o dwóch policjantach, gdzie fabuła występuje jako pretekst do zaprezentowania efekciarskich wybuchów i pościgów. Zaczęło się już w latach 80. kiedy powstawały spod jego ręki takie klasyki jak „Łowca Androidów” czy „Obcy – 8. pasażer „Nostromo”. Dalej było już tylko lepiej, w 2000 roku świat ujrzał znakomitego „Gladiatora” i Ridley stał się marką. Marką, która rzadko zabiera się za obrazy „kameralne”. Najsłynniejszym filmem Scotta o mniejszym budżecie był chyba „Dobry rok” ze znakomitym Russellem Crowe i Marion Cotillarad. W ostatnich latach reżyser wrócił do korzeni, czego owocem był średnio przyjęty „Prometeusz”. Dlatego tak niemałą niespodzianką była informacja o współpracy Ridleya i Cormaca McCarthya nad cichym thrillerem sensacyjnym.
Zapewne każdy miłośnik kina wyczekiwał (lub wyczekuje) owoców pracy obu panów. Ridley, jak już pisałem, to niezwykle ceniony i uznany reżysera a McCarthy uważany jest za jednego z najzdolniejszych obecnie dramatopisarzy. Na podstawie jego tekstu powstał przecież oscarowy film „To nie jest kraj dla starych ludzi”. W jego dziełach często przebrzmiewa mroczne poczucie humoru oraz oskarżenia ludzkości o wyzbycie się wszelkich wyższych uczuć. Takie połączenie musiało stworzyć coś nieprzeciętnego. 


O przeciętność zresztą na pewno „Adwokata” nie można oskarżyć, przynajmniej w warstwie budowania i montowania historii. Gorzej nieco ze sferą merytoryczną filmu. Ale od początku, choć o początek właściwie trudno. Widz zostaje wrzucony już na samym wstępie w wir wydarzeń, bez jakiegokolwiek wprowadzenia, wytłumaczenia. Nie ukrywam, że trochę to przeszkadza w odbiorze i zrozumieniu. Co bystrzejsi jednak domyślą się po kliku scenach, że  głównym bohaterem jest tytułowy Adwokat (tak przez cały film będą zwracać się do niego bohaterowie filmu). Poznajemy go w trakcie podejmowania trudnej decyzji, postanawia trochę nagiąć zasady i pomóc swemu znajomemu (teraz już pracodawcy) w jakimś ciemnym interesie. Widzowie mogą się jedynie domyślać, że chodzi o narkotyki. Jak nie trudno się domyśleć, za chęć szybkiego zarobku przyjdzie mu słono zapłacić.
„Adwokat” to raczej urywkowe sceny, które z pozoru nie wiele mają ze sobą wspólnego. Powoli jednak układają się w pełną (choć nie koniecznie logiczną) całość. Momentami ciężko się połapać, po co dana scena została dodana do całej fabuły (jak choćby erotyczna fanaberia bohaterki Cameron Diaz na samochodzie Javiera Bardema). Niemal każda chwila jest wykorzystywana przez scenarzystę do popisania się umiejętnością pisania błyskotliwych dialogów. Faktycznie niemal każde słowo, które pada z ust bohaterów imponuje niebanalną mądrością, choć po dłuższym czasie moralizatorstwo z nich wychodzące drażni i irytuje. Ile razy możemy w przeciągu dwóch godzin rozmyślać na coraz to nowszymi problemami ludzkiej egzystencji? 


W tym całym zgiełku pojawia się Ona. Malkina, która tak naprawdę jest główną atrakcją oraz filarem podtrzymującym resztę filmu w jakimś porządku. Postać grana przez Cameron Diaz, kobieta tajemnicza i niebezpieczna. Pewnego rodzaju Szara Eminencja, o której działaniu i prawdziwych intencjach nikt nie ma większego pojęcia. Inni bohaterowie często o niej mówią podkreślając brak ufności i złe przeczucia, co buduje jeszcze większe zainteresowanie bohaterką. Bieg historii niestety szybko bagatelizuje postać Malkiny wpisując ją w ramy zwyczajnie złej do szpiku kości kobiety, coś na wzór Antona Chigurha granego przez Javiera Bardema w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, czyli pewnego rodzaju punkt zaczepny dla McCarthya umożliwiający potwierdzenie jego tezy, że „ludzie są źli, chciwi z natury, a my nic z tym nie zrobimy”.
Postać Malkiny zyskuje zresztą dużo dzięki grającej ją Diaz. Aktorka (tak, używam tego słowa w pełni świadomie) zagrała tu prawdopodobnie najlepszą kreację w swojej karierze. Choć nie wiem czy jeszcze lepiej nie poradziła by sobie Angelina Jolie, która była do tej roli pierwotnie przymierzana. Słynna blondynka radzi sobie świetnie. Rysuje postać w dosyć kiczowatym stylu, ale ani razu nie kryje się pod maską sztucznych tipsów i ogromnych błyskotek. Przyćmiewa każdego, kto stanie z nią do aktorskiego pojedynku. Bardem i Fassbender nie mają szans. A Cruz zyskuje i rozkwita przy koleżance z planu. Zresztą najlepszą sceną jest właśnie ta kiedy obie kobiety rozprawiają o seksualności i religijności nad basenem. 


Ostateczne wnioski z filmu są rażąco banalne, widz ma wrażenie, że już pół godziny przed zakończeniem seansu wiedział o co dokładnie chodzi twórcom. Zresztą nie chcą oni powiedzieć nic nowego, nic odkrywczego. Nowatorska w „Adwokacie” jest forma prowadzenia narracji (chociaż może też wcale nie), ale ona akurat się nie sprawdza. Film w pewnym momencie „siada” i zaczyna nas zwyczajnie nudzić. Dzieło Scotta ma w sobie jednak pewną siłę przyciągania, coś co nie pozwala przejść obok obrazu obojętnie. Nie wiem na ile to zasługa klimatu, na ile całkiem zgrabnych ról (z Diaz na czele) a na ile mojej złudnej nadziei, że ten film jest czymś więcej w biegnącej historii kina. 

- Łukasz Kowalski



wtorek, 12 listopada 2013

Don Jon



Don Juan z New Jersey
Pokazując dwa lata temu szerokiej publiczności film „Wstyd”, Steaven McQueen przełamał pewne tabu. Zrobił to jednak tak drastycznie, że amerykańska publiczność oraz krytycy nie do końca wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Jak zareagować. Biegający nago po ekranie i onanizujący się bez przerwy Fassbender (nota bene znakomicie grający) oraz bardzo intymny scenariusz poruszyły niemal każdego i zmusiły do dyskusji. W świecie filmowym obra wywołał niemałą burzę. Zdziwiło mnie więc, że z podobonym tematem tak szybko pragnie zmierzyć się Joseph Gordon-Levitt. Robi to jednak zupełnie inaczej.
 „Don Jon” nie jest ani remakiem, ani filmem w inny sposób nawiązującym do „Wstydu”. To oddzielna historia, która porusza w dużej mierze podobne problemy. Główny bohater całkowicie różni się od Fassbenderowskiego Brandona. Jon (przez kumpli nazywany Don Jon) nie ma problemów z kobietami. Idzie do klubu i od razu upatruje sobie „ofiarę”, którą bez problemu zabiera do mieszkania na noc. Don Jon nie ma problemu z kobietami, ma problem ze sobą. Niby noc udana, niby panna „zaliczona”, niby cel osiągnięty, ale chłopakowi ciągle mało. Dlatego po cichu wymyka się z łóżka, w którym smacznie śpi jego dziewczyna. Zasiada przed laptopem i zatraca się w prawdziwej przyjemności. Bo taką dają mu jedynie filmy pornograficzne. Odpala kolejne strony z filmami, w których cycate blondyny spełniają wszystkie pragnienia mężczyzn. 


Pewnego typowego wieczoru, podczas swoich łowów Jon dostrzega w klubie tzw. 10 na 10. Czyli pannę, która spełnia najwyższe standardy w każdej kategorii (nogi, pupa, talia, piersi i twarz). Barbara przyciąga młodzieńca jak magnez. Ten czaruje ją naprawdę tandetnymi tekstami z najprostszych hollywodzkich romansideł, co działa na nią idealnie. Bo Jon nie ma jeszcze pojęcia, że tak jak on żyje z wyimaginowanym przeświadczeniem o seksie, czerpanym z „pornosów”, tak samo jego partnerka czerpie garściami informacje o idealnym związku z komedii romantycznych.
Zestawienie ze sobą filmów pornograficznych i komedii romantycznych czy klasycznych romansów wydaje się idiotyczne i niczym nie uzasadnione. Gordon-Levitt broni jednak swego pomysłu, patrząc na sprawę z innej perspektywy. Czym różni się jego wizja wyidealizowanego seksu od wizji perfekcyjnego związku Barbary, gdzie mężczyzna rzuca wszystko, by uszczęśliwić swoją kobietę? Obie postawy są egoistyczne. Joseph nie staje jednak w żadnym razie w obronie filmów porno. Stara się raczej w prosty sposób (na zasadzie porównania) odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie oglądają filmy pornograficzne i dlaczego nie zamierzają przestać (wyniki sondażu w 2010 roku pokazują, że w Wielkiej Brytanii 45% mężczyzn korzysta z internetu w celu oglądania filmów porno; większą popularnością wśród młodych mężczyzn cieszą się tylko gry internetowe). Zauważa bombardujący nas seks. Seks, który jest prawie wszędzie, zwłaszcza w reklamach. Nawet tłustego hamburgera z wielkim wdziękiem zajada seksowna modelka. 

By uczynić historię jeszcze prostszą w przekazie (a może zabawniejszą) Joseph sięga po funkcjonujący obecnie stereotyp pięknych, młodych, ale raczej mało zdolnych. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zarówno główny bohater jak i jego wybranka oraz rodzina stanowią kalkę, cieszących się wielką popularnością, bohaterów serialu „Ekipa z New Jersey”. Jon ma włoskie korzenie, mieszka w New Jersey, hołduje identycznym priorytetom jak członkowie słynnej Ekipy. Czyste mieszkanie, zadbana bryka, siłownia, kumple, chodzenie do kościoła, ale tylko prowizoryczne, oraz wyrywanie panienek. Nawet Barbra mimo wspaniałego wyglądu wpisuje się w typ „dziewczyny z New Jersey” (choć daleko słynnej Snookie do urodziwej Scarlett Johansson). 


Czy można się do czegoś przyczepić? Ja zawsze znajdę jakieś „ale”. W przypadku reżyserskiego debiutu Gordon-Levitta będzie to prowadzenie historii. Film rozwija się świetnie, niestety historia siada gdzieś na dwadzieścia minut przed końcem. Brakuje pomysłu na zakończenie opowiadania. Zostaje niedosyt, widz nie wie, co właściwie autor proponuje w zamian. Na siłę wydaje się być wciśnięta postać Julianne Moore, jej Esther ma być chyba pomysłem na podsumowanie, ale nie jest. Naciągana historia jej bohaterki wydaje się odbiegać od całego filmu i odbiera mu oryginalność.
Joseph Gordon-Levitt broni się swym debiutem. „Don Jon” to ciekawa i nie głupia propozycja. Aktor pokazuje, że ma zadatki na dobrego reżysera oraz na świetnego scenarzystę. Historia współczesnego Don Juana zrobiona jest ze sporym wyczuciem i dużą dawką humoru. Dlatego zdecydowanie warto! 
 - Łukasz Kowalski

czwartek, 7 listopada 2013

Thor: Mroczny Świat




Thor Wygrany  
Przyznam szczerze, że takiego obrotu się nie spodziewałem. Niemal, każde widowisko na jakie się w tym roku wybieram przynosi mi kolejną, coraz to większą dawkę rozczarowania. Aż tu nagle idę sobie na kontynuację średniego filmu o nordyckim herosie i dostaję… no właśnie co?
Thor jest jednym z moich ulubionych Avengersów (konkurować z nim właściwie może jedynie Iron Man). Jego historia wydaje się być najfantastyczniejszą i oczywiście najmniej prawdopodobną. Stanowi w tej grupie niezwykłych charakterów pewien powiew chłopięcych zabaw w rycerzy. Mimo tych wszystkich zalet pierwsza część, „Thor” z 2011 roku, nie była do końca udana. Za kamerą wówczas stał Kenneth Branagh, słynny specjalista od Szekspira i teatru brytyjskiego. Wydaje mi się, że nie umiał on do końca połączyć ambicji reżyserskich z prawami jakimi rządzi się film o super bohaterze. Cała jego uwaga skupiała się wyłącznie na treści merytorycznej i zarysowaniu konfliktu bohaterów, przez co niestety kulały inne wątki i strona techniczna filmu. Tych samych błędów skutecznie unika w drugiej części Alan Taylor. 

Film rozgrywa się w czasie po zdarzeniach w „Avengers”. Loki trafił do zasłużonego więzienia, a ludzkość jakoś pozbierała się po ataku na Nowy Jork. Pojawia się jednak nowy wróg, w postaci Mrocznych Elfów, o których wymarciu był przekonany nawet sam Odyn.
Chcą one zniszczyć wszystkie równoległe światy i doprowadzić do całkowitego chaosu. Nie jest to jednak jedyne zmartwienie herosa, jego ukochana, Jane Foster, zapada na dziwną chorobę, której nie można uzdrowić na Ziemi. Thor musi zabrać ją do Asgardu.
Fabuła nie wydaje się być specjalnie pogmatwana, ba w porównaniu do szekspirowskich dramatów z pierwszej części proponowana historia może uchodzić za dziecinną bajeczkę. Tak jednak nie jest. Twórcy maja dużo większe wyczucie do blockbusterów o super bohaterach. Przede wszystkim poziom żartów (zwłaszcza sytuacyjnych) podskoczył o kilka poziomów. Dawką humoru „Thor: Mroczny Świat” przebija „Iron Mana” i „Avengers”, a przecież do tej pory Thor był to najpoważniejszy ze wszystkich peleryniarzy. Twórcy też często bazują właśnie na tej cesze mitycznego herosa, budując na niej zabawne sytuacje. Mimo dużej dawki humoru twórcy nie zapominają o dramaturgii. Konflikt między braćmi iskrzy jak nigdy. Ich wspólne dyskusje nie są patetyczne, ale przepełnione prawdziwymi uczuciami, a w filmie jest jeszcze więcej dramatycznych scen (bez przesady mogę powiedzieć, że od jednej to nawet łezka w oku może się zakręcić). Dodatkowo twórcy scenariusza fundują nam prawdziwy mętlik głowy wprowadzając całą masę zaskakujących (!) zwrotów akcji. A po niedawnym seansie „Gry Endera” widzę, że z tymi zwrotami w filmach różnie bywa. W tym przypadku na szczęście są one faktycznie niespodziewane, a widz daje się oszukać przy każdej scenie. 

Widać też nowe podejście do filmu od strony technicznej. Postawiono na realizm i na jak najmniejsze użycie efektów specjalnych. Wielkie wrażenie stwarza piękna scenografia, która niemal w stu procentach została zbudowana realnymi materiałami. To wszystko widać, przywiązanie do niemal każdego detalu robi swoje i hipnotyzuje widza. Podobnie jest zresztą ze wspaniałymi kostiumami Wendy Partridge. Chociaż w przeciwieństwie do „Thora” uboższe jest wykorzystanie 3D. Dlatego jak nie musicie to odradzam wam seans 3D, bo nie ma sensu wydawać dodatkowych 6 złotych na coś co w filmie nic nie zmienia (broni się tylko jedna scena z lecącym młotem).
Słodząc dalej opowiem co nie co o aktorstwie, które jak za dotykiem magicznej różdżki zmieniło się o 180 stopni. Grający główną rolę Chris Hemsworth przestał tylko wyglądać na ekranie, zaczął grać. Pomagają mu w tym na pewno cechy komiczne jego bohatera. Znakomite są też jego wspólne sceny z filmowym bratem. Nigdy nie byłem specjalnym fanem Lokiego, ale przyznaję, że odkryłem w nim ten mrok, który tak wszystkich zauroczył. Bardzo przyjemni patrzy się też na dawno nie widzianą na ekranie Natalie Portman. Po dosyć drętwym związku Jane i Thora w pierwszej części tu wybucha prawdziwy ogień uczuć. Scenarzyści postanowili też rozbudować rolę Rene Russo w dramatycznej roli matki Thora i Lokiego. Jej wątek dodaje sporo filmowej fabule, ale więcej nie będę zdradzał. 



„Thor: Mroczny Świat” to najlepszy blokbaster tego roku, to w moim mniemaniu też najlepszy film jaki wyszedł spod skrzydeł Marvela. Twórcy najnowszej produkcji Disneya wyciągają z każdego filmu z serii o Avengersach to co najlepsze tworząc film prawie idealny (oczywiście w swojej kategorii). Wyczuć można też pewne inspiracje serią „Gwiezdnych Wojen”, która sprawdza się w tej formule fantastycznie. Gorąco i szczerze polecam!
  
- Łukasz Kowalski