Artystycznie o AIDS
Jak
źle by to nie brzmiało, to trzeba przyznać, że temat homoseksualistów stał się
w kinie „modny”. Nie chodzi tylko o powstawanie filmów z LGBT, ale o próbę
podniesienia rangi dzieła przez wykorzystanie „kontrowersyjny” (czy kogoś dziś
jeszcze szokują całujący się kolesie?) wstawek. Zazwyczaj dokleja się wątek
homomiłości nachalnie i bez wyczucia lub przedstawia się historię o trudnej,
zakazanej miłości. „Test na życie” to film, który pierwszy od dawna, opowiada
historię o gejach w zupełnie inny sposób.
Twórcy
przenoszą nas do San Francisco roku 1985. Dookoła szaleje plaga AIDS, gazety
piszą o dżumie XX wieku, zrzucając główną odpowiedzialność na barki
homoseksualistów. W takim świecie żyje Fankie, aspirujący tancerz. W swoim
zespole jest „świeżakiem” starającym się dostać do głównego teamu. Pewny siebie
i ambitny Todd, absolutna gwiazda wśród tancerzy, intryguje chłopaka. Fankie
nie umie zaakceptować jego seksualnej otwartości i „wyzwolonego” stylu życia.
Tancerze
zbijają się z panujących strachem powodowanym śmiertelną chorobą. Nikt nie wie
jak na nią reagować. Czy można zarazić się przez dotyk? Czy kapiący pot
spowoduję, że wystąpią i na twoi ciele złowieszcze rany? Do tego dochodzi obawa
o odrzucenie. Chłopcy nawet nie są pewni czy chcą poznać prawdę o swoim stanie
zdrowia. Bo co robić jak okażesz się śmiertelnie zarażony? Pogodzić się z tym i
przejść do rutyny życia? Z tymi problemami borykają się wszyscy panowie z
tanecznej ekipy.
Ciekawy
pomysł miał twórca z połączeniem historii z obrazami i muzyką. Stają się one
jednym sposobem przedstawienia nie tylko toczących się wydarzeń, ale i
wewnętrznych przeżyć głównego bohatera. Czasami powoduje to niestety też pewien
bałagan i chaos. W pewnych chwilach nie wiemy o co chodzi i co miał autor
dokładnie na myśli. Zagrywka z dwutorowością fabuły nie do końca się sprawdza.
Wtedy buduje się wyobrażenie, że przez wizualne zagrywki reżyser stara się
dograć to czego nie dopowie. To trochę krzywdzi historię, a szkoda, bo nie jest
ona głupia. Czuje się, że twórcy mieli coś więcej do powiedzenia. Nie dajcie
się zwieść.
Natomiast
wspomniana przeze mnie strona wizualna wprawia dosłownie w oniemienie. Naprawdę
nie spodziewałem się tak ciekawej oprawy po tak małym i nisko budżetowym
obrazie. Dźwięk i jego montaż w tym filmie może być przykładem dla Polskiej
Szkoły Filmowej. A w przypadku „Testu na życie” nie było to łatwe, bo muzyka i
dźwięk odgrywają tu sporą rolę.
Wywołana
muzyka sprawdza się świetnie i wkomponowuje się w cały obraz. Ceiri Torjussen skomponował ścieżkę dźwiękową,
której nie powstydziłby się nie jeden wielki dramat z Fabryki Snów. Podobnie
zresztą jak zdjęć operatora Daniela Marksa. To on tak pięknie opowiada historię
przez obrazy i przedstawia choreografię (bardzo ciekawą) w sposób niezwykle
poetycki. To właśnie te sceny prezentują się najlepiej, powtarzane co pewien
czas tworzą pewnego rodzaju refren obrazu.
Większość
występujących na ekranie tancerzy to aktorscy amatorzy. Wielkich talentów
raczej tu nie odnajdziemy, choć każdy w swojej kreacji wypada przynajmniej
przyzwoicie. Ponad resztę ekipy wybija się Matthew Risch w roli „zespołowego
dupka” Todda. Świetnie oddaje ironiczność i bezwstydność swojego bohatera.
Ożywia akcję i wydaje się popychać resztę aktorów do interakcji.
„Test
na życie” to znakomicie zrobiony dramat, z nieco kulejącym scenariuszem, ale świetnymi
zdjęciami i przejmującą muzyką. Warto chociażby dla czystego artyzmu.
- Łukasz Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz