wtorek, 1 kwietnia 2014

Test na życie

 Artystycznie o AIDS

Jak źle by to nie brzmiało, to trzeba przyznać, że temat homoseksualistów stał się w kinie „modny”. Nie chodzi tylko o powstawanie filmów z LGBT, ale o próbę podniesienia rangi dzieła przez wykorzystanie „kontrowersyjny” (czy kogoś dziś jeszcze szokują całujący się kolesie?) wstawek. Zazwyczaj dokleja się wątek homomiłości nachalnie i bez wyczucia lub przedstawia się historię o trudnej, zakazanej miłości. „Test na życie” to film, który pierwszy od dawna, opowiada historię o gejach w zupełnie inny sposób.
Twórcy przenoszą nas do San Francisco roku 1985. Dookoła szaleje plaga AIDS, gazety piszą o dżumie XX wieku, zrzucając główną odpowiedzialność na barki homoseksualistów. W takim świecie żyje Fankie, aspirujący tancerz. W swoim zespole jest „świeżakiem” starającym się dostać do głównego teamu. Pewny siebie i ambitny Todd, absolutna gwiazda wśród tancerzy, intryguje chłopaka. Fankie nie umie zaakceptować jego seksualnej otwartości i „wyzwolonego” stylu życia. 



Tancerze zbijają się z panujących strachem powodowanym śmiertelną chorobą. Nikt nie wie jak na nią reagować. Czy można zarazić się przez dotyk? Czy kapiący pot spowoduję, że wystąpią i na twoi ciele złowieszcze rany? Do tego dochodzi obawa o odrzucenie. Chłopcy nawet nie są pewni czy chcą poznać prawdę o swoim stanie zdrowia. Bo co robić jak okażesz się śmiertelnie zarażony? Pogodzić się z tym i przejść do rutyny życia? Z tymi problemami borykają się wszyscy panowie z tanecznej ekipy.
Ciekawy pomysł miał twórca z połączeniem historii z obrazami i muzyką. Stają się one jednym sposobem przedstawienia nie tylko toczących się wydarzeń, ale i wewnętrznych przeżyć głównego bohatera. Czasami powoduje to niestety też pewien bałagan i chaos. W pewnych chwilach nie wiemy o co chodzi i co miał autor dokładnie na myśli. Zagrywka z dwutorowością fabuły nie do końca się sprawdza. Wtedy buduje się wyobrażenie, że przez wizualne zagrywki reżyser stara się dograć to czego nie dopowie. To trochę krzywdzi historię, a szkoda, bo nie jest ona głupia. Czuje się, że twórcy mieli coś więcej do powiedzenia. Nie dajcie się zwieść. 



Natomiast wspomniana przeze mnie strona wizualna wprawia dosłownie w oniemienie. Naprawdę nie spodziewałem się tak ciekawej oprawy po tak małym i nisko budżetowym obrazie. Dźwięk i jego montaż w tym filmie może być przykładem dla Polskiej Szkoły Filmowej. A w przypadku „Testu na życie” nie było to łatwe, bo muzyka i dźwięk odgrywają tu sporą rolę.
Wywołana muzyka sprawdza się świetnie i wkomponowuje się w cały obraz. Ceiri  Torjussen skomponował ścieżkę dźwiękową, której nie powstydziłby się nie jeden wielki dramat z Fabryki Snów. Podobnie zresztą jak zdjęć operatora Daniela Marksa. To on tak pięknie opowiada historię przez obrazy i przedstawia choreografię (bardzo ciekawą) w sposób niezwykle poetycki. To właśnie te sceny prezentują się najlepiej, powtarzane co pewien czas tworzą pewnego rodzaju refren obrazu.
Większość występujących na ekranie tancerzy to aktorscy amatorzy. Wielkich talentów raczej tu nie odnajdziemy, choć każdy w swojej kreacji wypada przynajmniej przyzwoicie. Ponad resztę ekipy wybija się Matthew Risch w roli „zespołowego dupka” Todda. Świetnie oddaje ironiczność i bezwstydność swojego bohatera. Ożywia akcję i wydaje się popychać resztę aktorów do interakcji.
„Test na życie” to znakomicie zrobiony dramat, z nieco kulejącym scenariuszem, ale świetnymi zdjęciami i przejmującą muzyką. Warto chociażby dla czystego artyzmu. 


- Łukasz Kowalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz