Kino
niczym teatr
Joe
Wright jest artystą.
Jego filmy można nazwać małymi arcydziełami. W roku 2005
przywrócił wiarę w gatunek jakim jest dramat kostiumowy. „Duma i
uprzedzenie” uznana została za najlepszą ekranizację słynnej
powieści, w 2007 wspiął się jeszcze wyżej, tworząc „Pokutę”.
Znakomicie zrobiony i skomponowany. Swoimi dwoma ostatnimi filmami
chciał uciec od łatki twórcy melodramatów w stroju z epoki, co
zostało przyjęte mieszanymi opiniami i recenzjami. „Solistę”
uznano za zbyt napuszonego i przesłodzonego, a „Hannę” za
nieprzemyślaną. Dziś Wright wraca do wciśniętego w gorset
dramatu. Wraca ze starą gwardią: główną rolę znowu gra Keira
Knightley, muzykę komponuje Dario Marianelli, Seamus McGarvey
odpowiada za zdjęcia, Jacqueline Durran kolejny raz skroiła
znakomite kostiumy. A jednak mimo tego reżyser z Wielkiej Brytanii
nie wraca do starego sprawdzonego przepisu na dramat. Jego
artystyczne poszukiwania trwają dalej.

Wright
ma w sobie jednak sporo odwagi i postanawia przedstawić w „Annie
Kareninie” swoją wizję. Nie zmienia oczywiście historii, dalej
prezentuje losy kobiet z wyższych sfer w carskiej Rosji, która
sprzeciwia się ustalonemu porządkowi społecznemu. Zawierając
nieformalny związek z oficerem huzarów Aleksandrem Wrońskim,
opuszczając męża, wysoko postawionego urzędnika, skazuje siebie
na towarzyską banicję. Wkrótce okazuje się, że wyklęcie przez
otoczenie to nic w porównaniu z wyrzeczeniem się macierzyństwa i
odejściem od syna. Słynna na cały świat historia się nie
zmienia.

Niesamowita
jest też rytmika, jaka towarzyszy „Annie Kareninie”. Często
wręcz musicalowa, sztuczna (co jest wielkim plusem) i znowu umowna
do granic możliwości. Znakomicie pozwala to widzowi odczuć
zachowanie otoczenia. Widzimy jak poruszają się damy, jak siadają
i wstają dokładnie w tych samych chwilach. Absolutnie fantastyczne
są sceny w biurze, gdzie pracujący urzędnicy mają ruchy tak
rytmiczne, ich zwroty są dynamiczne, ale synchroniczne. To wtedy
mamy niemalże poczucie, jakby bohaterowie tańczyli. Poza tym
wygląda to po prostu przepięknie. Zresztą takimi scenami właśnie
film jest przepełniony Oczywiście Wright nie odpuścił sobie balu
i zaprezentował go bajecznie. W zachwyt wpadniemy również przy
konnych wyścigach (cóż za wielki minimalizm!), czy chyba
najbardziej wymownej scenie w teatrze, kiedy to wszystkie oczy
skupione są na występnej Annie.

Muszę
też wspomnieć o rosyjskim charakterze filmu. „Anna Karenina”
charakteryzuje się, bardzo podobnie jak „Ostatnia stacja” (nota
bene film opowiada o ostatnich dniach Tołstoja), znakomitym
wyczuciem charakteru rosyjskich osobowości i postaw. W tamtym
przypadku bardzo wielki udział w produkcji brali Rosjanie, tu film
jest w stu procentach brytyjski. Wielka zasługa w tym Dario
Marinelliego. Jego świetna ścieżka dźwiękowa nie tylko nadaje
produkcji teatralnego wydźwięku, ale też wprowadza rosyjskiego
ducha. Myślę, że on też stanie w boju o Złotego Rycerza i wcale
nie jest w tej walce pozbawiony szans (choć ma już na koncie Oscara
za wspominaną „Pokutę”).
Nie
wiem też czy to wina głównej aktorki czy scenariusza, ale po
seansie czuję niedosyt. Właściwie nie rozumiem przekazu, a
przynajmniej nie w stu procentach. Oczywiście „Anna Karenina” to
powieść wielkiego kalibru, pełna myśli i przekazów różnego
rodzaju, ale jednak brakuje tu tej emancypacji i powodów dla
tragicznego końca głównej bohaterki. Cała końcówka filmu jest w
porównaniu do reszty niesłychanie niedopracowana, czy
nieprzemyślana. Z wielkim sukcesem udało zaprezentować się tę
wielką występną miłość, ale rozterki głównych bohaterów po
podjęciu decyzji o wykluczenia się z życia towarzyskiego nie są
już tak łatwe do odczytania.
Mam
więc z Kareniną pewien problem, bo doceniam i wręcz uwielbiam
sposób i odwagę w jaki została podana. Naprawdę już choćby dla
tego warto iść do kina. Z drugiej strony treść została dosyć
zaniechana, ale też nie na całej linii. Szkoda, szkoda, szkoda!
Szkoda, bo „Anna Karenina” ociera się o mistrzostwo, o typowe 10
na 10. Polecam wam w ostatecznym rachunku, bo i tak jest to jeden z
najciekawszych filmów trwającego roku.
- Łukasz
Kowalski