„Droga
do zapomnienia” ma niewątpliwie jeden wielki plus, udowadnia, że
same chęci i pozorne możliwości nie wystarczą na wyprodukowanie
dobrego filmu. Znakomita Nicole Kidman i Colin Firth z szaleństwem w
oczach nie uratują średnio zrealizowanego materiału. A szkoda, bo
sam pomysł na zekranizowanie książki Erica Lomaxa wydaje się
doskonały (choć mogliśmy już oglądać bazujący na opowiadaniu
film dokumentalny „Enemy, my friend”).
Erick
Lomaxs to emerytowany brytyjski oficer, który w przeszłości został
pojmany przez Japończyków i osadzony w obozie pracy przy budowie
Kolei Birmańskiej. Wycieńczające zadanie kosztowało życie
tysięcy pojmanych żołnierzy. Ericowi przypadały jednak lżejsze
prace, jako specjalista od łączności zajmował się naprawą
urządzeń elektronicznych. Postanowił jednak wraz z resztą
pojmanych skonstruować radio, za co został w bestialski sposób
ukarany. Jak? Tego naprawdę nie wie nikt, gdyż oficer nikomu nie
zdradził co zaszło za zamkniętymi drzwiami małej piwniczki, gdzie
był przetrzymywany.
Duchy
przeszłości prześladują bohatera nawet czterdzieści lat po
traumatycznych wydarzeniach. Znajduje jednak ukojenie przy kobiecie,
poznanej przypadkiem w umiłowanym pociągu, Patrici. Uosobienie
dobroci, uprzejmości, posiadaczki pięknego, kojącego głosu zdaje
się ratować Erica przed tonięciem w sztormach przeszłości.
Koszmary jednak powracają wraz z informacją o jednym z ocalałych
oprawców z przeszłości.
Przyznam,
że nie zapoznałem się z literackim pierwowzorem, jak to mam w
zwyczaju, przed obejrzeniem „Drogi do zapomnienia”. Dlatego też
trudno mi zweryfikować zgodność z biografią Lomaxa. Nie wiem na
ile scenarzyści trzymają się książkowej fabuły. Chociaż jestem
w stanie uwierzyć, że robią to dość wiernie. Dobra ekranizacja
nie polega jednak na idealnym przeniesieniu książkowego opowiadania
strona po stronie na akcję filmu. Reżyser powinien umieć rozłożyć
odpowiednio akcenty, podkreślając to co dla historii najważniejsze.
Tymczasem Jonathan Teplitzky robi to bardzo nieumiejętnie. Miesza
wszystkie gatunki świata próbując odnaleźć złoty środek. Efekt
niestety wychodzi dosyć miernie.
Ostatecznie
dostajemy dosyć chaotyczną historię, paralelizm dwóch historii
biegnących jednocześnie (Lomax w obozie jako jeniec oraz
emerytowane lata w Anglii) nie współgrają ze sobą. Historie w
żaden sposób się nie zazębiają. Bałaganiarski montaż łączący
zupełnie nie związane ze sobą kolejne sceny z życia małżeńskiego
państwa Lomaxów. Mają one podkreślić popadającego coraz głębiej
w swoich depresyjnych nastrojach Erica. Niestety zamiast
rozbudowanego portretu oficera po przejściach dostajemy dziwne, nic
nie tłumaczące scenki. Pierwsze trzydzieści minut filmu obiecuje
jakiekolwiek rozwinięcie akcji, choć ostatecznie obraz grzęźnie
gdzieś na mieliznach. Akcja się nie rozkręca, scenarzyści niczym
nie zaskakują, a ostatnimi trzydziestoma minutami próbują dorobić
ideologię całego obrazu.
Nie
chodzi tu wcale o cynizm, bo wartości, które próbuje nieść ze
sobą to dzieło, przebaczenie i odpuszczenie win, są dziś jak
najbardziej aktualne i potrzebne. Niestety sam film z trudem to
oddaje. Trudno uwierzyć w przemianę któregokolwiek z bohaterów,
gdy poświęca się im, wbrew pozorom, tak mało czasu. Akcja biegnie
jak pędzący ekspres, nie pozostawiając nawet chwili na refleksję.
A ostatnia scena podkreśla tylko zagubienie twórców, którzy
napisami po zakończeniu filmu próbują wytłumaczyć „o co w tym
wszystkim chodzi i dlaczego to jest takie ważne”.
Nieźle
wypadają też aktorscy wyjadacze. Chociaż Colin Firth wydaje się w
swojej roli zbyt oczywisty. Od dawna już brytyjski aktor
wyspecjalizował się w rolach trochę autystycznych, spiętych i
wycofanych dżentelmenów, którzy tylko czasem pozwalają sobie na
upust emocji. Chciałoby się zobaczyć coś więcej. Tymczasem Firth
odgrywa doskonale nam znane kreacje sprzed paru filmów. Nie oznacza
to oczywiście, że rola Erica jest źle przez niego zagrana, nic z
tych rzeczy. Tylko trochę trąci już wtórnością. Nicole Kidman
wypada na ekranie niezwykle naturalnie. Przemiło się na nią
patrzy, po raz kolejny świetnie wyczuwa bohaterkę nie pozwalając
sobie na aktorskie szarżowanie. Szkoda tylko, że twórcy poświęcają
roli Patty tak mało czasu. To bohaterka, która aż prosi się o
rozbudowanie.
„Droga
do zapomnienia” prawdopodobnie zajmie na koniec roku wysokie
miejsce w moim rankingu „niewykorzystanych okazji roku”. Bardzo
mi szkoda tego filmu, bo wiele sobie po nim obiecywałem. Nawet sam
rok 2014, który o dziwo od samego początku karmi mnie produkcjami
bardzo dobrymi, nastrajał mnie w dobre przeczucia. Niestety teraz
zostało mi tylko gdybanie i rozważanie co by było gdyby. Co by
było gdyby twórcy postanowili poświęcić więcej uwagi bohaterom,
gdyby skrócili niemiłosiernie infantylny początek, gdyby nie bali
się filmu wydłużyć o dobrych dwadzieścia minut. Co by było
gdyby…
-Łukasz Kowalski
No to na razie sobie odpuszczam, szkoda. Chociaż to wszystko wydawało się być podejrzanie piękne i wzorowe by mogło się udać, chyba wszyscy mieli przeczucie, że z tym filmem coś będzie nie tak ;)
OdpowiedzUsuń