Ale o co chodzi?
Nominacja OBF2012: montaż |
Z filmem Malicka mam ogromny problem. „Drzewo życia” wygrało co prawda zeszłoroczny festiwal Cannes, ale porażka „Czarnego łabędzia” dwa lata temu na festiwalu w Wenecji nauczyła mnie, że z werdyktami jurorów bywa różnie. Od dawna przestałem traktować je jak poważne wytyczne. Trafniejszą recenzję wydała za to publiczność, która „The Tree of Life” albo przespała, albo wygwizdała. Ja nie gwizdałem, musiałem jednak walczyć z zamykającymi się powiekami…
W tej części recenzji powinienem krótko zarysować opis fabuły, nie zamierzam jednak podejmować się tego, co jest niemalże niemożliwe. Czy jakakolwiek fabuła tu w ogóle istnieje? Jakieś glosy zza kadru ciągle cytują fragmenty z Biblii lub snują wspomnienia z dzieciństwa. Dalej mamy wybuchy wulkanów, wizje nieba i nawet dinozaury. Właśnie te prehistoryczne zwierzęta miały najbardziej zirytować widownię na festiwalu. Mnie też wydały się słabe i raczej niepotrzebne. Pokazane na ekranie, bardzo przytłaczające, procesy genetyczne, geologiczne lub biologiczne mają podobno służyć ukazaniu boskiej wszechmocy, nieograniczonej siły. „Drzewo życia” ma być swoistą modlitwą reżysera. Pierwsza godzina (chyba najdłuższa godzina w moim krótkim życiu) ma być boską pochwałą. To wtedy właśnie widzimy słynne gady, rekiny młoty, tryskające lawy ze wzburzonych wulkanów, a wszystko to przy akompaniamencie patetycznych dźwięków „Lacrimosy” Preisnera. Z offu towarzyszą nam ciągłe pytania retoryczne – „Gdzie byłeś?”, „Gdzie jesteś ?”, pyta cały czas Jessica Chastain. Po tym niesamowicie długim wstępie, w chwili gdy pojawiają się mocno wyczekiwane gwiazdy ekranu – Brad Pitt i Sean Pean – mamy już ogromny apetyt na odrobinę fabuły. Nie zaspokajają go chaotyczne i poszarpane scenki z życia rodziny mieszkającej w Teksasie w latach 50.
Brad Pitt gra apodyktycznego ojca, wychowującego gromadkę chłopców twardą ręką, natomiast Jessica Chastain (za odkrycie której Malickowi jestem bardzo wdzięczny – jak wielką aktorką jest pokazała chociażby w „Służących”) wystąpiła w roli kochającej matki, i w końcu Sean Pean – który, jak przyznał w wywiadach, swojej roli już żałuje - wcielił się w postać dorosłego syna wyżej wymienionej dwójki. Ten początkowo przechodzi klasyczny etap młodzieńczego buntu, by na końcu dowiedzieć się, że ojciec i tak z pełną słusznością wie, co dla niego najlepsze. Rozumiem, że ma to być alegoria boskiego miłosierdzia. Obraz ojca surowego, wymagającego, ale i kochającego. Szkoda jednak, że te wstawki są tak krótkie i nikłe. Role są znakomicie zagrane, ale reżyser nie pozwala aktorom na rozwój. Wielka szkoda.
Moim zdaniem, „Drzewo życia” to nic więcej jak pretensjonalne i bardzo snobistyczne kazanie z dozą moralizatorstwa Terry’ego Malicka. Potrafi zachwycić obrazem i sprawnością reżyserską, a aktorzy udowadniają swoją świetną formę. To jednak dużo za mało, by nadrobić braki w warstwie fabularnej. Cały obraz nie irytowałby mnie tak bardzo, gdyby nie niektórzy napuszeni dziennikarze i recenzenci, ogłaszający „Drzewo życia” nowym kinowym arcydziełem. A dlaczego? Dlatego, że zrealizował je znakomity reżyser, którego obraz po prostu musi się podobać... Wie o tym każdy „inteligient” – „Nie mam pojęcia o czym tak naprawdę był ten film, ale wiem, że jest dziełem znakomitym”. A członkowie Akademii Filmowej przyznając mu nominację do Oscara w kategorii najlepszy film (oby na nominacji się skończyło) chcą mi chyba udowodnić, że na kinie znam się tak samo, jak Anna Mucha na sporcie. Treningi boksu do „Prosto w serce” się nie liczą ;)
Oj nie zgadzam się i to bardzo. Z "Drzewem życia" jest trochę jak ze "Źródłem" Aronofskiego - jedni je pokochali, inni uznali za totalny przerost formy nad treścią, który niby tej treści nawet nie zawierał (a to ciekawostka).
OdpowiedzUsuńMnie "Drzewo życia" zahipnotyzowało, zauroczyło, wgniotło w fotel. To niesamowicie depresyjny ale jednocześnie piękny krzyk zwątpienia. Film o życiu i zagubieniu się w nim. Po prostu. O życiu, które nie jest takie jakie miałoby być, które zostało naznaczone przez dzieciństwo. To film o poszukiwaniu sensu, wypatrywaniu go w chwilach stworzeniach, w naturze, w zwyczajnych dniach młodości. Nie ma tu fabuły jako takiej i nie rozumiem po co jej tu w ogóle szukać, bo jak miałaby być, jeśli ten obraz jest w dużej mierze jednym wielkim wspomnieniem, strumieniem myśli, które przepływają w głowie dorosłego już bohatera. Który błądzi, zadaje pytania, przypomina sobie najróżniejsze obrazy z dzieciństwa, wybiega wyobraźnia w przeszłość i przyszłość. Mnie takie spojrzenie zachwyciło.
Pozdrawiam
Ja jednak w tej rundzie trzymam stronę Łukasza. Dla mnie nie jest nawet problemem niezdecydowanie Malicka o czym właściwie chce opowiadać ale to, że jako film "Drzewo życia" po prostu nie działa. Nie ma konfliktu, nie ma łuku emocjonalnego, nie ma finału, nia ma początku, nie ma historii w ogóle. Dla mnie to jakaś irytująca seria scenek i pomysłów, z których nic nie wynika. A jeżeli ktoś szuka wybitnego filmu zbudowanego wyłącznie na wspomnieniach to niech zajrzy do "Zwierciadła" Tarkowskiego. Film jest o wiele trudniejszy niż dzieło Malicka, i bardziej zawiły w zrozumieniu co się w nim dzieje, ale przynajmniej nie czaruje widza wizją odpowiedzenia na pytanie, na które odpowiedzi nikt jeszcze nie znalazł. Sens życia, miejsca człowieka we wszechświecie. Takie pytania już zadwali wizjonerzy w kinie i robili to o wiele ciekawiej (że tylko wspomnieć "2001: Odyseja Kosmiczna").
OdpowiedzUsuńNie mniej muszę przyznać, że obejrzałem ostatnio wcześniejsze filmy Malicka i np. taki "Badlands" to ciekawa bardzo ironiczna i złośliwa ekranowa prowokacja. Szkoda, że nie poszedł dalej w tym kierunku.
Szymalan: "Cienka czerwona linia" to dobra rzecz ze stajni Malicka :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Alek
Ja za zdjęcia i klimat tego filmu mogłabym wiele dać. Są po prostu mistrzowskie. A Brad Pitt jest fantastycznym aktorem i to nie ulega wątpliwości, więc i tutaj się sprawdził, mimo, że rola nie była nadto wymagająca (zgadzam się, iż reżyser mógł postarać się choćby w nieco większym stopniu o rozwój charakterów).
OdpowiedzUsuńZgadzam się z milczącym odnośnie "Źródła", jakby nie spojrzeć filmy te mają ze sobą trochę wspólnego.
I zgadzam się, iż wcześniejsze rekomendacje filmu prawie nigdy nie wychodzą samej produkcji na dobre. ja tak miałam na "W ciemności". Ile ja bym dała, by wcześniej nic nie słyszeć o tym filmie, bo czuje, że wtedy mogłabym go inaczej ocenić. Niestety, to ma wpływ.
natomiast "Drzewo życia" ja mogłabym polecić.
Pozdrawiam
dobra, ale wg mnie i tak za dużo w nim już tego malickowego filozofowania ;)
OdpowiedzUsuńJestem świeżo po seansie "Cienkiej czerwonej linii" i obawiam się, że po prostu mi nie odpowiada sposób narracji prowadzony przez Malicka. Choć "Cienką czerwoną linię" oceniam dużo lepiej niż "Drzewo życia". Co z tego, że wizualnie film mnie zachwyca, jak nic więcej nie umiem z niego wynieść? Malick najzwyczajniej olał widza i postanowił przenieść na ekran swoje przemyślenia w niemalże niemożliwy do odebrania przez tradycyjnego widza.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Łukasz
To "The New World" nawet nie ruszaj :P Tam jest tego jeszcze więcej. Dziwne montaże, głosy zza kardu i tak w kółko. W "Cienkiej czerwonej linii" kupił mnie przede wszystkim pomysł na zmianę głównego bohatera średnio raz na 20 minut, poza tym to jednak kino wojenne, czyli coś co lubię na ogół. Ale drugi raz chyba juz przez te 3 godziny nie przesiedzę, wolę wrócić do wspaniałej muzyki Zimmera.
OdpowiedzUsuńA ja wytrwałem kolejny raz te trzy godziny i nie żałuję. OWszem, Cienka Czerwona jest dosyć ciężka w odbiorze (jak i cały Mallick), ale jednak wszystko łączy się w konkretne przemyślenia. A sekwencja (bardzo dłuuuuuuuuuga) ataku na wzgórze wręcz mistrzowska. Jej kwintesencją jest dla mnie plakat filmu, na którym trzech żołnierzy kryje się w trawie. Obłędnie genialne! :D
OdpowiedzUsuńNo i jest jeszcze muzyka Hansa Zimmera z nałogowo plagiatowanym kawałkiem "Journey to the line" (wystarczy wspomnieć bezczelny plagiat Goldenthala "JD dies", który by the way słucha się fajnie :) ). Muzyka - arcydzieło i niech mi ktoś powie, że wszystko u Zimmera brzmi jak Gladiator to zastrzelę!
Pozdrawiam
Alek
O nie, a taką miałem chrapkę na "The New World", a cieszę się, że ktoś wspomniał o głosach zza kadru, czyli motywu, który był kiedyś oryginalny i nowatorski, a Malick tego chwytu po prostu nadużywa!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Łukasz