Romantyczny Spider-man
Ostatnio
nastąpiła moda na odświeżanie znanych filmowych serii poprzez powracanie do
źródła opowieści, zatrudnienie nowego reżysera, zmianę obsady i stylu.
Batmanowe Gotham okazało się żywym, realistycznym miastem, James Bond już nie zamawia
Martini, a X-meni cofnęli się do pierwszej klasy. Na ekranową rewitalizację już
czeka Sędzia Dredd, w roli którego zobaczymy znanego z „Władcy Pierścieni”
Karla Urbana, za rok po raz kolejny na taśmę filmową zostanie przelana
komiksowa opowieść o kosmicie w czerwonych majtkach z plejadą gwiazd w drugim
planie, mówi się także o rebootach „Łowcy Androidów” i „Mad Maxa”. Teraz na
ekranach naszych kin gości inny przykład tego trendu – „Niesamowity Spider-man”
w reżyserii Marca Webba.
Młody
Peter Parker (świetny Andrew Garfield) po utracie obojga rodziców zamieszkał z
wujem Benem (rozczulający i wyrazisty Martin Sheen) i ciotką May (schowana w
cieniu Sally Field). W szkole więcej czasu niż na naukę poświęca na podziwianie
urody Gwen Stacy (urocza Emma Stone). Pewnego dnia podczas sprzątania piwnicy
przypadkowo wpada w jego ręce teczka zmarłego taty. Znajduje w niej zdjęcie
ojca z przyjacielem z pracy. Okazuje się, że jest to słynny naukowiec Dr Curt
Connors (Rhys Ifans). Poszukując prawdy o śmierci rodziców, Peter nawiązuje
kontakt z doktorem i pomaga mu w jego pracach. Gdy zostanie ukąszony przez
hodowanego w laboratorium radioaktywnego pająka, jego życie ulegnie zmianie.
Genetyczny zastrzyk zmieni nie tylko jego ciało, ale i wpłynie na jego umysł.
Można
rozłożyć „Niesamowitego Spider-mana” na kilka przenikających się wątków,
opowieści. Przede wszystkim mamy do czynienia z historią kultowej postaci
komiksowej – widzimy narodziny superbohatera, obserwujemy jak stał się
Człowiekiem Pająkiem, jak narodził się pomysł kostiumu, gdzie leży motywacja,
by pomagać miastu. Drugim jest dosyć szablonowa opowieść o odpowiedzialności,
oparta głównie o relację Petera z wujkiem Benem. Trzecią, najciekawszą jest
miłosny wątek Petera i Gwen. Marc Webb, reżyser znany ze znakomitej komedii (?)
romantycznej „500 dni miłości”, świetnie czuje się w tej konwencji. Doskonale
prowadzi parę młodych aktorów w scenach dialogowych. Pełno w nich młodzieńczej
niepewności, zawstydzenia, zauroczenia. Najważniejsze są jednak przerwy w
rozmowach, gdy bohaterowie nie wiedzą, co powiedzieć, bądź nie potrafią zebrać
myśli. Te pauzy idealnie oddają charakter ich nastoletniej miłości, pełnej
fascynacji i romantyzmu.
Webb
zapożycza od Batmanów Nolana mroczny realizm, a od „Iron Mana” Favreau autoironię.
Świetnie łączy cechy obu serii i przez większość filmu funduje widzom przyjemną
rozrywkę, bardziej kameralną, z dobrym klimatem. Niestety gdzieś pod koniec
założenia się burzą, na pierwszy plan wybija się skrzętnie ukrywany patos i
tanie efekciarstwo.
Momentami
ciekawie wykorzystywane jest 3D (chociaż wciąż uważam, że jedynie „Hugo” bronił
użycia tej techniki) jednak efekty specjalne są raczej rozczarowujące. O ile
sekwencje biegającego po mieście superbohatera wyglądają imponująco, o tyle
cyfrowy Lizard budzi raczej śmiech niż podziw.
Warto
zwrócić uwagę na soundtrack Jamesa Hornera. Skomponowany przez niego nowy motyw
główny łączy w sobie dynamiczną elektronikę z instrumentami dętymi. Mimo, że
Horner najwidoczniej uwierzył w „Piękny Umysł” Człowieka Pająka i zauważył jego
„Avatara”, to ogólną pracę wielokrotnie nagradzanego kompozytora muzyki
filmowej należy uznać za sukces.
„Niesamowity
Spider-man” Marca Webba to dobra rozrywka, w sam raz na letni wyskok do kina.
Miejmy nadzieję, że kolejne części będą jeszcze bardziej udane.
P.S.
Dlaczego ten plakat musi być taki brzydki?
- Alek Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz