„Prometeusz” Ridleya Scotta w
oczach wielu wielbicieli kina miał być niepodważalnie najważniejszym tytułem
2012 roku, a dzień jego premiery świętem kina. Mistrz kina science fiction,
autor „Łowcy Androidów” i „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”, powraca do tego
gatunku wraz z prequelem opowieści o homoidalnym Xenomorphie. Świat zobaczył „Prometeusza”
już kilka miesięcy zanim obraz wszedł na ekrany polskich kin. Krytyka
przemówiła niemalże jednogłośnie. I ogłosiła klęskę Scotta.
Tytułowy „Prometeusz” to statek
kosmiczny, którym specjalna ekspedycja wyrusza na odległą planetę, wierząc, że
odnajdzie tam stwórców ludzkości. Cały sens wyprawy opiera się na badaniach
pary naukowców – Elizabeth Shaw (Noomie Rapace) i Charlie’ego Hollowaya (Logan
Marshall-Green) – którzy w powtarzającym się schemacie gwiazd z malowideł z
wielu różnych, niezależnych od siebie starożytnych cywilizacji „zauważyli”
zaproszenie do wizyty. Nad wyprawą czuwają przedstawicielka firmy sponsorującej
– zimna jak lód Meredith Vickers (Charlize Theron) – oraz niezwykle praktyczny android
David (Michael Fassbender). Pozostali uczestnicy ekspedycji, pomijając
luzackiego kapitana Janka (Idris Elba), nie wyróżniają się szczególnie, stanowią
jedynie swoisty worek potencjalnych ofiar dla potwora, który – oczywiście –
wejdzie do gry.
„Prometeusz” od samego początku
imponuje charakterem i klimatem. Od pierwszych ujęć reżyser zaraża nas
niepokojem, strachem. Z każdym kolejnym krokiem ekspedycji klimat robi się
coraz gęstszy, napięcie rośnie. Co więcej, Scottowi udaje się utrzymać napięcie
i ciekawość widza do samego finału.
Oczywiście lwią część roboty
odwalają specjaliści światowej klasy od strony technicznej. Zdjęcia Dariusza
Wolskiego robią oszołamiające wrażenie zarówno w szerokich ujęciach jak i w
zbliżeniach. Polski operator inteligentnie dawkuje światło, tworząc intrygujący,
mroczny klimat. Niepokój wzmaga zaskakująco dobra kompozycja Marca Streitenfelda
(tak, to ten człowiek stworzył tak katastrofalnego „Robin Hooda”) z kilkoma
wpadającymi w pamięć motywami. Oczywiście w czasie seansu wybrzmiewa również
motyw „Obcego” autorstwa Jerry’ego Goldsmitha, nawiązując do arcydzieła sci-fi
z lat 80’ (nie zaskakuje również wątek bezpośrednio powiązany z „Obcym”). Imponują
również perfekcyjne scenografia i kostiumy (Janty Yates po raz kolejny potwierdza,
że nie ma sobie równych) oraz efekty specjalne. Nieźle we wszystkim odnajdują się
aktorzy. Pierwsze skrzypce gra Michael Fassbender. W roli Davida jest na
przemian kojący i niepokojący. Potrafi przerażać i uspokajać. Bez problemu
przekonuje widza, że jego postać nie jest człowiekiem, lecz stworzonym przez
człowieka androidem. Hipnotyzuje elegancka Charlize Theron, potrafi śmieszyć
zawadiacki Elba. Niestety o wiele więcej wątpliwości budzi strony merytoryczna
i fabularna filmu.
Ridley Scott poszukuje w „Prometeuszu”
odpowiedzi na wszystkie podstawowe pytania. Kim jesteśmy? Kto nas stworzył? Po
co zostaliśmy stworzeni? Czym jest człowieczeństwo? Co różni ludzi od innych
stworzeń? Czy istnieje Bóg? A może światem rządzi niczym nieograniczona
biologia, mutująca tu i ówdzie różne kody DNA? Scott leci po łebkach i wielu
napoczętych wątków nie rozwija. Skupia się na definiowaniu naszego
człowieczeństwa, zwracając uwagę na refleksje androida, zderzając je z myślami
ludzi. Istotę ludzkości widzi w ciągłym pytaniu, poszukiwaniu, podważaniu
rzeczywistości. Jeżeli spojrzymy na „Prometeusza” z tej perspektywy to możemy
dojść do wniosku, że cały chaos scenariuszowy jest zaplanowany. Multum
niedokończonych spraw, sytuacji, myśli – czy to nie najlepiej obrazuje ludzką
naturę? Czy niemożność odpowiedzenia na liczne zadane pytania nie jest
niezmiernie ludzka?
Takie rozwiązanie miałoby sens.
Jednak w „Prometeuszu” nie ma. Jeśli Scott chciał, aby cała konstrukcja filmu
miała wchodzić w interakcję z fabułą, to powinien w pewien sposób zwrócić na to
uwagę. Wymagałoby to również zupełnego wyeliminowania logicznych wątpliwości,
czy wręcz absurdów fabularnych, których w „Prometeuszu” z każdą minutą coraz
więcej. Ostatecznie, niezależnie od zamysłu twórców, „Prometeusz” sprawia
wrażenie niedopracowanego, niechlujnie napisanego, być może źle zmontowanego
filmu.
Mimo wszystko nie mogę się zgodzić
z zupełnym przekreśleniem nowego filmu Scotta. Pomijając liczne scenariuszowe
niedociągnięcia i rozczarowujące rozważania reżysera, to wciąż mocne kino
rozrywkowe, imponujące wizualnie, angażujące widza od początku aż do samego
końca. W sam raz na raz.
- Alek Kowalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz